niedziela, 30 sierpnia 2015

"Papierowe miasta" - John Green

źródło: www.empik.com
Tytuł: Papierowe miasta
Tytuł oryginalny: Paper Towns
Autor: John Green
Ilość stron: 400
Wydawnictwo: Bukowy Las
Wydanie polskie: 2013
Wydanie oryginalne: 2008
Ocena: 10/10

Quentin Jacobsen, przez przyjaciół zwany Q, od zawsze jest zakochany w koleżance z sąsiedztwa - tajemniczej Margo Roth Spiegelman. Kiedy byli dziećmi, odkryli razem coś przerażającego, a teraz uczęszczają do tego samego liceum. Lecz kiedy Margo nagle znika, Quentin wraz z przyjaciółmi wyrusza w niesamowitą podróż po całej Ameryce, by odkryć wszystkie jej sekrety. Czy chłopak zmieni się pod wpływem tych przygód? Czy znajdzie to, czego szukał?



   Margo Roth Spiegelman. Quentin Jacobsen. Ben. Radar. Lacey. Whitman. Guthrie. Ameryka. Przygoda. Prawda. Życie. Przyjaźń. Odwaga. Męstwo.
     Po dłuższym namyśle muszę stwierdzić, że tylko wymienione powyżej słowa są w stanie najlepiej opisać prawdziwość tej powieści. Nie zdadzą się na nic długie wywody, opiewające jej oryginalność, talent pisarski autora czy niesamowity humor... ponieważ ta książka jest zupełnie inna od zwyczajnych młodzieżowych obyczajówek. Opisując ją tak samo jak miliony innych, nie oddajemy w pełni jej wspaniałości. A muszę przyznać, że ta powieść jest jedną z mądrzejszych, jakie przeczytałam w całym swoim życiu. 
  Nigdy nie byłam pozytywnie nastawiona do typowych młodzieżówek, co osoby, które czytają mojego bloga od dłuższego czasu na pewno zdążyły zauważyć. Kilkukrotne spotkanie z nimi niestety nie okazało się tak wspaniałe, jak się spodziewałam i w ciągu tych paru przeczytanych powieści zdołałam kompletnie zniechęcić się do tego gatunku. Nietrudno się więc domyślić, że z twórczością pisarza, o którym mówili WSZYSCY, czyli Johna Greena, nie miałam do czynienia w ogóle. Nie interesowało mnie zbytnio przecudowne "Gwiazd naszych wina", nad którym tak wszyscy się rozwodzili, mądre "Szukając Alaski" czy właśnie "Papierowe miasta", które niedawno doczekało się własnej ekranizacji. Powodem, dla którego sięgnęłam po tę powieść była właśnie moja nieczytająca koleżanka, która pałała ogromną miłością do filmu i wręcz błagała mnie, bym kiedyś przeczytała chociażby książkę. Zaczynając ją czytać, nie myślałam, że tak bardzo wpłynie ona na moje postrzeganie świata, że będę potrafiła dostrzec w życiu pewne momenty, które tak na nim zaważą. 
  Styl pisania tego autora jest... hipnotyzujący. Magiczny. Cudowny. John Green posiadł niesamowitą umiejętność czarowania słowami i natychmiastowego wprowadzania czytelnika w z pozoru zwyczajny, a tak naprawdę pełen złożonych emocji i zachowań świat. Nie znalazłam w nim nic, co by nawet w najmniejszym stopniu odbiegało od rzeczywistości, wybiegało poza granice, których trzeba przestrzegać. Zakochałam się w samym świecie przedstawionym, choć nie był on ani wyidealizowany, ani specjalnie cudowny, po prostu prawdziwy. 
    Postacie, które autor umieścił w książce naprawdę przekroczyły wszelkie możliwe granice wspaniałości - nie, nie przesadzam. Quentin, główny bohater, był chyba najbardziej złożoną postacią, z jaką spotkałam się w swoim czytelniczym życiu. Był po prostu człowiekiem z krwi i kości, wyłamującym się ze schematów i utwierdzającym nas w przekonaniu, że jeszcze można znaleźć autorów, którzy będą w stanie wymyśleć coś tak oryginalnego. Zachowanie chłopaka wydawało mi się naturalne, na jego miejscu postąpiłabym zupełnie tak samo i czasami musiałam się zastanawiać, czy naprawdę jest to fikcja literacka, a nie powieść pisana na faktach. 
       Co tu ukrywać - Margo Roth Spiegelman nie była dla mnie bohaterką pozytywną. Choć nie czułam do niej jakiejś wyraźnej nienawiści czy irytacji, pobudki dziewczyny wydawały mi się podobne osobie kompletnie szalonej, szczególnie na końcu, gdy cała historia została wyjaśniona. Przedziwne, że postać, która z pozoru wydaje się zupełnie taka jak my, w rzeczywistości kieruje się zupełnie innymi prawdami i wyjaśnieniami słowa "życie". 
      Podsumowując... co tu podsumowywać? Książka zachwyciła mnie wszystkim, wszystkim bez wyjątku i serdecznie ją polecam ludziom, którzy szukają wiarygodnej powieści młodzieżowej. 





       

piątek, 28 sierpnia 2015

"Pod kloszem" - Meg Wolitzer

źródło: www.swiatksiazki.pl
Tytuł: Pod kloszem
Tytuł oryginalny: Belzhar
Autor: Meg Wolitzer
Ilość stron: 300
Wydawnictwo: Bukowy Las
Wydanie polskie:
Wydanie oryginalne:
Ocena: 7/10

Gdyby życie było sprawiedliwe... to pytanie wciąż zadaje sobie Jamaica Gallahue, która po tragicznej śmierci swojego chłopaka nie potrafi myśleć o niczym innym, tylko o rzeczach z nim związanych. Właśnie to jest głównym powodem, dlaczego dziewczyna trafia do Wooden Barn, szkoły dla "osób nadwrażliwych" i zostaje wpisana na zajęcia dla wybranych osób, "specjalne zagadnienia z języka angielskiego" poświęconych wyłącznie twórczości zmarłej przed wieloma laty pisarki, Sylvii Plath. Czy Jam znajdzie w ośrodku prawdziwą przyjaźń i odpowiedzi na postawione przed nią pytania? Kim okaże się tajemnicza nauczycielka i na czym będą polegały jej lekcje? I co to jest Belzhar...

     Przyznam się z bólem serca, że ostatnimi czasy w najmniejszym stopniu  nie miałam ochoty na czytanie typowych młodzieżówek, do jakich należy "Pod kloszem" - przechadzając się pomiędzy zakurzonymi, bibliotecznymi półkami łudziłam się znaleźć jakąś dobrą fantastykę czy kontynuację lubianych przeze mnie serii, a może książkę z zupełnie innego gatunku, która przyciągnie mój wzrok, ale na pewno nic typu young adult, czego szczerze nie znoszę. Lecz kiedy ujrzałam jej cienki, szary, wtapiający się w kilkanaście podobnych na półce grzbiecik, coś mnie tknęło i wzięłam powieść pani Wolitzer do ręki, pozwalając moim postanowieniom "nigdy nie wrócę do takich książek" odpłynąć w siną dal.
     Styl pisania tej autorki jest według mnie bardzo lekki, prosty i przyjemny w lekturze, także przez powieść przebrnęłam bez żadnych problemów w łącznie trzy godziny. Uważam, że mała objętość tej książki jest jej kolejnym plusem - Wolitzer zdołała umieścić w nim wszystko, co powinno się znaleźć, nie pozostawiając luk fabularnych i niewyjaśnionych zdarzeń, ale na szczęście obyło się bez zbędnego przeciągania fabuły, którego szczerze nie cierpię. Także opisów było w "Pod kloszem" niewiele, co jakiś czas przywoływała jakieś wspomnienie czy głębsze refleksje głównej bohaterki, ale i tego było raczej mało, jak na trzysta stron historii.
     Szczerze przyznam, że opowieść przedstawiona w tej książce bardzo mile mnie zaskoczyła - nie ukrywam, że oczekiwałam czegoś zupełnie innego, niż dostałam. Nie sądziłam, że autorka będzie w stanie rozwinąć oklepany temat bolesnej straty kogoś ważnego w tak oryginalny sposób, że kompletnie się nie spodziewałam, co stanie się na następnej stronie i z niecierpliwością tego wyczekiwałam, jak już dawno w żadnej książce. Także stworzenie grupy do "specjalnych zagadnień z języka angielskiego" uważam za pomysłowe posunięcie, ponieważ owiane tajemnicą lekcje, na które dostają się tylko wybrani, natychmiast zwróciły moją uwagę i nie mogłam się doczekać, kiedy dowiem się, o co z nimi chodzi. Bardzo spodobało mi się to, że autorka wykorzystała realia - Sylvia Plath i jej wiersze, książki naprawdę istnieją, a nie zostały wymyślone na potrzeby powieści. Wpisując jej nazwisko w popularnym serwisie Wikipedia, znalazłam ciekawą informację, że urodziła się ona w Jamaica Plain, czyli w dzisiejszej dzielnicy Bostonu (Jamaica to prawdziwe imię głównej bohaterki).
   Jeśli już mam mówić o bohaterach, myślę, że zacznę od tych najbarwniejszych, czyli uczestnikach "specjalnych zagadnień..." prowadzonych przez panią Quennell. Jam była dla mnie kompletną zagadką - w ciągu wielu rozdziałów nie dowiedziałam się o niej za dużo, wręcz przeciwnie, jedyną informacją, jaką zdobyłam, był powód śmierci jej chłopaka i cała historia przed pojawieniem się w ośrodku terapeutycznym Wooden Barn. Wiedziałam, że miała przyjaciółkę Hannah, opiekuńczych rodziców, młodszego brata Leo, ale o jej głębszej osobowości autorka w ogóle nie wspomniała. Bardzo polubiłam za to Griffina, Casey, Sierrę i Marca, czyli pozostałą czwórkę uczniów pani Q. Każdy z nich miał osobną historię, dla której zapisał się do ośrodka i każda z nich była bardzo interesująca. Myślę, że autorka spędziła naprawdę wiele czasu, wymyślając ich opowieści.          
   Reasumując, książka okazała się interesująca, ale na dobrą sprawę nie wnioska nic do mojego życia. Była wdzięczną lekturą na kilka godzin, ale wątpię, by zagościła w moim sercu na dłużej.

ZAPRASZAM TEŻ DO LEKTURY I KOMENTOWANIA POPRZEDNIEJ RECENZJI, "LEKU NA ŚMIERĆ" AUTORSTWA JAMESA DASHNERA!

środa, 26 sierpnia 2015

"Lek na śmierć" - James Dashner

źródło: www.empik.com
Tytuł: Lek na śmierć
Tytuł oryginalny: The Death Cure
Autor: James Dashner
Ilość stron: 388
Wydawnictwo: Papierowy Księżyc
Wydanie polskie: 2014
Wydanie oryginalne: 2014
Ocena: 8/10

RECENZJA NIE ZAWIERA SPOILERÓW!

Po morderczej wędrówce do "bezpiecznej przystani", Thomas i jego przyjaciele podświadomie wierzą, że czas przeprowadzanych przez DRESZCZ testów się skończył. Jednak kiedy okazuje się, że najgorsze dopiero przed nimi, nadchodzi czas ucieczki. Czego dowie się Thomas na temat Poparzeńców, swoich wspomnień i prawdziwego życia? Czy wrogowie przeszłości powrócą, a przyjaciele staną przeciwko nim? Czy tak naprawdę "DRESZCZ jest dobry"? 


     Jeśli czytacie mojego bloga od dłuższego czasu, zapewne wiecie, że pierwszy tom skradł mi serce. Wprowadził mnie w zupełnie inny, oryginalny i niemalże niepowtarzalny świat, pozwolił mi poznać niesamowitych bohaterów, zaskoczył idealnie wpasowanymi, nieprzesadzonymi zwrotami akcji i po prostu sprawił, że zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Po jego skończeniu naprawdę trudno mi było opisać, jak bardzo jest cudowny, piękny, emocjonalny, pomysłowy... zresztą sami znacie to uczucie, jeżeli "Więzień labiryntu" wywołał w Was podobne emocje, co we mnie.
     Czekałam dobre kilka miesięcy, aby wreszcie zakończyć przygodę z tą niesamowitą trylogią - na złość, kiedy przypominałam sobie o tym, że trzeba w końcu ją przeczytać, ktoś zgarniał mi książkę sprzed nosa i mijało naprawdę dużo czasu, zanim powieść pana Dashnera łaskawie powracała do biblioteki. Trudno się więc dziwić, że z biegiem czasu znajdywałam sobie co lepsze lektury, a do poznania dalszych przygód Streferów, a tym samym do zakończenia trylogii, nie spieszyło mi się, wręcz przeciwnie - odwlekałam je w nieskończoność. 
     Nie powiem, że spodziewałam się po tej książce nie wiadomo jakich fajerwerków, zaskoczenia czy niesamowicie wciągającej historii, która nie pozwoli oderwać się od tej książki chociażby na minutę. Wiedziałam, że w typowych dystopijnych trylogiach właśnie pierwszy tom jest najlepszy, a po innych nie można już wymagać za dużo, po prostu autorowi albo kończą się pomysły, albo stara się wyciągnąć z ludzi jak najwięcej pieniędzy, albo postanowi sobie dokończyć serię, nie patrząc na powtarzające się schematy czy marną jakość. Liczyłam po prostu na coś, co sprawi, że na nowo zakocham się w tej trylogii i już nic nie zmieni mojego zdania o niej, żadne negatywne recenzje i niemiłe słowa rzucone pod jej kątem. No i niestety, jak to często bywa, zawiodłam się.
     Styl pisania pana Dashnera nie zmienił się zbytnio od poprzedniej części, nadal był prosty, przyjemny w czytaniu i, mogłabym powiedzieć, jeden z lepszych, z jakimi jak na razie się spotkałam. Już przy pierwszym spotkaniu z autorem zachwycałam się jego niesamowitym talentem, umiejętnością posługiwania się zwykłymi słowami w całkowicie niezwykły, magiczny sposób, który dla wielu jest jeszcze zupełnie nieznany.  Myślę, że to właśnie on nadaje tej części odrobinę piękna i emocji, znanych i lubianych z poprzednich części. 
    Podczas lektury tej książki odnosiłam naprawdę bardzo dziwne, niespotykane dotąd wrażenie, które w większości zaważyło na marnej ocenie tej powieści - choć autor wprowadzał wiele zwrotów akcji, które w normalnym przypadku powinny mnie zadziwić i wprawić w przyjemne zdezorientowanie, ja po prostu przelatywałam wzrokiem po literach, nie odczuwając żadnych głębszych emocji. Dużo naczytałam się o straszliwych śmierciach, które długo nie pozwolą mi się otrząsnąć, niesamowitym zakończeniu, które nie pozostawia po sobie żadnych niedopowiedzeń, a tak naprawdę potwornie się na tym wszystkim zawiodłam. Specjalnie przejęłam się tylko śmiercią postaci, którą dotąd uważałam za jedną z lepszych, a żeby nikomu nie spoilerować, powiem tylko, że bohater/ka ten/ta zginął/ęła w taki sposób, że w życiu byście go nie odgadli, dopóki sami nie zobaczycie.
    Jeśli już jesteśmy w temacie bohaterów, nie byłabym sobą, gdybym nie szepnęła Wam o nich słówka, szczególnie jeśli chodzi o tę trylogię. Myślę, że w gruncie rzeczy nie zmienili się bardzo od poprzednich części - widać, że Labirynt i wędrówka do "bezpiecznej przystani" odcisnęła na nich swoje piętno i zrobią wszystko, by powstrzymać DRESZCZ przed wprowadzeniem w życie ich planów. Thomas, Newt czy Minho to chyba jedne z lepszych postaci, z jakimi miałam okazję kiedykolwiek "obcować" i naprawdę nie mam nic negatywnego do powiedzenia na ich temat. Praktycznie jedyną osobą, która nigdy nie wzbudzała we mnie jakiś głębszych uczuć jest Teresa. Zdecydowanie wolałam Brendę, a panna Agnes zawsze wyskakiwała z czymś, co wydawało mi się po prostu nierozsądne.
   Podsumowując, nie wiem, dlaczego daję tej książce tak "wysoką" ocenę. Z jednej strony sami widzicie, ile błędów jej wytknęłam, ale z drugiej strony niesamowicie wykreowane postacie i cudowny styl pisania mówią same za siebie. Myślę, że każdy powinien wyrobić sobie o niej własne zdanie.

Po podliczeniu punktów cała trylogia dostaje ode mnie mocną ocenę 7/10.
 

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

"Zieleń szmaragdu" - Kerstin Gier

źródło: www.empik.com
Tytuł: Zieleń szmaragdu
Tytuł oryginalny: Smaragdgrun
Autor: Kerstin Gier
Ilość stron: 454
Wydawnictwo: Egmont
Wydanie polskie: 2012
Wydanie oryginalne: 2011
Ocena: 9/10

Można by powiedzieć, że Gwendolyn Shepherd jest normalną nastolatką - chodzi na imprezy przebierańców, często spotyka się z najlepszą przyjaciółką Leslie czy nałogowo ogląda filmy, pasjonując się zapamiętywaniem ich obsady i reżyserów. Jednak pewnego dnia okazuje się, że to ona, zamiast kuzynki Charlotty odziedziczyła gen podróży w czasie, tym samym zostając rubinem. Teraz na jej barkach leży wykonanie niezwykle ważnego zadania, a z pomocą przyjdzie jej, jak zwykle, Gideon. Czego Gwen dowie się podczas swoich podróży i czy zaważy to na jej życiu? 

     Wow. To naprawdę jedyne słowo, które przychodzi mi na myśl, jeśli miałabym naprawdę opisywać tę książkę, niesamowite emocje, jakie we mnie wywołała i miłe wspomnienia, jakie po sobie pozostawiła. Aż ciężko mi w to uwierzyć - jeszcze niedawno zaczynałam pierwszy tom, dopiero poznając Gwen i świat, w jaki została mimo woli wprowadzona, a teraz mam za sobą już całą trylogię i praktycznie nigdy nie poznam nowych przygód moich ukochanych bohaterów, nigdy się już z nimi nie spotkam i muszę się pogodzić, że są oni już moją zamierzchłą przeszłością. To dziwne, że moje rozstanie z nimi odbyło się tak lekko - przeczytałam epilog, dotarłam do ostatniego zdania i zamknęłam książkę, bez słowa odkładając ją na półkę. Dopiero teraz, kiedy wreszcie zabrałam się do pisania tej recenzji, dociera do mnie, ile pięknych chwil spędziłam przy lekturze; chwil, których już nie odzyskam.
      Chyba nie muszę rozwodzić się zbytnio nad cudownością stylu pisania pani Gier. Jest on z pozoru zwyczajny, niczym nie wyróżniający się, ale gdy tylko zasiadłam do czytania tej książki, po prostu nie mogłam się oderwać, mimo wszystko chciałam więcej i więcej, nie dopuszczając do siebie faktu, że cała trylogia się już skończyła. Myślę, że fabuła właśnie w tym tomie została najbardziej rozbudowana i wypełniona bardzo wiele znaczącymi szczególikami - praktycznie wszystko, z czym mogliśmy się spotkać w poprzednich częściach tutaj autorka złożyła w całość, aby zaprezentować historię w najlepszym możliwym wydaniu, z jakim mogliśmy się spotkać. Wszystkie zagadki, zadania i przedsięwzięcia, z którymi musiała zmierzyć się Gwen, z pozoru banalne, tutaj nabrały większego znaczenia i czasami naprawdę otwierałam usta ze zdziwienia, nie mogąc uwierzyć, co autorka wymyśliła i tym razem. 
      Myślę, że największym atutem tej powieści są wykreowani przez autorkę bohaterowie - prawdziwi, tak jakbym w każdej chwili mogła minąć ich na ulicy i wcale nie zauważyć, że należą do stowarzyszenia osób podróżujących w czasie. Gwen była jedną z lepszych głównych bohaterek, z jakimi na razie miałam do czynienia, mimo swojej ciężkiej sytuacji, z którą może nie radziła sobie najlepiej, starała się dawać z siebie wszystko i nie poddawać się. Z początku bardzo obawiałam się tego, jak autorka przedstawi jej odczucia, ale wybrnęła z tego znakomicie i co do zachowania Gwen nie mam żadnych, nawet najmniejszych zastrzeżeń. Wiele osób w swoich recenzjach przekonywało mnie, że w tej części zmienię nastawienie do Gideona, którego w poprzednich tomach kompletnie znienawidziłam i miałam szczere wątpliwości, czy moja opinia ulegnie choćby najmniejszej przemianie. O dziwo, udało mi się to, choć chłopak na początku książki zachowywał się jak kompletny idiota, to potem jego osobowość stała się o wiele lepsza i nawet udało mi się go polubić.
     "Na deser" zostawiłam sobie chyba najbarwniejszą postać tej powieści, najzabawniejszą, najbardziej sarkastyczną, bez grama taktu, cudowną... ile określeń muszę jeszcze przytoczyć, drodzy Ci, którzy czytali tę książkę, żebyście zgadli? Oczywiście, że mam na myśli naszego kochanego duszka o imieniu Xemerius! Nawet nie wiecie, ile razy zaśmiałam się w głos, kiedy czytałam jego "trafne" wypowiedzi na temat Gwendolyn i jej poczynań... i nawet nie wiecie, ile bym dała, by mieć takiego w domu.
      Reasumując, "Zieleń szmaragdu" jest idealną końcówką trylogii, która nie pozostawiła po sobie żadnego "niedosytu", jestem z niej w stu procentach zadowolona. Myślę, że przypadnie ona do gustu wszystkim miłośnikom historii Gwen, którzy jeszcze nie mieli okazji się za nią zabrać, a wszystkim tym, którzy nie czytali jeszcze dzieł pani Gier chciałabym z całego serca je polecić!

Po podliczeniu punktów ta trylogia otrzymuje ode mnie mocną "ósemkę".

sobota, 22 sierpnia 2015

"Miasto popiołów" - Cassandra Clare

źródło: pl.dary-aniola.wikia.com
Tytuł: Miasto popiołów
Tytuł oryginalny: City of Ashes
Autor: Cassandra Clare
Ilość stron: 446
Wydawnictwo: MAG
Wydanie polskie:
Wydanie oryginalne:
Ocena: 9/10

Szesnastoletnia Clary Fray jest z pozoru normalną dziewczyną - oprócz tego, że do jej codziennych zajęć należy zabijanie demonów, a spotykanie wampirów, wilkołaków, faerie czy czarowników nie robi na niej większego wrażenia. Dodajmy do tego jeszcze to, że jej największy wróg, okrutny Valentine Morgenstern, usiłuje zgromadzić armię demonów, by zawładnąć światem i pokonać Nocnych Łowców. Co w tej sytuacji zrobi Clary?


     Mieliście kiedyś takie wrażenie, gdy trzymaliście którąś ze swoich ulubionych książek - natłok emocji, wspomnień, mieszanka miłości, którą darzycie ukochanych bohaterów i namacalnej  nienawiści do antagonistów? Prawie wyczuwalną aurę podekscytowania, co stanie się w następnym rozdziale, smutku, kiedy ktoś przez nas lubiany ginie i wściekłości, kiedy autor zakończy książkę w najmniej spodziewanym momencie. Znacie to uczucie? Dobrze, przejdźmy dalej. 
    Mieliście kiedyś takie wrażenie, gdy trzymaliście którąś ze swoich znienawidzonych książek - bijące od niej negatywne odczucia, nudę, wściekłość, monotonne odliczanie kartek do końca i nieopisane szczęście, kiedy w końcu przekroczymy pułap tych kilkuset stron i dotrzemy do ostatniej. Odrzucenie jej na sam koniec półki, napisanie recenzji, która wytknęła wszystkie jej najgorsze błędy i zapomnienie o niej na wieki. Kojarzycie? Tak myślałam. Teraz połączmy te dwa odczucia w całość. Zastanawiacie się, co z tego wszystkiego wyjdzie? "Miasto popiołów" pani Cassandry Clare.
    Po tę książkę sięgnęłam zupełnie przypadkiem - szukając czegoś do przeczytania, natknęłam się na nią w mojej miejskiej bibliotece, patrzącą na mnie ogromnymi, białymi literami okładki i wręcz błagającą, bym wypożyczyła właśnie ją. Długo zastanawiałam się, czy naprawdę mam ochotę sięgać po kontynuację "Miasta kości", które, wbrew moim oczekiwaniom, nie porwało mnie w swój świat i jakoś szczególnie nie tęskniłam, by powrócić w świat Nocnych Łowców. Owszem, powieść nie okazała się najgorsza, ale po tylu pozytywnych opiniach spodziewałam się naprawdę o wiele więcej, niż pani Clare była w stanie mi dać. Lecz, jak widzicie, uległam tym wszystkim recenzjom i w końcu mam za sobą drugą część bestsellerowych "Darów Anioła". Ale czy było warto?
    Styl pani Clare za wiele się nie zmienił w stosunku do poprzednich części - bohaterowie nadal byli  zabawnie sarkastyczni, akcji nie brakowało, a słownictwo używane przez autorkę okazało się całkiem przystępne, jak na powieść typu urban fantasy. W ciągu tych czterystu czterdziestu stron Cassandra zdołała mnie wiele razy zszokować, wiele razy sprawić, że się uśmiechnęłam i jeszcze więcej, bym otworzyła usta ze zdumienia i wyszeptała drżącym głosem "Jak mogłaś, przecież to niemożliwe, nierealne, jak, po co, dlaczego, wytłumacz mi to!". Mimo, że do książki podeszłam raczej sceptycznie, nie nastawiona na nic lepszego niż dało mi "Miasto kości" to jednak historia, jaką dostałam ukrytą na kartach tej powieści zaskoczyła mnie bardziej niż cokolwiek innego. Choć pomysł dla osoby, która książki nie czytała może wydawać się nieco schematyczny i przewidywalny, tak naprawdę ma w sobie ogromnie dużo smaczków, które nie pozwalają zapisać tej książki do grona tych, których zakończenie można wywnioskować po pierwszej stronie. 
    Bohaterowie, wbrew mym obawom, nie pogorszyli się, wręcz przeciwnie - ich zachowanie wydawało mi się bardzo naturalne, tak jakbym w każdej chwili mogła spotkać ich na ulicy i nawet nie zauważyć, że pochodzą z innego świata niż ja. Clary, mimo trudnej sytuacji, w jakiej się znalazła, nie marnowała czasu na użalanie się nad sobą i była bardzo ciekawą postacią, którą polubiłam od pierwszych stron. Jace'a pokochałam już w poprzednim tomie, jego humor, odzywki i nieustanny sarkazm nie raz sprawiał, że na mojej twarzy pojawiał się uśmiech. Kolejny plus dla pani Clare muszę przyznać za bardzo dobre wykreowanie postaci pobocznych - Isabelle, Alec, Magnus, a nawet Maryse Lightwood nie zostali kompletnie pozostawieni własnemu losowi, ale autorka poświęciła trochę uwagi właśnie im. 
     Podsumowując, polecam tę książkę wszystkim, którzy są zainteresowani bardzo dobrą powieścią urban fantasy, którym jeszcze nie znudziły się wampiry, wilkołaki, faerie i czarownicy, albo wręcz przeciwnie - chcą poznać ich na nowo. Jeśli nie podobało Wam się "Miasto kości" - czytajcie. Jeśli zachwyciło Was "Miasto kości" - również czytajcie! Mam nadzieję, że ta książka wyda Wam się równie wspaniała, jak mi.

czwartek, 20 sierpnia 2015

"Czerwona królowa" - Victoria Aveyard

źródło: www.empik.com
Tytuł: Czerwona królowa
Tytuł oryginalny: The Red Queen
Autor: Victoria Aveyard
Ilość stron: 448
Wydawnictwo: Otwarte/Moondrive
Wydanie polskie: 2015
Wydanie oryginalne: 2015
Ocena : 8/10

Mare Molly Barrow, siedemnastolatka z małej wioski o nazwie Pale, należy do Czerwonych - biednych, wiecznie poniżanych i żyjących w cieniu arystokratycznych Srebrnych ludzi. Nie jest ona jednak jedną z zastraszonych osób, poddających się monotonii codziennego życia - mimo wszystko chce zrobić coś, by ocalić swoją rodzinę przed losem, jaki ich spotka. Nie wie o tym, że nie jest tylko głupią Czerwoną - jest jednocześnie arystokratką i wieśniaczką, pełną mocy i słabą, bojaźliwą i odważną - szkarłatną i srebrzystą.

     "Czerwona królowa" jest książką, którą albo się nienawidzi, albo kocha. Wywołuje burzliwe, gwałtowne emocje, albo dołuje swoją przewidywalnością i często powtarzającymi się schematami. Sprawia, że mamy ochotę zapamiętać ją na długi czas, albo odczuwamy chęć zapomnienia o niej natychmiast. Najpierw wiele ludzi ją pokochało, potem jeszcze więcej uznało za najgorszą książkę roku. Ja od samego początku wiedziałam, że będę w stanie umieścić ją na liście swoich ulubionych powieści. I nie przeliczyłam się.
     Książka napisana przez panią Aveyard mile mnie zaskoczyła, wprowadzając choć na kilka godzin do świata pełnego książąt, księżniczek, niekończących się wojen, intryg i wszystkiego, co tygryski lubią najbardziej - jako zagorzały miłośnik szeroko pojętej fantastyki znalazłam tam wszystko, czego oczekuję od przeciętnej książki z tego gatunku. Nie wiem, czy wspominałam o tym wcześniej, ale po prostu uwielbiam, gdy autor zawrze w swojej powieści elementy typowo "królewskie", sprawi, że znajdziemy się w świecie pełnym ociekających złotem i klejnotami strojów, zadufanych arystokratów i niegodziwych królów. Już od najmłodszych lat, kiedy bardzo pasjonowałam się czytaniem bajek i dziecięcych opowiadań, zachwycały mnie te tematy, dlatego właśnie książki tego typu od razu sprawiają, że potrafię się wczuć w akcję.
     Styl, jakim posługuje się autorka potrafi naprawdę wciągnąć, wbić w fotel i jeszcze raz sprawić, że otworzymy usta ze zdziwienia, gdy nasze zaciekawienie osiągnie apogeum. Pani Victoria potrafi doskonale budować napięcie, kształtować sposób postępowania intrygi, a zwroty akcji czasami mogą kompletnie zwalić nas z nóg, praktycznie nie pozwalając nam oderwać się od książki. W czasie lektury ciężko skupić się na czymkolwiek innym - tak bardzo pochłonięci jesteśmy tym, co dzieje się na jej kartach.
     Niestety, jak mówi przysłowie, nawet najpiękniejsza róża posiada ostre kolce, toteż "Czerwona królowa" nie obyła się bez rzeczy, które muszę niestety jej wytknąć. Po pierwsze, często powtarzające się schematy - biedna dziewczyna, która po jakimś czasie dowiaduje się, że jednak nie jest zwykła, no skąd ja to znam... Mimo, że nie były one jakieś takie rażące, które kompletnie zniechęcały czytelnika do dalszej lektury, to jednak lekko przeszkadzała mi mała oryginalność tej książki. Na szczęście inne jej aspekty prezentują się bardziej obiecująco: moce Srebrnych, czyli woda, ogień, żelazo, powietrze i tym podobne umiejętności bardzo mi się spodobały, a różnorodne sposoby ich użycia świadczą o ogromnej wyobraźni autorki.
    Przejdźmy może do bohaterów, których było w tej powieści bardzo gęsto, aczkolwiek nie nudno. Autorka wprowadziła do fabuły bardzo wiele postaci, których jednak nietrudno było ogarnąć, a pomysł na ich wykreowanie okazał się całkiem ciekawy. Główna bohaterka, Mare Molly Barrow to naprawdę interesująca osóbka, którą polubiłam od pierwszych stron tej powieści. Nie jest jedną z rozkapryszonych, wiecznie płaczliwych dziewczynek, które boją się własnego cienia, tylko robi wszystko, by wywiązać się ze swojej roli jak najlepiej. Tak samo inni, których również polubiłam - Cal, Kilorn, rodzina Mare, a nawet Maven spisali się nadzwyczaj dobrze.
   Reasumując, książka spodobała mi się, wciągnęła w swój świat i pozwoliła na chwilę zapomnieć o codziennej monotonii życia, która jestem otoczona, ale miała kilka niedociągnięć. Myślę, że sposoba się wszystkim, którzy siedzą w takich klimatach, jak ja - miłośnicy fantastyki na pewno odpoczną przy niej po cięższej lekturze, a początkujący poznają, z czym ima się świat przedstawiony w fantasy. Serdecznie polecam!

wtorek, 18 sierpnia 2015

"Mroczne umysły" - Alexandra Bracken

źródło: www.empik.com
Tytuł: Mroczne umysły
Tytuł oryginalny: The Darkest Minds
Autor: Alexandra Bracken
Ilość stron: 456
Wydawnictwo: Otwarte/Moondrive
Wydanie polskie: 2014
Wydanie oryginalne: 2012
Ocena: 9/10

Pomarańczowi - kontrola nad umysłem. Żółci - elektrokineza. Niebiescy - telekineza. Czerwoni - władanie ogniem. Zieloni - ponadprzeciętna inteligencja. OMNI. 
Stany Zjednoczone opanowała przerażająca, niosąca szybką śmierć choroba, dotykająca prawie wszystkie dzieci w wieku od ośmiu do czternastu lat. Jednak ci, którym udało się przeżyć, zostali uznani za potwory - udało im się zdobyć magiczne, nadzwyczajne umiejętności, których normalny człowiek nie mógł okiełznać. Ruby Elizabeth Daly, Pomarańczowa, tak jak większość żyjących dzieci, została umieszczona w obozie Thurmond, a lekarzy przekonała, że tak naprawdę należy do Zielonych. Jednak co się stanie, kiedy nadarzy się okazja do ucieczki?

     Kiedy tylko pomyślę o tej książce, mam ochotę podzielić się ze wszystkimi całą jej cudownością, pięknem i niesamowitą magią w najczystszej postaci, która otoczyła mój świat po jej przeczytaniu. Ciężko mi to przyznać, ale od zakończenia emocjonującej przygody z Ruby, Liamem, Pulpetem i Suzume nie potrafię skupić się na niczym innym, moje myśli nieustannie biegną w kierunku dzieła pani Bracken, chcą poznać dalszy ciąg, zatopić się w tym świecie na nowo. Ta książka pozwoli zapomnieć o monotonii codziennego życia, problemach, z którymi musimy się mierzyć i zadaniami, które na nas czekają. "Mroczne umysły" nie puszczają tak szybko.
     Stwierdzenie, że powieść Alexandry Bracken wciągnęła mnie od pierwszych stron, ba! słów byłoby błędne. Przez sto pięćdziesiąt stron, które męczyłam przez naprawdę długi czas, często zastanawiałam się, czy jej po prostu nie odłożyć na później, nie spróbować się z nią zmierzyć za jakiś czas, kiedy będę bardziej otwarta, zainteresowana... lecz postanowiłam nie poddawać się i ciągnąć dalej. Z początku książka przypominała mi z lekka historię przedstawioną w "Niezgodnej" - frakcje-kolory, Pomarańczowi-Niezgodni, których trzeba eliminować. Myślę, że to głównie przez to nikłe podobieństwo straszliwie się zraziłam i mimo, że historia przedstawiona na kartach tej książki okazała się całkiem przyjemnie napisana, ja patrzyłam na nią jedynie przez ten pryzmat porównań.
     Styl, którym posługuje się autorka jest naprawdę przyjemny i wciągający, pozbawiony zbędnych opisów i przeciągania fabuły. Myślę, że pomysł, jaki miała na tę książkę jest ciekawy i, można by powiedzieć, mimo wszystkich podobieństw oryginalny, w gruncie rzeczy przecież nie czytałam książki, w której świat ogarnęła zaraza, a żyjące dzieci posiadły nadzwyczajne moce. Także ich specyfika okazała się niebanalna - spodziewałabym się bardziej czegoś w stylu ogień-woda-powietrze-ziemia, niż kontrola umysłów i władanie prądem.
     Przejdźmy może do największego atutu tej powieści, czyli bohaterów. Pierwszy raz zdarzyło mi się polubić ich wszystkich, wszystkich bez najmniejszego wyjątku (czego nie doświadczyłam nawet w mojej ukochanej trylogii Suzanne Collins). Ruby to chyba najlepsza główna bohaterka, z jaką spotkałam się w swoim życiu. Nie była irytująca, nie zanudzała rozwlekłymi opisami swoich uczuć czy tęsknotą za rodziną, domem czy przyjaciółmi. Stawiała wszystko na jedną kartę i mimo swojej ciężkiej sytuacji starała się uśmiechać, patrzeć pozytywnie i robić wszystko, by dany plan się powiódł. Czasami nawet się z nią utożsamiałam - pewne nawyki, zachowania i odczucia przypominały mi do złudzenia moje własne. Tak samo Liam, Niebieski, który, wbrew moim obawom, okazał się całkiem miły i znośny, a podczas lektury pozbawiona byłam odczucia, jakby był pozbawiony wad. Owszem, był jak każdy człowiek, pełen zalet, ale również i złych cech i emocji. Jednak chyba na moją największą przyjaźń zasłużył sobie Charles Meriweather IV, czyli potocznie Pulpet - chudy 'nerd', który, choć z początku słabo nastawiony do obecnoścj Ruby w ich planie, potem stał się bardzo pomocny, miły i... wiecie, co odczuwam po skończeniu tej powieści, drodzy Ci, co czytali. Tęsknotę. Za nimi wszystkimi.
    Podsumowując, ta książka odmieniła moje życie, przywróciła nadzieję, że wśród dzisiejszych młodzieżówek można znaleźć perełki. Nie mogę się doczekać, kiedy sięgnę po "Nigdy nie gasną", drugą część, ponieważ styl pani Bracken oczarował mnie i na pewno długo nie przestaje. Tak, dobrze myślicie. Odtąd ta książka znajdzie się w gronie moich ulubionych. Polecam ją wszystkim, którzy nie czytali, i tak, właśnie Tobie. Ponieważ jak najwięcej osób powinno dostrzec jej magię.

niedziela, 16 sierpnia 2015

"Dotyk Julii" - Tahereh Mafi

Tytuł: Dotyk Julii
Tytuł oryginalny: Shatter Me
Autor: Tahereh Mafi
Ilość stron: 336
Wydawnictwo: Otwarte/Moondrive
Wydanie polskie: 2014
Wydanie oryginalne: 2011
Ocena: 10/10

Julia Ferrars jest dziewczyną, która posiada niezwykły, aczkolwiek przerażający "dar" - każdy, kto jej dotknie naraża się na szybką, pełną bólu i cierpienia śmierć. Trudno więc inaczej wytłumaczyć, że rodzice czym prędzej oddali ją do zakładu dla osób obłąkanych, gdzie spędziła dokładnie 264 dni w towarzystwie 4 ścian, 1 okna i 1,5 metra kwadratowego powierzchni. Do czasu, gdy pojawił się jej współwięzień współlokator. 


      Jak wiecie, poprzednia książka, za jaką się zabrałam, czyli "Powiedz wilkom, że jestem w domu" autorstwa pani Brunt  *klik* (lekko mówiąc) nie przypadła mi do gustu, dlatego teraz postanowiłam wziąć się za coś bardziej sprawdzonego, coś, na co miałam ochotę już od dłuższego czasu, a mianowicie "Dotyk Julii" Tahereh Mafi. Tę książkę polecali mi dosłownie wszyscy - gdzie tylko się nie znalazłam, tam powieść tej autorki otrzymywała bardzo wysokie noty, była wychwalana za swoją nietypowość i oryginalność, a pomysł autorki opisywany w samych superlatywach. Nie muszę więc chyba wyjaśniać, że ogromnie mnie zaciekawiła historia dziewczyny, która zabija dotykiem i czym prędzej po nią sięgnęłam. Co z tego wyszło - sami widzicie.
     Styl pisania Tahereh Mafi jest... oryginalny. Sama nie wiem, jakich słów użyć, by go opisać - może niezwykle emocjonalny, może po prostu piękny, może niesamowicie elokwentny... a może po prostu taki, który pozwalał wczuwać się w akcję tak, jakbyśmy sami byli jej bohaterami. Myśli głównej bohaterki zostały przedstawione w zupełnie inny sposób, niż zazwyczaj można spotykać: słowa są przekreślone, co dodaje smaczku oprawie wizualnej. Możemy zauważyć, o ile różnią się przemyślenia Julii od tego, co wypowiada, w jakiej podwójnej osobowości żyje, by zachować tajemniczość i "chłód", jaki od niej bije. Mimo, że na zewnątrz wygląda na osobę, którą ciężko do czegokolwiek przekonać, w środku uważa się za potwora, którego trzeba natychmiast zlikwidować i nie ma przed tym żadnych skrupułów.
     Pomysł, jaki autorka miała na książkę naprawdę zasługuje na ogromne brawa. Nie uświadczymy tutaj schematów, przewidywalności, nudy czy rozdrażnienia, a nawet infantylnych bohaterów, jakich jest pełno w typowych młodzieżówkach. Julia jest bardzo silną, odważną osobą, która nie daje się wrobić w byle co, ale chłodno myśli i w trudnych sytuacjach potrafi zachować zimną krew. Za to bardzo ją polubiłam, ponieważ nie jest jedną z tych głupiutkich, biednych dziewczynek, tylko potrafi pokazać, na co ją stać. Adam również przypadł mi do gustu, choć może nie jest jakąś bardzo dobrze wykreowaną postacią, to mimo wszystko miał w sobie parę cech, które mnie zaciekawiły i z chęcią przeżyłabym dalszą historię z nim oraz z jego cudownym bratem, Jamesem. Zbytnio nie lubię obecności dzieci w książkach, ale tutaj dziesięcioletni James naprawdę nie należał do rozkapryszonych beks, tylko cierpliwie znosił wszystkie trudy, jakich przyszło mu doświadczyć. Chyba nie będę się już więcej na ich temat rozpisywać - bohaterowie naprawdę wykonali bardzo dobrą robotę, polubiłam nawet oryginalny humor Kenji'ego i dziwne poglądy Warnera. Szczerze? Nie mogę się doczekać, kiedy powrócę do ich świata i na nowo zatopię się w tym dystopijnej historii.
     Podsumowując, książka bez żadnych wątpliwości ląduje na liście moich ulubionych. Postacie, historia, styl pisania po prostu pokochałam od pierwszego wejrzenia i naprawdę trudno było mi się z nimi rozstać, dlatego żałuję, że nie mam przy sobie kolejnego tomu, by dowiedzieć się, co wydarzy się dalej. To dziwne, ponieważ naprawdę  nie mam jej nic do zarzucenia, co nie zdarza się nawet przy najlepszych powieściach, z jakimi się spotkałam. Uważam, że powinien przeczytać ją każdy, kto kiedykolwiek wahał się nad jej kupnem, każdy, kto chce się przekonać do fantastyki i w ogóle każdy, który ma na to ochotę. Polecam całym sercem, wiem, że na pewno długo o niej nie zapomnę :)
Patty

piątek, 14 sierpnia 2015

"Powiedz wilkom, że jestem w domu" - Carol Rifka Brunt

źródło: www.matras.pl
Tytuł: Powiedz wilkom, że jestem w domu
Tytuł oryginalny: Tell The Wolves I'm Home
Autor: Carol Rifka Brunt
Ilość stron: 400
Wydawnictwo: Foksal/YA!
Wydanie polskie: 2015
Wydanie oryginalne: 2012
Ocena: 3/10


Opis: 
Czternastoletnia June Elbus jest, z pozoru, specyficzną dziewczyną. Uwielbia czasy średniowieczne, nie ma żadnych przyjaciół, często spaceruje samotnie po ciemnym lesie i nigdzie nie rusza się bez jasnobeżowych botków, które dostała kilka lat temu od ukochanego wujka Finna. Jednak kiedy on umiera, dziewczynka coraz częściej natyka się na tajemniczego, chudego mężczyznę, który usilnie próbuje nawiązać z nią kontakt w sprawie Finna. Wkrótce June dowiaduje się, że nie była jedyną bliską mu osobą, a historia opowiedziana przez Toby'ego może okazać się całkiem interesująca... 


     Trzeba przyznać, że od naprawdę długiego czasu chciałam zabrać się za coś bardziej "młodzieżowego" by na chwilę odpocząć od natłoku fantastyki, jaki na siebie rzuciłam. Szukałam czegoś, co będzie lekkie, przyjemne, niosące za sobą jakieś przesłanie i jednocześnie powoli wprowadzi mnie w inny świat, jaki usilnie chciałam poznać. Dużo, ale to bardzo dużo czasu spędziłam, przeglądając blogi, biblioteczny katalog i przeróżne dyskonty książkowe, aż natknęłam się na "Powiedz wilkom, że jestem w domu", czyli powieść o czternastolatce, która bardzo przeżywa stratę ukochanego wuja. Nie spodziewałam się fajerwerków, tylko mądrej, ciekawej książki, która może nie zawita na mojej top-liście ulubieńców, ale wniesie coś do mojego życia. Wynudziłam się potwornie. Nigdy więcej do tego nie wrócę.
          Styl pisania autorki doprowadzał mnie do białej gorączki. Pełen zbędnych opisów, przemyśleń, niepotrzebnych ozdobników... po prostu okropny. Myśli, jakie miewała June, wydawały mi się trochę zbyt dojrzałe, jak na czternasto-piętnastolatkę, jaką była - cała powieść przypominała bardziej  książkę filozoficzną, niż młodzieżową czy obyczajową. Pani Brunt wprowadziła do fabuły stanowczo za dużo wspomnień dziewczyny, które miały przybliżyć czytelnikowi tok myślenia June, a w rzeczywistości wyszło jak wyszło, po prostu się wynudziłam i z niecierpliwością odliczałam kartki do końca. Kolejną rzeczą, na którą chciałabym zwrócić uwagę jest zbytnie przywiązanie głównej bohaterki do wujka - odwiedzała go tylko raz na kilka tygodni, w dodatku krótko i nie porozumiewała się z nim w żaden inny sposób, a jej ból po jego stracie można by porównać do straty naprawdę bliskiej osoby, z którą spędza się naprawdę wiele czasu. Wiem, że każdy przeżywa coś takiego na inny sposób, ale według mnie autorka delikatnie przesadziła, ukazując ich relacje w tak przekolorowanym stylu. Tak samo sytuacja z Tobym, czyli tajemniczym mężczyzną, przyjacielem Finna i osobą, która usilnie chciała z June na jego temat porozmawiać. Zdziwiło mnie to, że mimo wcześniejszych uprzedzeń do niego, dziewczyna zaczęła traktować go jak najlepszego przyjaciela dosłownie po tygodniu, dwóch, a jej uprzednie myśli zostały kompletnie unieważnione, jakby w ogóle ich nie było. Według mnie ich przyjaźń mogłaby trwać, tylko rozwijałaby się bardzo, bardzo powoli, a nie w przeciągu naprawdę krótkiego okresu.
        Jedyną rzeczą, która mi się w niej spodobała, była rywalizacja ze starszą o dwa lata siostrą, czyli Gretą. June nierzadko wspominała, że ich relacje w przeszłości były bardzo przyjazne, przywiązały się do siebie, ale po pewnym czasie Greta oddaliła się od siostry, uważając ją po prostu za dziwną osobę. Kiedy obserwowałam, jak dziewczyny kłócą się czy wyzywają nawzajem, aż mi się serce krajało, ponieważ wystarczyłoby kilka słów, aby ich przyjaźń powróciła na nowo, a żadna z nich nie była w stanie się przełamać. 
   Bohaterowie byli... sztuczni. Płascy. Bezosobowi. Bezuczuciowi. Znalazłoby się wiele przymiotników, by ich opisać, ale te pasują najbardziej, by opisać ich takimi, jacy są naprawdę. Wujek Finn, Toby, a nawet June - nikt nie przypadł mi do gustu, a ich głupota czasami sprawiała, że miałam ochotę odłożyć tę książkę na bok i nierzadko tak właśnie robiłam. 
       Podsumowując, książka nie spodobała mi się i cieszę się, że mam już ją za sobą. Nie polecam, chyba, że ktoś chce sam spróbować, czy historia June go porwie, czy wręcz przeciwnie. Jeśli chodzi o mnie, skutecznie zraziłam się do typowych młodzieżówek  i nie wiem, czy prędko do nich powrócę.

Pozdrawiam i zapraszam do czytania mojej poprzedniej recenzji, czyli "Dziewczyny ognia i cierni" autorstwa Rae Carson!

Patty

czwartek, 13 sierpnia 2015

"Dziewczyna ognia i cierni" - Rae Carson

źródło: www.matras.pl
Tytuł: Dziewczyna ognia i cierni
Tytuł oryginalny: A Girl of Fire and Thorns
Autor: Rae Carson
Ilość stron: 416
Wydawnictwo: Albatros
Wydanie polskie: 2015
Wydanie oryginalne: 2011
Ocena: 9/10

Opis książki: (źródło: www.matras.pl)

Raz na cztery pokolenia jedna osoba zostaje wybrana. Otrzymuje Boski Kamień, a wraz z nim – wielkie zadanie.
Sama musi jednak odkryć jakie. I udowodnić, że jest godna boskiego daru.
Elisa została wybrana.
Nie wie dlaczego. Jest tą gorszą z dwóch księżniczek. Tą, która nigdy nie dokonała niczego godnego uwagi. I nie wyobraża sobie, że w ogóle by mogła.
W dniu swoich szesnastych urodzin zostaje oddana za żonę obcemu mężczyźnie. Wyjeżdża z rodzinnego kraju i nagle wychodzi na jaw, że ma wielu wrogów, którzy wiedzą o niej wszystko.
Ona nie wie nic.
Musi znaleźć w sobie siłę, aby spełnić proroctwa o wielkości.
Jeśli jej się nie uda – zginie młodo.
Jak większość wybrańców.

Nikt nie lubi czuć się gorszym. Poniżanym, wyśmiewanym, brzydszym, bardziej otyłym czy mniej mądrym, a nawet biedniejszym. Świadomość, że inni czują się od nas o wiele lepsi, ba!, nawet to okazują potrafi zranić do żywego, a po pewnym czasie sami zaczynamy myśleć o sobie w taki sposób, w jaki oni nas oceniają. Przestają się liczyć słowa najbliższych, którym powinniśmy wierzyć najbardziej, a przyjaciele tracą dla nas prawdziwe znaczenie. Zapadamy się, powoli, powoli, w głęboki dół. Głęboki dół niskiej samooceny, z którego nie da się wydostać tak szybko.
Do lektury "Dziewczyny ognia i cierni" podeszłam z niemałą sceptycznością, zdobytą po przeczytaniu kilkunastu negatywnych recenzji na jej temat, ale też z ogromną ciekawością. Mimo, że pomysł z obdarowaną przez Boga magicznym klejnotem dziewczyną wydał mi się bardzo oklepany i schematyczny, było w nim coś, co nie pozwalało mi myśleć o tej powieści negatywnie, wręcz przeciwnie, im bardziej zagłębiałam się w lekturę, tym poprzeczka rosła i rosła. Negatywne emocje mieszały się z pozytywnymi, schematy z oryginalnymi pomysłami, można by powiedzieć, że ta powieść to istna karuzela, pod jakim względem nie patrzeć.
Styl, którym posługuje się pani Carson nie jest może najlżejszy, ale doskonale odwzorowuje temat, w jakim obraca się fabuła - szlachta więc nie używa kolokwializmów, które im nie przystoi używać, a mieszkańcy pustyni nie błyskają zbyt elokwentnymi wypowiedziami. Niestety, jednym z minusów (przynajmniej dla mnie) było odrobinę zbyt dużo opisów przyrody i krajobrazów, a także odczuć głównej bohaterki. Jak wiecie, jestem miłośniczką akcji, aczkolwiek osobie, która jest zakochana w długich, bogatych opisach na pewno nie będzie to przeszkadzać, wręcz przeciwnie, spodoba się jeszcze bardziej. Kiedy główna bohaterka ukrywa się np. przed burzą piaskową w ciasnym namiocie i wstrzymuje oddech, by nie marnować powietrza sama czułam się przytłoczona zwałami piasku, które przysypują mnie, tworząc jednocześnie więzienie i wspaniałą kryjówkę. Opisy zdarzeń są bardzo realistyczne i nie posiadają zbędnych informacji, które mogłyby po prostu zanudzić spragnionego akcji czytelnika.
Lucero-Elise de Riqueza, czyli nasza główna bohaterka na pewno nie należy do osób idealnych. Jest otyła (!), mało elokwentna i nie dość inteligentna jak na księżniczkę Orovalle, a już na pewno gorsza od swojej perfekcyjnej w każdym calu siostry Alodii. Czytając recenzje tej książki, często spotykałam się ze stwierdzeniem, że Elisa wydawała się czytelnikom bardzo irytująca, jednak ja ją polubiłam praktycznie od pierwszego wejrzenia. Była bardzo pozytywną dziewczyną o dużym poczuciu humoru, a choć jej waga pozostawiała wiele do życzenia, nie przeszkadzało mi to, a wręcz przeciwnie, dodawało smaczku powieści. Ogólnie mogę powiedzieć, że polubiłam wszystkie postacie - Ximenę, nianię Elisy, a także króla Alejandra, męża głównej bohaterki. Nawet hrabianka Arina wzbudziła u mnie lekkie współczucie, szczególnie na końcu, ale nie będę spoilerować.
Podsumowując, książka bardzo mi się spodobała, mimo tego, że nie była nie wiadomo jak oryginalna i nie należała do tych, którymi zachwycają się wszyscy. Bohaterowie przypadli mi do gustu, język, którym była napisana czytało mi się z łatwością, a historia wciągała... czego chcieć więcej? Mam nadzieję, że ta recenzja, pisana pod wpływem emocji, nie była zbyt chaotyczna, a Wy sięgniecie po tę książkę jak najszybciej <3
Patty


poniedziałek, 10 sierpnia 2015

"Malfetto. Mroczne piętno" - Marie Lu

źródło: www.matras.pl
Tytuł: "Malfetto. Mroczne piętno"
Tytuł oryginalny: "The Young Elites"
Autor: Marie Lu
Ilość stron: 380
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Wydanie polskie: 2015
Wydanie oryginalne: 2014
Ocena: 4/10

Opis książki: (źródło: www.matras.pl)
Opowieść toczy się w alternatywnej wersji renesansowych Włoch. Przez Europę przechodzi zaraza. Nieliczni chorzy, którzy przeżyli, okazują się być posiadaczami nadnaturalnych mocy. Główna bohaterka, Adelina, to młoda dziewczyna, której sercem zawładnęła ciemność. Przeżyła ona epidemię zarazy, która zostawiła na niej swoje piętno. Okrutny ojciec uważa, że jest ona malfetto - odmieńcem, który niszczy dobre imię rodu i stoi na drodze do bogactwa. Jednak, jak głoszą pogłoski, niektórzy z ocalonych z zarazy mają nie tylko blizny, ale również tajemnicze i potężne dary. Choć ich podobieństwo pozostaje niewyjaśnione, zaczynają być określani jednym mianem - Malfetto.

     Malfetto. Słowo, które u bardzo wielu wzbudza przerażenie, u innych pogardę, a u niektórych po prostu wstyd, wstyd za zbezczeszczenie dobrego imienia rodu, za stawanie na drodze do wielkiego bogactwa. Za bezużyteczność, brzydotę i nikczemność. Z takim przeświadczeniem musi żyć główna bohaterka tej powieści, czyli Adelina Amouteru, naznaczona przez okrutną zarazę malfetto. Od śmierci matki żyje wraz z kochającą siostrą i okrutnym ojcem, wiecznie porównywana do Violetty i poniżana za swoją inność. Ale kiedy odkrywa, że choroba napiętnowała ją w inny sposób niż tylko ubliżając wyglądowi, jej życie wywróciło się do góry nogami, zmuszając ją do prowadzenia zupełnie innego życia niż dotychczas.
       Jeśli czytacie mojego bloga już od dłuższego czasu, dobrze wiecie, że trylogia "Legenda" autorstwa Marie Lu nie raz złapała mnie za serce, przyczyniając się tym samym do stałego zamieszkania na liście moich ulubionych książek. A że jestem typem osoby, która wszystkim odrobinę za bardzo się przejmuje i entuzjazmuje, miałam naprawdę ogromne wymagania co do tej powieści, spodziewałam się nie wiadomo jak wielkiego zaskoczenia i... cóż, zawiodłam się.  Dlatego po pierwszym rozdziale rozczarowałam się tak bardzo, że aż zabolało. A im dalej zagłębiałam się w lekturze, tym mniejszą ochotę miałam na dalsze czytanie.
       Spytacie się teraz, co mi się w niej najbardziej nie podobało, co sprawiło, że mam ochotę wyrzucić tę książkę przez okno, spalić i podeptać, mimo, że bardzo szanuję słowo pisane. Otóż, przede wszystkim, słaby świat wykreowany przez panią Lu. W ciągu długich czterystu stron powieści nie dowiedziałam się prawie nic o Kennetrze, krainie, w której żyje główna bohaterka, o jej zwyczajach, historii... nic. Wszystko toczyło się jedynie wokół Mrocznych Piętn (?), malfetto i szkoleniu Adeliny, co potwornie mnie nudziło, a nie wnosiło praktycznie nic do fabuły. Aczkolwiek bardzo podobały mi się wspomnienia i sny głównej bohaterki, które doskonale ukazywały jej trudne dzieciństwo, kłótnie z ojcem i, przede wszystkim, jego surowość i bezwzględność, wpajana jej od najmłodszych lat. 
        Bohaterowie również bardzo mnie zawiedli. Adelina, którą od początku miałam za silną, okrutną dziewczynę, okazała się tak naprawdę nudna, nijaka i łatwa do zastraszenia... po prostu schematyczna i przewidywalna na każdym kroku. Czasami miałam ochotę rzucić książką o ścianę ze względu na jej notoryczną głupotę, która ukazywała się praktycznie cały czas. Tak samo Enzo, wielki, tajemniczy Enzo, którego pod koniec powieści miałam tak serdecznie dość, że gdybym mogła, całkowicie wyrzuciłabym go z fabuły. Jedyną postacią, jaką w ogóle starałam się znosić, była Gwiezdna Złodziejka, czyli szlachcianka Gemma Salvatore. Wydawała się całkiem normalna w stosunku do innych, schematycznych postaci, i gdybym mogła wymienić plusy tej książki, właśnie ona była jednym z nich. 
          Myślę, że już czas, abym podsumowała wrażenia po przeczytaniu "Malfetto...". Moje odczucia w stosunku do tej książki bardzo się wahały - z jednej strony miałam jej dać co najmniej osiem punktów, a zaraz potem moja ocena spadała gwałtownie do poziomu ledwo pięciu. Czasami miałam naprawdę dość tej książki, mimo, że jej przeczytanie zajęło mi około trzech godzin. Musiałam bardzo się przemęczyć, by w końcu dotrzeć do ostatniej strony, a gdy już to zrobiłam, stwierdziłam, że nigdy, przenigdy nie sięgnę po kontynuację. Ta powieść pani Lu to była po prostu jedna, wielka pomyłka, w porównaniu do cudownej "Legendy" aż słabo mi się robi, widząc, co ta autorka zrobiła z całkiem dobrym pomysłem na powieść. Mam nadzieję, że jeśli kiedykolwiek zabierze się za pisanie jakiejś innej serii, to nie zepsuje jej tak, jak tej. Nie polecam, nie polecam, ale jeśli chcecie się sami przekonać, to owszem, możecie przeczytać. Powodzenia wszystkim, którzy się za to zabiorą.

Patty 


sobota, 8 sierpnia 2015

"Wypowiedz jej imię" - James Dawson

źródło: www.matras.pl
Tytuł: Wypowiedz jej imię
Tytuł oryginalny: Say Her Name
Autor: James Dawson
Ilość stron: 272
Wydawnictwo: Foksal/YA
Wydanie polskie: 2015
Wydanie oryginalne: 2014
Ocena: 8/10

Opis książki: (źródło: www.matras.pl)
Trójka nastoletnich przyjaciół w noc Halloween przyzywa ducha legendarnej Krwawej Mary. To, co miało być zabawą, zmienia się w koszmar i dramatyczną walkę o przetrwanie. Bobby, jej przyjaciółka Naya i przystojny Caine muszą się zmierzyć z nawiedzającą ich w snach upiorną siłą mieszkającą po drugiej stronie lustra. Nastolatkowie odkrywają tajemnicę z połowy XX wieku. Odnajdują jedyną ofiarę, która umknęła Krwawej Mary i od lat przebywa w szpitalu psychiatrycznym. Czego upiór pragnie naprawdę – ukojenia czy zemsty?


      To miała być tylko niewinna zabawa w Halloween, eksperyment, przygoda, coś, z czego za kilka lat będą się śmiać, wspominając dobre, szkolne czasy. A może chcieli pokazać, że się nie boją, że to tylko głupi żart, a stare opowieści nic nie znaczą? Dlatego równo o północy, w świetle ogarków świec, wypowiedzieli pięć razy straszliwe imię Krwawej Mary, a potem udali, że nic się nie stało, poddali w wątpliwość wszystkie stare historie i plotki - przecież nic się nie stało, nadal żyją i mają się dobrze. Aha, powiedzieć Wam jeszcze coś, co może się z tym łączyć? Kilka dni później ich przyjaciółka zniknęła w bardzo dziwnych okolicznościach. Tak. próbowałam wzbudzić uczucie grozy. Pisarka ze mnie żadna, choć ambicje wielkie jak Mount Everest i Mount Blanc razem wzięte.
     Przyznam się: nie lubię horrorów, nie lubię się bać i nie czerpię przyjemności z opowiadania przerażających historii o nieistniejących duchach, które podobno w tym i tamtym miejscu cieszą się nieopisaną sławą z tego i tamtego powodu. Dlaczego więc ta książka wylądowała w moim koszyku praktycznie zaraz po tym, jak zobaczyłam okładkę i opis, to pytanie zadaję sobie już od dobrych kilku tygodni i wciąż nie mogę się nadziwić. Może sprawiła to znacząca promocja w księgarni? Może przyciągająca wzrok prześliczna okładka z zaparowanym lusterkiem i Marysią w tle? Może napis "Za pięć dni po ciebie przyjdzie? A może po prostu było mi przeznaczone przeczytać tę książkę, zapisane w gwiazdach. Czy coś w tym stylu.
     Zaczynając lekturę tej powieści, czułam, że mi się ona nie spodoba - nie dość, że nie moje klimaty, to jeszcze historia o Krwawej Mary, straszliwie już oklepana i posiadająca tyle niewiarygodnych wyjaśnień i "najprawdziwszych, prawdziwych opowieści o maśle maślanym, które wydarzyły się naprawdę", że nawet ja, kompletny laik w tej dziedzinie, uważałam ją za schematyczną i przewidywalną. Dlatego im głębiej przyglądałam się książce, tym bardziej spodziewałam się raczej nudnego powieścidła niż horroru dla młodzieży, jakim go reklamują na okładce. 
     Zacznijmy może od świata wykreowanego przez pana Dawsona, czyli miasteczka gdzieś w Wielkiej Brytanii, szkoły dla dziewcząt Piper's Hall i grupki przyjaciół, którzy pozwolili sobie na halloweenowy wygłup, pięciokrotnie wzywając Krwawą Mary. Jeśli chodzi o mnie, to uważam ten pomysł za bardzo oryginalny, ponieważ bohaterowie nie stali się w nim biednymi owieczkami, na które duch zszedł z niewiadomojakiego powodu, tylko sami ściągnęli na siebie nieszczęście. Kiedy czytałam o ich próbie "wywoływania" ducha, miałam ochotę wrzeszczeć do nich, że są głupi, nie róbcie tego, nie, nie, nie i jeszcze raz nie! Ich emocje, brawurę, która znikła zaraz po tym, jak stanęli przed faktem dokonanym, strach niektórych i entuzjazm jeszcze innych autor opisał idealnie, toteż czułam się tak, gdybym była pobocznym obserwatorem i widziała wszystko naprawdę. 
      Chyba pierwszy raz spotykam się z taką sytuacją, kiedy główną bohaterkę pokochałam całym sercem i aż mnie serce zabolało, kiedy wiedziałam, że już nigdy się z nią nie spotkam. Roberta "Bobbie" Rowe była chyba najlepszą postacią, jaką kiedykolwiek miałam okazję poznać, a jej najlepsza przyjaciółka, Naya Sanchez, najlepszą, cudowną przyjaciółką, jaką sama chciałabym mieć. Za to Caine naprawdę nie był taki, jaki się wydawał na początku powieści, wcale nie okazał się aroganckim, bezdusznym chłopakiem, jakiego często spotykamy w tego typu książkach. Za to tego autora pokochałam - za realność, nie za schematy. 
        Zachęcam do lektury całym sercem, nawet jeśli nie lubisz horrorów - dzięki "Wypowiedz jej imię" na pewno sięgnę po więcej książek z tego gatunku. Minęło dosłownie kilka godzin od jej skończenia, a ja już tęsknię za dreszczykiem emocji i niesamowitymi tajemnicami, okrywającymi tę powieść od stóp do głów. Serdecznie polecam!
Patty

Serdecznie zapraszam do udziału w tym cudownym TAGu, do którego nominowałam wszystkich, którzy chcą go zrobić!
        

czwartek, 6 sierpnia 2015

"Blask" - Amy Kathleen Ryan

Tytuł: Blask
Tytuł oryginalny: Sky Chasers. Glow
Autor: Amy Kathleen Ryan
Ilość stron: 408
Wydawnictwo: Jaguar
Wydanie polskie: 2013
Wydanie oryginalne: 2011
Ocena: 6/10

Opis książki: (źródło: www.matras.pl)
Empireum, ogromny statek kosmiczny, jest jedynym światem, jaki zna Waverly. Tutaj się urodziła - w pierwszym pokoleniu tych, których noga nigdy nie postała i nie postanie na zniszczonej wojnami ojczystej planecie. Waverly wie, że jej życie zostało z góry zaplanowane. Poślubi charyzmatycznego Kierana, typowanego na następcę kapitana Empireum, i wyda na świat kolejne dzieci, których potomstwo zaludni w przyszłości nową Ziemię. Tak trzeba, to obowiązek tych, którzy wyruszyli w kosmos. 
Nikt na pokładzie nie podejrzewa, że Empireum stanie się celem ataku. Nowy Horyzont, okręt bliźniak, który wyruszył w podróż na długo przed statkiem Waverly, dopuszcza się zdrady. Dochodzi do masakry. Młode kobiety i dziewczynki zostają porwane. Dorośli - wymordowani. 
Kieran, który przed czasem musi objąć rolę dowódcy, staje przed trudnym zadaniem. Pozbawiony wsparcia autorytetów, sam musi zapanować nad statkiem pełnym zrozpaczonych i zbuntowanych młodych ludzi. Bez kobiet ich misja skazana jest na niepowodzenie... 

     Masz już zaplanowaną, spokojną przyszłość. Poślubisz Kierana Aldena, przyszłego kapitana statku kosmicznego, a dzieci Twoich dzieci zamieszkają na nieznanej dotąd planecie zwanej Nową Ziemią. Będziesz prowadzić stateczne życie u boku męża do końca swoich dni. Nie wydaje się to piękne? Wiedzieć, że nie wydarzy się już nic, co zaburzy Twoje szczęście i spokój? Z takim przeświadczeniem żyje Waverly Marshall, główna bohaterka powieści "Blask". Jednak dziewczyna niedługo będzie musiała się zmierzyć ze zdradą... zdradą bliźniaczego statku, którym rządzi okrutna Anne Mather. Jakie plany ma wobec niej i innych dziewcząt przywódczyni Nowego Horyzontu?
     Zacznijmy może od tego, że z początku powieść pani Ryan kompletnie nie przypadła mi do gustu. Zachwycona bardzo pozytywnymi recenzjami, z jakimi spotkałam się na innych blogach, spodziewałam się czegoś, co wbije mnie w fotel od pierwszej strony i nie puści do samego końca. Dlatego po przeczytaniu pierwszego rozdziału czułam się jak oszukana, nie chciałam już kontynuować lektury tej powieści i postanowiłam dać jej szansę później. Styl autorki wydał mi się infantylny, bohaterowie wypruci z emocji, a zdania za krótkie, które nie pozwalały w ogóle wkręcić się w akcję. Pierwsze dwieście stron czytałam tak, jakbym musiała, po prostu przelatując wzrokiem po literach, myśląc tylko o tym, aby ta mordęga się skończyła. 
   Było to moje pierwsze spotkanie z choćby nędzną podróbką powieści science-fiction i, szczerze mówiąc, mam nadzieję, że uda mi się sięgnąć po jakąś inną książkę z tego gatunku. Galaktyczne realia naprawdę przypadły mi do gustu i sama z wielką chęcią zamieszkałabym na statku kosmicznym, którego losy mogłam śledzić w trakcie lektury, ba! z chęcią przeżyłabym te przygody wraz z jego załogą. Muszę przyznać, że kompletnie zakochałam się w ich życiu, a moja stara miłość z lat dzieciństwa odżyła na nowo. Mimo, że książka ma więcej wad niż zalet, miło było pogrążyć się w lekturze świata innego niż dotychczas. 
   Pomysł autorki na książkę wydał mi się bardzo oryginalny i mało schematyczny, ale niestety potwornie niewykorzystany. Jej początek kosztował mnie dużo, niestety zmarnowanego, czasu, a za powtarzające się non stop infantylne wypowiedzi bohaterów miałam ochotę rzucić książką o ścianę. Czasami odnosiłam wrażenie, jakby ta książka została napisana przez kilkuletnie dziecko - budowa zdań powalała "emocjami", które wywoływała, a słownictwo było za proste, jak na książkę dla młodzieży. Tak samo zachowania bohaterów: ich wyskoki czasami dziwiły mnie bardziej niż niespodziewane zwroty akcji, które i tak zdarzały się rzadko.  
     Przejdźmy może do najważniejszego aspektu tej książki, a mianowicie do postaci. Główna bohaterka, Waverly Marshall, była całkiem znośna, biorąc pod uwagę, że zazwyczaj prowadzące fabułę bywają irytujące i infantylne. Mimo, że inne dziewczęta ślepo wierzyły przywódczyni Nowego Horyzontu we wszystko, co mówiła, ona pozostała nieufna i wciąż szukała wskazówek, dzięki którym mogłaby udowodnić jej okrucieństwo. Tak samo Kieran, choć jego sytuacja była odwrotna - pełna lęku i obaw załoga wieszała na nim psy, oskarżając i karząc nawet za najmniejsze przewinienia i błędy. Czasami było mi go naprawdę żal, ponieważ chłopak robił praktycznie wszystko, by uratować porwane towarzyszki, a jego koledzy nie doceniali jego trudu. 
       Podsumowując, nie wrócę chyba do tej historii i nie przeczytam kolejnej części. Zakończenie nie powaliło mnie na kolana, nie złamało mi serca ani nie przyprawiło o dreszcze - po prostu było tak, jakbym zakończyła lekturę kolejnego rozdziału. Czy polecam? Nie wiem. Jeśli masz ochotę ją kupić/wypożyczyć z biblioteki to rób to, i tak wydaje mi się, że jestem jedyną osobą, której dzieło pani Ryan się nie spodobało. 
Patty

wtorek, 4 sierpnia 2015

"Łza" - Lauren Kate

źródło: www.matras.pl
Tytuł: Łza
Tytuł oryginalny: Teardrop
Autor: Lauren Kate
Ilość stron: 416
Wydawnictwo: Galeria Książki
Wydanie polskie: 2013
Wydanie oryginalne: 2013
Ocena: 7/10

Opis książki: (źródło: www.matras.pl)
"Nigdy, przenigdy nie płacz" - tego przed laty nauczyła Eurekę Boudreaux jej mama. Ale teraz nie żyła, za to dziewczyna na każdym kroku natyka się na Andera - wysokiego, bladego, jasnowłosego chłopca, który wydaje się wiedzieć rzeczy, jakich wiedzieć nie ma prawa, i który ostrzega Eurekę, że jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie, i prawie doprowadza ją do łez.
Ander nie zna jednak najmroczniejszej tajemnicy Eureki - od kiedy jej matka zginęła w tajemniczym wypadku, dziewczyna również pragnie umrzeć. Niewiele jej w życiu pozostało, jedynie stary przyjaciel Brooks i dziwny spadek: medalion, list, tajemny kamień i starożytna księga, której nikt nie rozumie. Księga opisuje niepokojącą historię dziewczyny o złamanym sercu, której łzy zatopiły cały kontynent. Eureka wkrótce odkryje, że starożytna opowieść nie jest czystą fantazją i Ander może mówić prawdę, a w jej życiu kryją się mroczniejsze tajemnice, niż się kiedykolwiek spodziewała...

Ludzie płaczą z różnych powodów: ze szczęścia, strachu, złości, smutku, a nawet zazdrości, krótko i długo, obficie albo w małych ilościach. Nie ma na świecie człowieka, który ani razu w swoim życiu nie uroniłby ani jednej łzy - są one częścią nas, nieodłącznym towarzyszem sytuacji, z których nie możemy w żaden inny sposób wybrnąć, przyjacielem i wrogiem. 
Ale wyobraź sobie, że jedna Twoja łza może wywołać lawinę, która zniszczy ludzkość i doprowadzi do wydarzeń, których lepiej uniknąć. Taki los czeka główną bohaterkę książki - Eurekę Boudreaux, której matka od najmłodszych lat wpajała jedno zdanie: "nigdy, przenigdy nie płacz".
     Zaczynając czytać tę książkę, czułam się, jakbym popełniła ogromny błąd, w ogóle po nią sięgając. Historia wydała mi się nudna i oklepana, główna bohaterka irytująca, a świat wykreowany przez autorkę z lekka bezbarwny, nie mówiąc już o strasznie niestałych emocjonalnie innych bohaterach. Postanowiłam jednak dobrnąć do końca, zmotywowana przez bardzo pozytywne recenzje tej książki, jakie przeczytałam na innych blogach. Czy się zawiodłam, trudno powiedzieć. W głębi duszy oczekiwałam czegoś lepszego, ale po zakończeniu jej lektury trochę zdążyłam się zżyć z bohaterami i żałowałam, że minie trochę czasu, zanim znów spotkam się z Anderem i Eureką.
        Pomysł, jaki pani Kate miała na nową powieść dla młodzieży uważam za bardzo oryginalny, ale nie do końca wykorzystany. Wiecie, że uwielbiam mitologię, a każda wstawka o niej w jakiejkolwiek książce natychmiast sprawia, że nie jestem w stanie wystawić gorszej oceny. Historię Selene i Atlasa, jaką Eureka stopniowo odkrywała czytało mi się z prawdziwą przyjemnością i cieszyłam się, że choć na chwilę mogę zatopić się w moich ulubionych klimatach. Wszystko, co opisywała autorka, było jednak robione trochę "na odwal" co koszmarnie mnie irytowało - czasami przydałoby się trochę więcej artystycznego polotu.
        Przejdźmy może do najbardziej burzliwego tematu tej powieści, czyli bohaterów. Wspominałam już o tym, że Eureka bardzo mnie irytowała. Jej zachowanie czasem było bohaterskie, czasem dziecinne, a czasem niezdecydowanie brało górę nad jej wszystkimi emocjami. Jej stosunek do Brooksa tym bardziej doprowadzał mnie do szału - z jednej strony chciała, żeby się pogodzili, a z drugiej kiedy przychodził ją przepraszać, uważała, że nie ma serca mu przebaczyć. Podobało mi się jednak to, że kiedy przychodził czas, stawała się odważna i robiła wszystko, by uratować swoją rodzinę bądź przyjaciół. Niestety, takie momenty zdarzały się strasznie rzadko...
      Na deser jednak zostawiłam sobie postacie, które mnie oczarowały - przede wszystkim Ander. Jego przesadne opanowanie, spokój i ciągła tajemniczość wcale mi nie przeszkadzały, ponieważ tak naprawdę robił wszystko, by ochronić Eurekę przed jej wrogami. Choć na początku, kiedy nie wiedziałam o nim za dużo, trochę mnie denerwował, to potem byłam kompletnie oczarowana. Tak samo z bliźniętami, czyli Williamem i Claire, choć nie przepadam za dziećmi w książkach, ci zawsze rozbawiali mnie praktycznie do łez.
      Podsumowując, książka spodobała mi się, ale potrzebowałam dłuższego czasu, by się do niej przekonać. Przeczytałam ją bardzo szybko, styl pisania autorki i proste słownictwo tylko to ułatwiało i nie żałuję czasu przy niej spędzonego. Serdecznie polecam wszystkim, którzy szukają czegoś lekkiego na wakacje!

Ostatnio troszeńkę zmieniłam wygląd bloga, kolor tła i niektórych czcionek, pogrzebałam w gadżetach i arkuszach CSS - co o tym sądzicie?
Patty

niedziela, 2 sierpnia 2015

"Wybraniec" - Marie Lu

źródło: www.matras.pl
Tytuł: Legenda. Wybraniec
Tytuł oryginalny: Prodigy
Autor: Marie Lu
Ilość stron: 368
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Wydanie polskie: 2013
Wydanie oryginalne: 2013
Ocena: 9/10

Opis książki: (źródło: www.lubimyczytac.pl)
Day i June docierają do Vegas w chwili, kiedy staje się coś nieprawdopodobnego: Elektor Primo umiera, a jego syn – Anden – przejmuje rządy w Republice. W chwili kiedy kraj pogrąża się w chaosie, Day i June dołączają do Patriotów. W zamian za obietnicę odnalezienia Edena oraz przerzucenia ich do Kolonii, Day decyduje się na coś, czego unikał przez całe życie – razem z June wezmą udział w zamachu na nowego Elektora Primo.
Śmierć Elektora to szansa na zmiany w kraju, w którym mieszkańcy zbyt długo byli zmuszani do milczenia.
Jednak kiedy June zbliża się do Elektora, zdaje sobie sprawę, że Anden w niczym nie przypomina swojego ojca. Dziewczyna jest rozdarta między tym, czego oczekują od niej Patrioci, a swoim przeczuciem: A jeśli to właśnie Anden jest nadzieją na nowy początek? Czy rewolucja nie powinna być czymś więcej niż zemstą pełną gniewu i krwi? A co jeśli Patrioci się mylą?

     Z opublikowanej kilka dni temu (pierwszej!) ankiety jednogłośnie wynikło, że następną recenzją dodaną na moim blogu powinien być "Wybraniec", czyli kontynuacja przecudownego "Rebelianta" autorstwa Marie Lu. Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że pisanie tej opinii będzie takie trudne - miałam przed oczami wszystko, co chciałam napisać, dopóki tylko nie zasiadłam przed komputerem i nie wpatrzyłam się w pustą kartę następnego postu. Trudno ubrać w słowa uczucia, jakie towarzyszą mi "na świeżo" po przeczytaniu tej książki. Z jednej strony była cudowna, ponieważ mogłam na nowo zżyć się z June, Dayem i innymi intrygującymi bohaterami, a jednak czasem miałam ochotę po prostu rzucić nią o ścianę, w nadziei, że głupota i wieczne wątpliwości postaci w końcu zanikną. Czy jest podobna do "Rebelianta"? Nie, jest inna, na pewno mniej schematyczna i przewidywalna, ale niestety odrobinę gorsza. 
     Czy muszę rozwodzić się nad cudownością stylu pisania autorki? Jeśli czytaliście moją recenzję "Rebelianta" *klik*, wiecie, że byłam nim zachwycona i nie mogłam doczekać się, kiedy do niego powrócę. Powtórzę: autorka używa idealnych co do sytuacji sformułowań, ani nie infantylnych, ani nie nazbyt inteligentnych, ale po prostu miłych dla oka i wciągających. Posiada ona bardzo bogate słownictwo, które da się docenić praktycznie na każdej stronie. I, co najważniejsze, "Wybraniec" jest odrobinę dłuższy od poprzednika, więc przeżyłam z bohaterami trochę dłuższą przygodę niż ostatnio.
      Tak samo jak w "Rebeliancie", kontynuacja zawiera bardzo wartką akcję, w której nie ma czasu na zbędne opisy i przedłużanie. Mimo, że praktycznie na każdej stronie coś się dzieje, nie odnosiłam wrażenia, jakby pani Lu starała się robić coś "na siłę". Wręcz przeciwnie, miałam nadzieję, że nawet jedna czwarta jej pomysłów nie została jeszcze wykorzystana, a największe zaskoczenia czekają nas w zakończeniu trylogii. Ach, czemu nie mam "Patrioty" przy sobie...
    W "Rebeliancie" pokochałam Daya, a w "Wybrańcu" mam co do niego mieszane uczucia. Wcześniej wydawał mi się osobą z naprawdę silną osobowością, ale po wydarzeniach ostatnich rozdziałów kompletnie nie wiem, co mam o nim myśleć. Czy w przeciągu dosłownie kilku dni mógł stać się chłopakiem, który co do wszystkiego ma okropne wątpliwości i nie może się zdecydować? Czasami miałam ochotę walnąć książką o ścianę i krzyknąć, żeby się w końcu ogarnął i przestał się zamartwiać, przecież nie to jest najważniejsze! Osoby, które czytały tę książkę dobrze wiedzą, o co mi chodzi. 
       June za to nie zmieniła się zbytnio, co nawet mi pasowało. W "Rebeliancie" utożsamiałam się z nią i bardzo polubiłam jej inteligentny sposób bycia, a nawet potrafiłam znaleźć nasze wspólne cechy. W kontynuacji jeszcze bardziej zyskała sobie moją sympatię, ponieważ stała się człowiekiem z krwi i kości: którego można zranić, doprowadzić do płaczu, bólu, cierpienia czy radości. Okazało się, że nie jest ona człowiekiem niezniszczalnym. 
      Zakończenie rozwaliło mi serce na tysiąc kawałków. Aż trudno mi tutaj ominąć spoilery, ale musicie mnie zrozumieć, co teraz czuję. Książka skończyła się w najmniej spodziewanym momencie: kiedy dobrnęłam do ostatniego zdania, przeczytałam całe podziękowania i przez kilka dobrych minut wpatrywałam się w okładkę, nie wierząc, że nie dowiem się, co wydarzy się dalej. 
      Podobał się "Rebeliant? Czytaj. Nie podobał się "Rebeliant"? Czytaj. Masz mieszane uczucia? Czytaj tym bardziej! Nie mogę znaleźć innych słów, by opisać cudowność tej powieści. Choć moge znaleźć kilka mankamentów, na przykład denerwująca do bólu Tess czy nieustające wątpliwości Daya, przymykam na nie oko. Przecież żadna książka nie jest idealna, prawda?

CHCIAŁABYM WAM BARDZO PODZIĘKOWAĆ ZA 1000 WYŚWIETLEŃ ORAZ 20 OBSERWATORÓW! NIGDY NIE SĄDZIŁAM, ŻE ZAJDĘ AŻ TAK DALEKO :)

Życzę Wam wszystkim miłego dnia oraz zapraszam do głosowania w nowej ankiecie :)
Patty
     

     

sobota, 1 sierpnia 2015

"Delirium" - Lauren Oliver

 źródło: www.matras.pl
Tytuł: Delirium
Tytuł oryginalny: Delirium
Autor: Lauren Oliver
Ilość stron: 360
Wydawnictwo: Otwarte (Moondrive)
Wydanie polskie: 2012
Wydanie oryginalne: 2011
Ocena: 9/10

Opis książki: (źródło: www.matras.pl)
Dawniej wierzono, że miłość jest najważniejszą rzeczą w życiu.
W imię miłości ludzie byli w stanie zrobić wszystko, kłamać, a nawet zabić.
Potem wynaleziono lekarstwo na miłość.
Czy gdyby miłość była chorobą, chciałbyś się wyleczyć?





"Ten, kto skacze do nieba, może upaść, to prawda. Ale może też poszybować w górę."

      "Delirium"... W miejscu tych trzech kropek starałam się znaleźć słowa, które najbardziej pasowałyby mi do opisania tej powieści, nie przesładzając ani nie wyszukując na siłę elokwentnych wyrażeń, by zabrzmieć jak "inteligentny czytelnik". Ale czy w przypadku tak wzruszającej i refleksyjnej powieści można mówić o przesładzaniu? Na to pytanie musicie odpowiedzieć sobie sami, moi drodzy.
       Lena Haloway żyje w świecie, gdzie miłość została uznana za śmiertelnie niebezpieczną chorobę, [amor deliria nervosa], a przeciwnicy tej idei - groźnymi sympatykami, których trzeba eliminować. Po ukończeniu osiemnastu lat młodzi ludzie zostają poddani działaniu remedium, leku uwalniającego na resztę życia od bólu i cierpienia, wypruwającego z emocji takich jak współczucie czy tęsknota, Już na samym początku nasuwało mi się pewne pytanie: czy gdybym znalazła się w podobnej sytuacji, poddałabym się rządowi, a może wręcz przeciwnie? Czy według mnie, prawdziwej mnie, życie bez miłości byłoby lepsze? Czy, nawiązując do sentencji wydrukowanej na okładce, chciałabym się z niej wyleczyć? 
          Styl pisania autorki jest... pełen wiarygodnych opisów. Przeżyć. Uczuć. Emocji. Akcji. Bogatego słownictwa. Praktycznie wszystkiego, co możecie sobie wyobrazić, ale zmieszanego w idealny sposób, który nie pozwala oderwać się od kart książki, zanim nie dotrzemy do końca. Nigdy wcześniej opisy nie spodobały mi się tak bardzo, jak tutaj, wiecie przecież, że nie jestem ich zwolenniczką.
         Przejdźmy może do największego atutu tej powieści, czyli bohaterów. Wydawali mi się tak realistyczni, że równie dobrze mogłabym się z nimi minąć na ulicy, a nie zwróciłabym uwagi na ich odmienność. Pierwszy raz żaden z nich mnie nie irytował, wręcz przeciwnie, pokochałam ich wszystkich od pierwszego wejrzenia. Brak mi słów, by wszystkich opisywać, ale musicie mi uwierzyć, że nie mam im nic do zarzucenia.
        Książkę polecam wszystkim miłośnikom dystopii, a może po prostu wszystkim, którzy kiedykolwiek się zastanawiali nad jej kupnem. Warto poświęcić kilka wieczorów, by zagłębić się w refleksyjną historię Leny, a potem zatopić się w lekturze następnej części, "Pandemonium". Niestety, po przeczytaniu "Delirium" nie da się wytrzymać bez kontynuacji.

Na samym końcu mam dla Was pewną informację: otóż na moim blogu, na lewym pasku, od niedawna znajduje się ankieta, w której możecie wybrać następną recenzję jaką mam dodać. Bardzo proszę Was o głosy!

Patty