Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 10/10. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 10/10. Pokaż wszystkie posty

sobota, 13 stycznia 2018

ANNE OF GREEN GABLES - Lucy Maud Montgomery

Samotne rodzeństwo Maryla i Mateusz Cuthbertowie decyduje się na adopcję chłopca z sierocińca. Jeszcze nie wiedzą, jak bardzo ta decyzja odmieni ich życie i życie wszystkich mieszkańców Avonlea. Na Zielone Wzgórze zamiast chłopca przybywa jedenastoletnia rudowłosa dziewczynka – Ania. Obdarzona nieprzeciętnym temperamentem i wyobraźnią oraz zdolnością wnikliwego, oryginalnego patrzenia na otaczający świat, mająca niezwykłe pomysły, skora do psot i często popadająca w tarapaty, ale też gotowa do pomocy Ania wnosi radość i miłość do domu swoich starych opiekunów i sprawia, że życie społeczności Avonlea nabiera barw i intensywności.

Zakochałam się. Totalnie, całym swoim sercem i każdym zakamarkiem mojego umysłu. 

“Life is worth living as long as there's a laugh in it.” 
Jestem święcie przekonana, że Anię z Zielonego Wzgórza w pewnym momencie swojego życia czytał każdy z nas - do szkoły lub dla przyjemności; z przymusu czy też z ciekawości; może z polecenia kogoś, komu zawsze wierzymy, jeśli chodzi o dobre książki. Historia ta już tak dobrze zapisała się na kartach szeroko rozumianej literatury, że wstyd byłoby przyznać, że się jej nie zna - opowieść o rudowłosej Ani nie tylko bowiem należy do klasyki, z którą powinniśmy się w ciągu swojego życia zapoznać, lecz do tego przedstawia tak cudowną i pełną ciepła scenerię, że grzechem byłoby nie zatopić się w jej lekturze choć na jedną malutką chwilę

"“Dear old world', she murmured, 'you are very lovely, and I am glad to be alive in you.”
Zwierzę się Wam, że sama czytałam książkę Lucy Maud Montgomery już dwukrotnie, ale nigdy nie zakochałam się w niej aż tak bardzo, jak wszyscy inni - ot, uważałam ją za dobrą, pouczającą lekturę, podnoszącą na duchu i umacniającą nas w wierze, że bycie pomocnym i optymistycznym przynosi same korzyści, ale nie czułam w niej nic... innego. Dlatego też perspektywa ponownego powrotu do Avonlea, tym razem w języku oryginalnym, nie wydawała mi się zbytnio obiecująca.  Lecz tak samo jak Ania próbowała przekonać Marylę, by jednak pozwoliła jej zostać na Zielonym Wzgórzu, tak książka ta nieustannie usiłowała zmienić moje zdanie na jej temat - i, równie zaskakująco i z przytupem jak to było z panną Cuthbert, jej się to udało.

“We pay a price for everything we get or take in this world; and although ambitions are well worth having, they are not to be cheaply won, but exact their dues of work and self denial, anxiety and discouragement.”

Chyba nie jestem w stanie wyrazić słowami, jak cudowna i niezwykła zarazem wydała mi się historia małej Ani Shirley. Choć dla kogoś, kto rzuciłby okiem na tę książkę tylko pobieżnie, fabuła może wyglądać na prostą i mało interesującą, Lucy Maud Montgomery przepełniła ją tak niesamowitymi zdarzeniami, że aż ciężko nie dać się porwać w wir szaleńczych emocji i zapomnieć o Bożym świecie, wciąż tylko przewracając kartki do samego końca. Opowieść o biednej sierocie to nie tylko pełna wzlotów i upadków komedia, przy której nie raz, nie dwa uśmiechniemy się do siebie i pokręcimy z niedowierzaniem głową - to również wzruszająca historia o miłości, akceptacji i poszukiwaniu w sobie dobra, które, choć być może niegdyś tłumione, zawsze znajdzie drogę, aby się w nas ujawnić. Myślę, że właśnie ogrom dobroci i piękna, jakimi wypełniona jest Ania z Zielonego Wzgórza wywarł na mnie aż tak duże wrażenie i wciągnął w świat Avonlea mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Książka ta bowiem, poruszając wiele innych bardzo ważnych tematów, najgłośniej mówi o jednym: bycie wartościowym i życzliwym człowiekiem popłaca ponad wszelkie miary, a niewinność i dziewczęcy wdzięk, w który ubiera te słowa zawsze optymistyczna Ania, jeszcze bardziej dodaje im mocy i niezwykłego blasku.

“Why must people kneel down to pray? If I really wanted to pray I’ll tell you what I'd do. I'd go out into a great big field all alone or in the deep, deep woods and I'd look up into the sky—up—up—up—into that lovely blue sky that looks as if there was no end to its blueness. And then I'd just feel a prayer.” 
Ania. Diana. Maryla i Mateusz, państwo Allan, pani Linde, Gilbert Blythe, panna Barry. Wszyscy bohaterowie, z jakimi spotykamy się na kartach tej książki są na tyle trójwymiarowi i przepełnieni różnorakimi emocjami, że pokochanie ich nie jest rzeczą trudną - w niektórych zakochujemy się od pierwszego wejrzenia, do innych dojrzewamy z czasem i dopiero wtedy zaczynamy pałać do nich bezgraniczną miłością, lecz do wszystkich przypadków przywiązujemy się tak samo, jakby byli ludźmi z krwi i kości. Lucy Maud Montgomery stworzyła świat, w którym każdy z nich uczy nas czegoś bardzo ważnego, czegoś, co powinniśmy zapamiętać sobie na przyszłość - i choć nie składają się oni z samych zalet, na pewno stanowią pewnego rodzaju autorytety, którymi możemy kierować się w przyszłości.

“People laugh at me because I use big words. But if you have big ideas, you have to use big words to express them, haven't you?” 

W podsumowaniu powinnam zawrzeć tylko jedno zdanie - jestem sobie naprawdę wdzięczna, że pomimo wcześniejszych uprzedzeń postanowiłam jeszcze raz zatopić się w lekturze książki Lucy Maud Montgomery, ponieważ jestem pewna, że teraz zostanie ona w moim sercu na zawsze. 

CO POWIEM O ANGIELSKIEJ GRAMATYCE?

Anne of Green Gables to chyba najstarsza książka, jaką kiedykolwiek czytałam w oryginale i przyznaję, że niejednokrotnie musiałam sięgać do słownika, aby sprawdzać znaczenie co trudniejszych wyrazów. I choć myślę, że niektórych może to zniechęcić, tak czy tak gorąco polecam lekturę - czytanie po angielsku jeszcze bardziej wprowadza nas w klimat XX-wiecznej Kanady i pozwala nam poczuć się tak, jakbyśmy sami znajdowali się w słonecznym Avonlea i przeżywali wraz z Anią jej przygody. 




niedziela, 2 lipca 2017

"Zakazane życzenie" - Jessica Khoury


Trzy życzenia. Każde ma swoją cenę. Ile warta jest miłość?
Ona jest potężnym dżinnem. On złodziejem z ulicy. Połączyła ich pradawna magia.
Kiedy Aladyn odnajduje magiczną lampę, Zahra zostaje przywrócona światu, którego nie widziała od pięciuset lat. Ludzie i dżinny pozostają w stanie wojny, więc aby przetrwać, musi ukrywać swą tożsamość. Przybierając różne kształty, będzie trwać przy swoim nowym panu aż do czasu, kiedy ten wypowie swoje trzy życzenia.
Wszystko się komplikuje, gdy Nardukha, potężny król dżinnów, oferuje Zahrze szansę całkowitego uwolnienia od magii lampy. Uratowanie siebie oznacza jednak zdradzenie Aladyna – człowieka, w którym Zahra… zakochała się wbrew sobie. Teraz musi podjąć dramatyczną decyzję: wybrać między wolnością a uczuciem – zakazanym, lecz silniejszym niż wszystko, co znała do tej pory.
Skrywane przez stulecia tajemnice, baśniowy świat skrzący magią, niebezpieczeństwo i miłość wbrew wszelkim zasadom.
zdjęcie i opis pochodzą ze strony wydawnictwa SQN


Nie można wybrać swojego losu, ale można wybrać, kim staniemy się za jego sprawą.
Nie zaprzeczam - być może było już tysiąc i jedna takich historii. Tysiąc i jedna dziewcząt, które nie mogły podążać za marzeniami, powstrzymywane przez niewidzialne więzy. Tysiąc i jeden biedaków, którzy do ostatniej kropli walczyli o wolność oraz szansę na lepsze życie dla siebie i swoich rodzin. Tysiąc i jeden skłóconych królestw, zbuntowanych księżniczek i rewolucji, które skończyły się fiaskiem. Tysiąc i jeden zakazanych życzeń. Jednak wiem jedno - nie ma wiele książek, które wzbudziły we mnie tak silne emocje, jak właśnie ta, której okładkę mam teraz przed sobą. 
Nie byłabym sobą, gdybym obok klimatu, jakim kusi nowa powieść Jessiki Khoury przeszła całkowicie obojętnie. Pierwsze, że retellingi zawsze mnie przyciągają - choć nigdy nie miałam okazji spotkać się ani z disneyowską adaptacją Aladyna, ani też z tradycyjną jego historią w Baśniach tysiąca i jednej nocy, byłam ciekawa, jak Khoury poradzi sobie z, nie ukrywajmy, skomplikowanym zadaniem. A drugie, że historia zapowiadała się tak... magicznie. Niespotykanie. I, jak się potem okazało, na samej zapowiedzi się nie skończyłoZakazane życzenie to, w rzeczy samej, czarująca opowieść. Opowieść o pustynnym królestwie, które z całych sił próbuje ochronić się przed dżinami i... o magii, której sednem wcale nie jest szeptanie skomplikowanych inkantacji.
Czas to najpotężniejsza magia.
W swoim życiu przeczytałam sporo takich książek. Wiecie, zwyczajowy tok wydarzeń: silna, wojownicza, piękna i pozbawiona wad dziewczyna ratuje świat, w jakiś nikomu nieznany sposób pokonując wszystkie przeszkody, jakie stają na jej drodze. I przyznaję, że choć z początku obawiałam się takiego obrotu sprawy w Zakazanym życzeniu, to, ku mojej uldze, Khoury udało się uciec schematowi i tchnąć w swoich bohaterów prawdziwą, całkowicie ludzką duszę. Pokochałam Zahrę. Od samego początku targa ją wiele uczuć, lecz sposób, w jaki dziewczyna radzi sobie ze swoimi emocjami nie razi w oczy tak, jak czasami bywa w powieściach młodzieżowych - nie mamy do czynienia ani z wiecznie niezdecydowaną beksą, ani też z twardzielką, która mimo wszystko nie daje głosu swojemu prawdziwemu ja. Wręcz przeciwnie - Zahra jest osobą z pozoru niepokonaną, ale w środku skrywającą dogłębnie ludzką naturę, której nawet wiele lat spędzonych w lampie nie było w stanie zniwelować. Dziewczyna jednak nie jest jedynym powodem, dla którego powieść Khoury uplasowała się swoją oceną bardzo wysoko - tak samo sprawa ma się z Aladynem, którego postać, mimo pozorów, jest o wiele bardziej złożona, niż można się tego było spodziewać. Myślę, że głównie kontrast pomiędzy nim a Zahrą sprawił, że opowieść ta jest aż w takim stopniu intrygująca. On - nierozsądny, popadający co rusz w kłopoty, o niepowstrzymanym temperamencie i ciętym języku. Ona - dzielna, sprawiająca wrażenie niebezpiecznej, jednak zorganizowana i zawsze wiedząca, co powiedzieć i zrobić. Razem - duet, który pokona wszystko - nawet zasady, których już dawno nie ośmielano się łamać. 
Czyż bowiem nie poucza poeta, że jeden przyjaciel od serca cenniejszy jest od dziesięciu tysięcy wielbłądów dźwigających złoto i drogie kamienie?
 Relacje. Gdyby nie otoczka w postaci czyhających na życie miasta dżinów, o tym właśnie byłaby ta książka - o relacjach, więziach, niciach łączących każdego jednego bohatera z drugim, intrygach, miłościach i nienawiściach. Przyjaźń Zahry i tajemniczej kobiety, którą dżin nazywa Habibą. Relacja między dziewczyną a jej panem lampy, Aladynem. Więzi, które połączyły Kaspidę razem z jej Strażniczkami. Khoury upchnęła tu tak dużo różnorakich związków, że aż ciężko uwierzyć, by historia tak nimi upakowana się udała - a jednak. Aż ciężko nie pokochać postaci, które zostały wykreowane z taką szczegółowością i dbałością o najmniejsze detale - a widząc ich jako ludzi tak podobnych do nas, tym ciężej pozostać całkowicie obojętnym. Myślę, że nawet jeżeli nie przemawiają do Was klimaty, w jakich obraca się Zakazane życzenie, to właśnie dla jego bohaterów powinniście się przemóc i spróbować, bo autorka wykonała naprawdę świetną robotę, której długo nie zapomnicie.
Poeta poucza: wszystkie opowieści to kłamstwa, które mówią prawdę.
 Nie wspomniałam jeszcze o jednym, a chyba najważniejszym: o historii. Historii, która jest niby banalna i przewidywalna, a z drugiej zadziwia na każdym kroku. Historii, która z każdą stroną łamie nam serce coraz bardziej i doprowadza do stanu, kiedy w końcu sami nie wiemy, czy to główni bohaterowie przeżywają właśnie jakąś rozterkę, czy to my głowimy się nad rozwiązaniem ważnego życiowego problemu. Jessica Khoury nie wie, kiedy przestać. Można powiedzieć, że otrzymawszy możliwość bawienia się uczuciami poprzez słowa, które wyjdą spod jej pióra wykorzystuje ją w pełni i ani na moment nie przestaje, wciąż widząc do tego nowe okazje. A chyba nikt, kto kiedykolwiek przeczytał Zakazane życzenie w tej chwili nie zaprzeczy: Khoury jest prawdziwą czarodziejką słów. Już dawno nie spotkałam się ze światem, który byłby aż tak plastyczny, aż tak realistyczny i wyrazisty, że mógłby istnieć naprawdę. Brak w tej książce jest jakichkolwiek suchych opisów, podczas których tylko czekalibyśmy na to, by w końcu się coś zadziało, nie sposób jest też zerkać co chwilę na zegarek, odliczając czas do następnego rozdziału. Otwierając Zakazane życzenie na pierwszej stronie, skazujemy się na dobrych kilka godzin nieprzerwanej lektury; lektury, której nie zakończymy, dopóki nie poznamy zakończenia tej przepięknej historii.
Jest słońcem, a ja księżycem. Musimy trwać w rozłące, inaczej zostanie zaburzona równowaga świata.
Polecam Wam tę książkę z całego serca. Wiele czasu minęło od momentu, kiedy jakakolwiek literatura stricte młodzieżowa wzbudziła we mnie tak silne emocje i choć myślałam, że ta chwila nigdy nie nadejdzie, oto jest: dzięki Jessice Khoury odzyskałam wiarę, że nie wszystkie schematy zostały już do końca wyczerpane. 


Ocena - 10/10

środa, 18 stycznia 2017

"Tell Me Three Things" - Julie Buxbaum

Coś z Jessie musi być nie tak - a przynajmniej do takiego wniosku dochodzi dziewczyna po spędzeniu pierwszego tygodnia w nowej, supernowoczesnej szkole w Los Angeles. I w tym samym momencie, kiedy jedynym rozwiązaniem zdaje się być ucieczka z powrotem do rodzinnego Chicago, pojawia się tajemniczy mail, a wraz z nim jego intrygujący autor, podpisujący się jako Somebody Nobody. 
Minęły prawie dwa lata od śmierci matki dziewczyny, a ponieważ jej ojciec postanowił ożenić się z kobietą poznaną w sieci, Jessie została zmuszona do przeprowadzenia się na drugi koniec kraju i zamieszkania wraz z nią oraz jej aroganckim synem. W akcie rozpaczy i zagubienia dziewczyna postanawia zaufać autorowi tajemniczej wiadomości. Czy pozna jego tożsamość? 

Czuję, że od pewnego czasu blogosfera tkwi w bardzo błędnym przekonaniu: aby uznać książkę za naprawdę "zaskakującą", musi ona zmienić Twoje życie. Nieważne, w jaki sposób - lecz po jej przeczytaniu przekonania czytelnika powinny obrócić się o trzysta sześćdziesiąt stopni i otworzyć mu oczy na świat. Na inny, o wiele lepszy i pełen wartości świat, który przed lekturą był poza zasięgiem ich wzroku.
Otóż powieść, którą Wam zaraz przedstawię, nie zrobiła nic w tym rodzaju. Wręcz przeciwnie, posiada ona wiele wad; może niezbyt rzucających się w oczy i w gruncie rzeczy mogłam je pomijać przy pisaniu tej recenzji, ale jednak daleko jej do ideału. Nie jest perfekcyjna w żadnym, nawet najmniejszym stopniu. Prawdopodobnie wielu z Was, wiedzionych pozorami, porzuciłoby tę książkę zaraz po przeczytaniu opisu.
Aczkolwiek "Tell Me Three Things" przemówiło do mnie w sposób, którego nie da się opisać słowami. I z dumą nazywam je pozycją czysto dziesięciogwiazdkową, gdyż ufam, że i Was zaczaruje swoją porywającą historią.
Nienawidzę schematycznych powieści. Bywa tak, że nawet oryginalna i ciekawa książka może zostać na dobre przeze mnie przekreślona, jeżeli natrafię w niej na oczywisty stereotyp; szczerze nie cierpię powtarzalności i za każdym razem, gdy odkrywam w powieści podobieństwo do innej, potrafię bardzo szybko rzucić ją w kąt. Dlatego też sam fakt, że sięgnęłam po "Tell Me Three Things" powinien być dla Was zaskakujący: będąc na bieżąco z recenzjami tejże pozycji na portalu Goodreads, jej nieoryginalność nie stanowiła żadnej tajemnicy. A jednak.
Los Angeles. Szkoła pełna bogatych, rozpuszczonych dzieciaków, dla których kupno najnowszego iPhone'a jest tak samo proste i łatwe jak poranne spacery po bułki na śniadanie. Dwie najładniejsze dziewczyny, poniżające wszystkich, którzy się napatoczą i traktujące świat dookoła jako ich własny wybieg na pokazie mody. Lejący się z nieba żar i wiecznie błękitne niebo, wschodzące i zachodzące jeszcze bardziej malowniczo z okien nowoczesnych rezydencji. I w tym wszystkim - Jessie Holmes. Nowa uczennica w szkole, do której nie pasuje i gdzie wszyscy traktują ją z chłodną wyższością. Niespodziewana lokatorka w domu swojej macochy, przypominającym bardziej więzienie niż prawdziwą rodzinną ostoję. 
Julie Buxbaum wykreowała postać dziewczyny w tak niesamowity sposób, że prawie każdy z nas może się z nią w łatwy sposób utożsamić - przeżywa takie same problemy i miewa identyczne wątpliwości jak my, chociaż żyje w zupełnie innych realiach. Nie jest zwyczajową, narzekającą na wszystko bohaterką, która przejmuje się błahostkami i płacze o byle co, nie widząc głębszego sensu problemu. Wręcz przeciwnie, dąży do swoich celów i choć ma chwile załamania, jak każdy z nas, jest w stanie zrobić wszystko, by wyjść z życiowego dołka.
Opowiadając o tej książce, nie da się nie wspomnieć także o SN (Somebody Nobody), który od pierwszego tygodnia szkoły zasypywał Jessie anonimowymi wiadomościami oferującymi pomoc i wskazówki przetrwania w Wood Valley High. Nie wiem, czy miał on być główną "tajemnicą" "Tell Me Three Things" (w każdym razie ja miałam niezłą frajdę podczas rozszyfrowywania jego tożsamości), ale nie powiem, bym go nie polubiła; naprawdę przypadła mi do gustu jego troska o dziewczynę i więź, jaka rozwinęła się między nimi na przestrzeni ich znajomości. Za każdym razem, kiedy widziałam zbliżające się fragmenty z nim w roli głównej, nie mogłam się powstrzymać od szczerego uśmiechu.
Jednak co było w tej książce tak dobrego, że zasłużyła aż na dziesięć gwiazdek? Otóż to: historia. Dawno nie czytałam żadnej powieści, która byłaby zarazem tak wciągająca, a jednocześnie świetnie napisana. Mimo że fabuła nie grzeszyła zbytnią oryginalnością, czasem aż wręcz przeciwnie, nie mam jej naprawdę nic do zarzucenia; wszystkie elementy składały się w spójną całość, zgrabnie unikając zgrzytów pod każdym, nawet najmniejszym aspektem. Historia Jessie raz po raz wzruszała mnie, rozbawiała, zmuszała do szybszego przewracania stron i niecierpliwego oczekiwania na kolejne, coraz to bardziej emocjonujące wydarzenia. Przyznaję - dawno już nie czytałam tak świetnie napisanej, pełnej wrażeń, a zarazem mądrej książki. 
Czy polecam? Co za pytanie!

JEDNAK CZY KAŻDY MOŻE JĄ PRZECZYTAĆ? CZYLI COŚ O ANGIELSKIEJ GRAMATYCE 
Na szczęście - każdy, kto w pewnym sensie opanował już język angielski i chciałby spróbować swoich sił w innej dziedzinie niż robienie ćwiczeń i wkuwanie na pamięć słówek. Jeżeli uważasz się za ucznia na poziomie intermediate, to droga wolna! Myślę, że z drobną pomocą słownika i odpowiednią ilością skupienia będziecie w stanie rozkoszować się lekturą równie łatwo, jak w języku polskim.

Ocena - 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.goodreads.com

sobota, 6 sierpnia 2016

"Wszystkie jasne miejsca" - Jennifer Niven

Violet i Finch.
Finch i Violet.
Spotykają się na szczycie szkolnej wieży - w miejscu, gdzie każdy z nich usiłuje znaleźć chwilę ukojenia, kryjówkę, moment na pozbieranie myśli i ucieczkę od rzeczywistości. 
Spotykają się - dwie różne osobowości, dwie różne historie.  
Popularna dziewczyna, cicha i spokojna po śmierci ukochanej siostry i ekscentryczny chłopak, który z całych sił stara się nie zasnąć - czy tych dwoje, tak różnych od siebie, może połączyć choć drobna nić porozumienia? 
Szkolny projekt grupowy, jakiego się podejmą, nigdy nie wydawał się innym tak intrygujący. 

Nie mam słów.
Ale jeżeli już jestem zmuszona cokolwiek powiedzieć, dam Wam pewną radę - nie czytajcie tej powieści w wakacje.
Zostawcie historię Fincha i Violet na zimne, listopadowe wieczory, poznawajcie ją, będąc w wirze szkolnych przygotowań bądź obserwując za oknem różnokolorowe, jesienne liście. Pochłaniajcie ją w zatrważającym tempie, gdy deszcz w końcu zabębni w parapety, a wszechobecny błotnisty śnieg odbierze Wam jakąkolwiek chęć na choćby najkrótsze wyjście z domu. Dajcie się wciągnąć, kiedy będziecie siedzieć pod ciepłym kocem, trzymać w ręku kubek gorącej herbaty i kulić się pod ulubionym swetrem, może nawet wtedy, kiedy złapiecie miejsce w zatłoczonym autobusie i z ulgą złożycie parasol, nareszcie uwalniając się od deszczu. Ale nie, proszę, nie popełniajcie mojego błędu i nie czytajcie jej w lato - nie czytajcie jej wtedy, kiedy chodzenie po domu z czerwonym nosem, podpuchniętymi oczami i garścią chusteczek będzie w stanie kompletnie popsuć Wam humor na następnych kolejnych dni. A zapewniam Was, że tak będzie.
Według głównego bohatera książki, Theodore'a Fincha, ktoś na świecie co czterdzieści sekund popełnia samobójstwo, a ktoś zostaje bez niego, samotny, pełen żalu i z niezliczonymi pytaniami, na które nikt nie będzie w stanie już odpowiedzieć. I choć to, co mówię, może wydawać się wstrząsające i co najmniej dziwne, właśnie tym pasjonuje się Finch - prowadzi dziennik, w którym zbiera najróżniejsze metody śmierci, ich ofiary oraz inne statystyki, krążące mniej czy więcej wokół tematu odejścia z tego świata. Dla Theodore'a nie istnieje życie towarzyskie - nie jest akceptowany w szkole, będąc ofiarą wyzwisk i śmiechów, a w domu nikt nie ma dla niego czasu, traktując jak powietrze albo zbywając półsłówkami każde jego pytanie.
I jeżeli to, co napisałam, nie wydało się już Wam wystarczająco nietypowe, pozwólcie, że Was jeszcze zaskoczę: Finch nic sobie ze swojej sytuacji życiowej nie robi. Nie narzeka, nie płacze, nie spędza większości swojego życia na kontemplowaniu tego, jak mu ciężko; po prostu żyje. I właśnie za to naprawdę pokochałam jego postać - bo choć w trakcie lektury odsłania swoje liczne słabości oraz okazuje sporą wrażliwość, to poza tym wykazuje się siłą, jakiej brakuje większości żyjących ludzi. Ma odwagę na to, by wciąż śmiać się, żartować, podejmować wyzwania i być sobą mimo że wie, z jaką reakcją innych to się spotka, czyli robi to, czego boi się znacząca część nas.
Violet Markey kiedyś była inna. Popularna, lubiana, towarzyska... zanim jej siostra zginęła w wypadku samochodowym, czuła, że pisanie to coś, co mogłaby robić w swoim życiu. Lecz kiedy Eleanor zniknęła z jej życia, pękła bańka odważnej dziewczyny, którą zastąpiła nowa - cicha, spokojna, nielubiąca zwracać na siebie uwagi. I za to również podziwiam Jennifer Niven, za wykreowanie dziewczyny, która nie musi być zawsze w centrum zainteresowania, żeby zyskać sobie uznanie czytelników. Chyba nie będę w stanie teraz opisywać, jak bardzo ich wszystkich uwielbiam - płakałam, śmiałam się, złościłam i rozpaczałam razem z nimi, mając nadzieję, że gdzieś na świecie są ludzie tak zabawni, silni i refleksyjni jednocześnie. Bo jak dla mnie, tacy ludzie byliby najlepszymi przyjaciółmi.
Tyle się rozpisałam o samych bohaterach, a przecież nie to jest najważniejsze - czas wspomnieć o historii. Dawno, dawno nie spotkałam tak oryginalnej, tak niesamowitej opowieści, poruszającej wszelkie najważniejsze tematy, z jakimi boryka się młodzież dwudziestego pierwszego wieku, a o których tak naprawdę nikt nie wspomina. W końcu kto apeluje o czymkolwiek innym niż o niezdrowym odżywianiu się czy zbyt długim przesiadywaniu przed urządzeniami elektronicznymi?  Jennifer Niven tym razem udało się złamać schematy, pisząc książkę, z którą każdy w pewnym sensie się utożsami - bez względu na to, w jakim wieku jest, jaki ma charakter czy gdzie żyje, ta powieść złamie mu serce, przyprawi o ból głowy, wybuchy płaczu, ale też rozbawi i czegoś nauczy, a wręcz zmusi do refleksji. Myślę, że ze świecą trzeba szukać książki, która jest do tego tak świetnie napisana, poruszająca każdą strunę w naszym sercu i umyśle swoją szybką akcją i niespodziewanymi jej zwrotami. 
Nie wiem, co powinnam jeszcze powiedzieć i zdaję sobie sprawę, jak krótki jest akapit o tej z pozoru ważniejszej części książki - lecz uważam, że to bohaterowie zasługują na większy rozgłos, na to, by ich nieidealna perfekcja została w końcu dostrzeżona. Polecam Wam tę powieść, byście przekonali się sama, jaka jest, byście zobaczyli, jak słodko-gorzkie uczucia w Was wywoła. Ja ją pokochałam i wierzę, że nigdy o niej nie zapomnę.

Ocena: 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

niedziela, 17 lipca 2016

"Wielki mistrz" - Trudi Canavan

Sonea nareszcie osiągnęła coś, czego tak bardzo pragnęła - niechętny szacunek innych nowicjuszy Uniwersytetu. Uwolniona od podstępów chytrego Regina w końcu może skupić się na pogłębianiu swojej wiedzy, a jednocześnie odkrywaniu co tak naprawdę knuje Akkarin - każdy jego krok zdaje się dziewczynie coraz bardziej podejrzany, a inni magowie również nie przymykają na to oka. Czy Wielki Mistrz jednak postanowi grać w otwarte karty? Czy naprawdę Gildii zagraża... śmiertelne niebezpieczeństwo? 
Przygotujcie się na mrożące krew w żyłach zakończenie trylogii. 
Zwieńczenie, którego nie zapomnicie. 

Złamałaś mi serce. 
Złamałaś mi serce, Trudi Canavan.
I kiedy to piszę, wciąż kulę się pod kocem, z całej siły ściskając w ręku Wielkiego mistrza, a w moich oczach błyszczą iskierki łez. I choć wiem, że powinnam zaczekać aż emocje opadną, ochłonę, spojrzę na to inaczej - niemal słyszę w głowie głosy pełne nagany - to nadal kręcę z niedowierzaniem głową i kładę drżące palce na rozgrzanej klawiaturze komputera. Bo jestem tego całkowicie pewna, że właśnie uczucia pozostaną, tak samo silne i wyraźne jak teraz; nieważne, czy za tydzień, za miesiąc, czy za rok. Takich książek się nie zapomina. Nigdy. 
Nie pamiętam, ile czasu zajęła mi lektura Wielkiego mistrza. Kojarzę moment, kiedy otworzyłam książkę na okładce i ogarnął mnie strach, że się na niej zawiodę; przypominam sobie, jak szybko przewracałam kolejne kartki tylko po to, by zaraz wolniej przesuwać wzrokiem po literach i odwlekać koniec tak bardzo, jak tylko się dało; jestem w stanie przywołać chwilę, gdy z zapartym tchem i szeroko otwartymi oczami dotarłam do końca i z bolesnym westchnieniem wyszeptałam jedno, tak przeze mnie ukochane imię - lecz sam czas lektury leciał tak szybko, że prawie nieuchwytnie, niezauważalnie, tak jakby wskazówki zegara postanowiły raptownie i bez zapowiedzi przyspieszyć w swym biegu.  Jednego mogę być pewna: nigdy, przenigdy nie pokonałam prawie siedmiusetstronowej książki tak lekko, bez zatrzymywania się, z przerwami jedynie na otarcie łez i zaczerpnięcie oddechu. Nigdy. 
Wiecie co? Czytałam kiedyś książkę, dosyć dawno temu, od której naprawdę nie mogłam się oderwać. Zżyłam się z jej bohaterami tak, że zaraz spodziewałam się ujrzeć ich na ulicy w tłumie nieznanych mi ludzi, wydarzenia przeżywałam raz po raz w swojej głowie, zastanawiając się, co by było gdyby autor postąpił inaczej, gdyby losy postaci splotły się w zupełnie innych okolicznościach. Można by powiedzieć bez zbytniego przesadzania, że moje życie w głównej mierze kręciło się wokół  tej książki - i może nawet dalej się w taki sposób kręci - a każda następna przeczytana lektura nie dorównywała, wręcz wypadała blado na jej tle. Domyśliliście się już, o jaką książkę mi chodzi? Nie? Na pewno? Dobrze - także pozwólcie, że Wam ją przedstawię. Tak więc, Harry Potterze, poznaj proszę Soneę, dziewczynę z podobnymi zdolnościami co Ty. I staraj się dobrze, chłopcze, bo chyba masz konkurentkę. I do tego bardzo zdolną. 
Lubicie łzawe rozstania z ulubionymi bohaterami? Tak? To książka właśnie dla Was! Bo chwilowy powrót do Sonei, Akkarina, Rothena i innych magów... był jednocześnie słodki i gorzki. Słodki - bo przed naszymi oczami zmieniali się, niektórzy dorastali, inni dojrzewali do zrozumienia pewnych spraw i decydowali, co dla nich i dla ich najbliższych jest najważniejsze. Gorzki - bo trudno powstrzymać potok słów cisnący się do ust, kiedy żegnasz się z nimi wszystkimi po kolei i pragniesz wylać wszystkie swoje żale, niedopowiedzenia, ale nikogo wokół nie znajdujesz, mimo że usilnie próbujesz. Pokochałam ich wszystkich. Tych, którzy byli źli, tych, którzy popełnili błędy, a nawet tych, którym ciężko się było do nich przyznać. Tych, którzy poświęcali się dla dobra innych. Postaci, które tylko raz czy dwa przewinęły się gdzieś w tle, tylko popychając fabułę delikatnie do przodu. Wszystkich. Bez wyjątku. Silnie i wyraźnie jak nigdy przedtem. 
I pozwólcie, że na tych słowach moja recenzja się zakończy. Mam nadzieję, że zrozumieliście przekaz, jakiego nawet nie starałam się ukrywać pomiędzy zdaniami - przeczytajcie tę trylogię. Nie wahajcie się, nie piszcie, że na pewno zrobicie to kiedyś - zróbcie to teraz. Wejdźcie w ten grząski świat wyobraźni Trudi Canavan i doświadczcie tych wszystkich emocji, które ja teraz całym sercem przeżywam. I podzielcie się swoimi wrażeniami tak szybko, jak to możliwe. 

Ocena - 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.empik.com

piątek, 20 maja 2016

"Wilkołaki z Mercy Falls" - Maggie Stiefvater

 UWAGA!
Przed Państwem kolejna pozytywna recenzja na tym blogu, okraszająca kolejną fantastyczną trylogię kolejnymi superlatywami i sporą kopą niekończących się zalet. Przygotujcie się więc, moi drodzy Czytelnicy, na brak składności, nieuzasadniony zachwyt, masę wykrzykników, myślników i pogrubionego tekstu; wyjmijcie również z portfela parę banknotów, gdyż prawdopodobnie zaraz po przeczytaniu tej opinii pobiegniecie do księgarni i z góry zapłacicie za całą trylogię, nawet nie patrząc na cenę. Moja udzielająca się ekscytacja i radość z pewnością spłynie także na Was, ale podczas lektury nie ustrzeżecie się momentów, gdy ukradkiem będziecie wyciągać kolejną chusteczkę z wymiętolonej paczki i otrzecie spływające po policzku łzy. Kilkukrotnie rzucicie książką o ścianę, stwierdzicie, że nie ma sensu dalej kontynuować przygody z nią, będziecie nieustannie powracać myślami do losów Sama i Grace, nawet kiedy sytuacji nie można nazwać sprzyjającą do rozpamiętywania historii fikcyjnych bohaterów. Zakochacie się w tej historii. W bohaterach, opowieści, scenerii, wilkach i wszystkim, co z nimi związane. Będziecie siedzieć po nocach, powtarzając niczym mantrę jeszcze tylko jeden rozdział, jedno zdanie, jedno słowo, aż w końcu dojdziecie do ostatniej kartki i stwierdzicie, że Wasze życie nie ma sensu. Maggie Stiefvater rozkocha Was w sobie i na samym końcu połamie Wasze serca na kawałki. Zaczaruje słowami i omami wizją dobrego zakończenia, by potem zmrozić krew w żyłach i zaprzeczyć wszystkim dotychczas stawianym obietnicom.
Ale... do konkluzji.
Grace to z pozoru normalna dziewczyna. Chodzi do publicznego liceum, zastanawia się nad wyborem college'u, ma najlepszą przyjaciółkę, a jej rodzice są zbyt zajęci pracą, by się nią zajmować… lecz posiada jedną, dosyć nietypową pasję. Fascynują ją wilki. Od chwili, gdy jeden z nich uratował ją przed niechybną śmiercią z rąk swych pobratymców, co dzień wychodzi na taras i wypatruje w mroku lasu śladów na to, że jej sekretny wybawiciel jednak istnieje. I rzeczywiście, tak jest. Każdego zimowego dnia żółte oczy wilka wpatrują się w nią, lecz zwierzę nie śmie podejść bliżej. Aż do chwili, kiedy okazuje się, że... ten wilk jest człowiekiem. A Grace chce zrobić wszystko, by odmienić jego życie na lepsze - choćby miała zaryzykować wszystko, co ma.
Ile razy wilkołaki były głównym tematem młodzieżowych powieści? Wiele. A ile razy te powieści okazały się tandetną kupą bzdur, nie niosących za sobą niczego oprócz ciągle powielanych schematów? Jeszcze więcej. Więc nie powinno Was zdziwić, jak sceptycznie podeszłam do kolejnej powieści w tym temacie, szczególnie, że ogrom recenzji określało ją jako dosyć przeciętne czytadło - proszę Was, co innego można wnieść do historii, w której tak naprawdę już wszystko zostało powiedziane? Ale zaczynając tę książkę, a nawet będąc w jej połowie, nie spodziewałam się, co czeka mnie na jej zwieńczeniu - jak fantastyczne zwroty szykuje dla mnie autorka, jak wstrząśnięta będę, gdy to wszystko się skończy. Maggie Stiefvater stworzyła opowieść doskonałą pod każdym względem, pełną wzlotów i upadków, ale też cenncyh życiowych wartości - przedstawiających bohaterów nieidealnych, lecz jednocześnie posiadających złote serce i duszę. Już dawno nie spotkałam się z tak urzekającą historią o poświęceniu, odnalezieniu drogi do siebie i trwaniu przy sobie, nieważne co się stanie. To była pierwsza powieść, w której brak rozterek, nieustannych rozstań i powrotów, zapłakanych dziewczynek i niesprawiedliwych czynów - tym razem przesłoniętych przez to, co w relacjach międzyludzkich najważniejsze. Sam, Grace i Isabel to perfekcyjnie nieperfekcyjni, jeśli mogę to tak ująć, bohaterowie - ideały przyjaźni, miłości, poświęcenia i dawaniu z siebie wszystkiego, jeśli chodzi o dobro drugiej osoby.
Polubiłam Grace. Była rozważna, choć nie podejmowała zawsze najlepszych decyzji, mądra, zabawna i odważna - myślę, że z dumą mogę uznać ją za jedną z lepszych książkowych bohaterek ostatnich miesięcy. Od samego początku wykazywała się inteligencją, choć czasami, jak każdy z nas, miewała pewne wątpliwości... ale właśnie to mi się w niej najbardziej podobało.  Jej przyjaźń z Isabelle, choć zaczęta tak niefortunnie, chyba zasługuje na miano jednej z tych, które trwają mimo wszystko - jednej z tych, w których cisza jest równie ważna, jak szczera rozmowa czy wygłupy.
Chciałabym teraz podsumować moją złożoną relację z tą trylogią. Polecam ją każdemu, kto szuka w swoim życiu czegoś nowego, świeżego i niewątpliwie cudownego - oto historia właśnie dla Was.

Ocena - 10/10

Zdjęcia pochodzą ze strony www.lubimyczytac.pl

niedziela, 8 maja 2016

"Szklany tron" - Sarah J. Maas

Celaena Sardothien cieszy się mroczną sławą najsłynniejszej zabójczyni w całym Adarlanie. A raczej cieszyła się, gdyż od roku przebywa w kopalni soli w Endovier, odsiadując swoją karę za liczne popełnione zbrodnie. Nie spodziewa się jednak, że otrzyma kuszącą propozycję od księcia Doriana - on zmusi ją do wystąpienia w turnieju, w którym najwyższą stawką jest objęcie posady Obrończyni Króla, a ona w przyszłości dostanie upragnioną wolność. Sprawy mogą się jednak potoczyć w innym kierunku...

Jeszcze do niedawna czułam się jak ostatnia osoba, która nie ma o tej serii nic do powiedzenia - omijały mnie żarliwe dyskusje, nie dołączałam się do chóru zachwytów ani też nie opowiadałam po stronie tych, którzy uważali ją za co najwyżej przeciętną. Lecz gdy wreszcie dostałam Szklany tron w swoje ręce i pochłonęłam łapczywie jego pierwsze rozdziały, zaczęła nawiedzać mnie niepokojąca myśl, że jestem jedyną czytelniczką nie popadającą w euforię na myśl o sile i zaparciu młodej Celaeny. Aż w końcu, kiedy, rozemocjonowana i rozchwiana psychicznie odłożyłam książkę na półkę, doszłam do trafnego wniosku, iż chyba nie ja jedna dałam się nabrać na te z lekka żmudne początki -  bo tak naprawdę książka Sarah J. Maas jest jedną z najbardziej niesamowitych i magicznych, jakie czytałam w całym swoim życiu.
Rzadko zdarzają się powieści, które we mnie coś poruszą. I nie chodzi tu, bynajmniej, o litry wylanych łez, zużytych chusteczek czy też momenty, w których wstrzymywałam oddech ze strachu o dalsze losy ulubionych postaci - tylko o chwile, kiedy, z wypiekami na twarzy odkrywałam ukryty morał, jaki autorka dyktuje nam pomiędzy wierszami. Bo jak dla mnie Szklany tron to nie jedynie fantastyczna historyjka o bezlitosnej zabójczyni, która zrobi wszystko, aby wyrwać się z monarszej klatki, tylko coś więcej.  Opowieść o odzyskiwaniu upragnionej wolności; udowadnianiu innym, że mimo niechlubnej przeszłości nadal możemy okazać się zupełnie innymi ludźmi. To genialna historia o przyjaźni, rywalizacji i radzeniu sobie z trudną przeszłością, o której należy nauczyć się mówić. I, z pewnością, o tym, że można osiągnąć cel, do którego dążymy, jeśli tylko zrobimy wszystko, by tego dokonać.
Pokochałam wszystko, co wyszło spod pióra Sarah J. Maas. Mogłabym bez końca rozpływać się nad niesamowitą plastycznością świata przedstawionego, opisywać genialność stylu pisania czy wartkości, z jakimi wydarzenia lecą na łeb, na szyję do punktu kulminacyjnego - bez wątpliwości jestem w stanie również przyznać, że autorka posiadła niesamowity talent i nauczyła się go wykorzystywać. Nigdy dotąd nie spotkałam się z tak dopracowaną fabułą, w której nie ma miejsca na wady, niedociągnięcia czy słabo zamaskowane błędy. I mimo że wiele z jej cech nie należy do szczególnie oryginalnych... po raz pierwszy podczas pisania jakiejkolwiek recenzji czuję, że użycie słowa schemat byłoby rażąco nieodpowiednie. Autorka prowadzi wydarzenia z cudowną lekkością, wiedząc, gdzie powinna dać kres akcji, a wprowadzić wyjaśnienia, by czytelnik nie poczuł się zagubiony. Przez pięćset stron lawirujemy pomiędzy lekkimi realiami życia w pałacu króla, a rywalizacją w ciężkim turnieju - autorka niejednokrotnie uwidacznia fakt, iż Celaena jest traktowana inaczej niż inni uczestnicy, zamknięta całymi dniami w komnacie pod czujnym okiem straży. Nie wybiera się na bale, nie posiada względnej wolności jak reszta jej rywali, a każdy jej krok jest nieustannie śledzony - i mimo że nie raz udowodniła swoją nieszkodliwość, wszyscy podchodzą do niej ze wzmożoną ostrożnością. Sarah J. Maas właśnie tak pokazuje, że z pozoru bajeczne pałacowe życie staje się dla Celaeny równą katorgą, co tułanie się z miejsca na miejsce w roli zabójczyni.
Uwielbiam Doriana. Jak Chaol kilka razy doprowadził mnie do stanu białej gorączki, zanim zdołał uzyskać moją przychylność, tak następca tronu ujął mnie od chwili, gdy poznajemy go na samym początku - chłodnego, opanowanego i inteligentnego, a jednocześnie wręcz kipiącego wszechobecnym sarkazmem. Stanowią z Celaeną tak dobraną osobowościowo parę, a jednocześnie różnią się od siebie na milion różnych sposobów, i to nie biorąc pod uwagę faktu pozycji społecznej.  Ona - bezpośrednia, dążąca do celu po trupach, przebiegła. On - miłośnik pięknych słówek, dobrze opracowanych strategii i wyszukanych subtelności. Czy taka dwójka, podobna do siebie jak ogień i woda, może się jednak dogadać? Owszem. Sarah J. Maas właśnie to sprawiła.
Pozwólcie, że podsumuję i wybaczcie za tą nieco chaotyczną recenzję.  Szaleją we mnie różne emocje - skrajna złość, tęsknota, zauroczenie i pragnienie więcej, więcej przygód zabójczyni - i naprawdę ciężko ubrać je w zrozumiałe zdania. Wiedzcie, że ta książka nie jest tylko dobra... jest wspaniała. I jeżeli jeszcze nie jest ona nazywana klasykiem współczesnej literatury fantastycznej, który każdy powinien przeczytać - ja właśnie tak będę ją określać do końca mojego życia.

Ocena - 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

sobota, 16 kwietnia 2016

"Oddam ci słońce" - Jandy Nelson

Jude i Noah kiedyś byli nierozłączni. Wspierali się w ciężkich chwilach, byli przy sobie każdego dnia i nie wyobrażali sobie chwili, w których mogliby ot tak, przejść koło siebie całkowicie obojętnie. Aż do chwili, kiedy wszystko się zepsuło. Aż do chwili, która rozdzieli ich losy, a droga do ich ponownego połączenia będzie długa i z pewnością usłana ciężkimi próbami...


Kim jest dla Ciebie rodzina?
Odpowiedz sobie na to pytanie całkowicie szczerze. Policz w myślach momenty, w których żałowałeś, że nie ma jej przy Tobie, pomyśl także o tych, kiedy przeklinałeś los i twierdziłeś, że nie jest Wam ona do niczego potrzebna, tylko przeszkadza w osiągnięciu szczytnego celu. Powróć na chwilę myślami do chwili, gdy była Wam nieodzowna niczym powietrze, stanowiła autorytet, uosobienie miłości i troskliwości, ostoją, w której zatrzymywałeś się, gdy było Ci ciężko.  A teraz... wyobraź sobie, że w kilkanaście dni mógłbyś to wszystko stracić. Mógłbyś bezczynnie stać i obserwować, jak idealne relacje sypią się na kawałki, a ostre odgłosy kłótni rozbrzmiewają w czterech ścianach domu częściej, niźli perlisty śmiech. Pomyślcie, że właśnie takie katastrofy dzieją się na świecie dosłownie co kilka niewinnych sekund... i odpowiedzcie sobie jeszcze raz na pytanie: kim jest dla Was Wasza rodzina?
Sama nie wiem, co tak naprawdę powinnam napisać o tej książce. Co ranka, od ośmiu dni, budzę się z myślą, że czas w końcu napisać o tym, jak mi się spodobała, ale z drugiej strony kiedy tylko próbuję wykrzesać z siebie jakiekolwiek odpowiednie słowa... po prostu nie potrafię. Owszem, wpatruję się w pustą kartę bloggera, powtarzam słowo "cudowny", "idealny" i "wspaniały" co najmniej kilka razy w zdaniu, staram się oddać wszystko jak najwierniej i zachęcić Was do tego, by w końcu ruszyć się z kanapy, iść do księgarni i kupić "Oddam ci słońce", lecz cały czas nie wiem jak. Bo jakichkolwiek stwierdzeń bym nie użyła, jakkolwiek nie zaczęłabym słodzić i opowiadać, jaka to Jandy Nelson jest niesamowita, ta recenzja wyszłaby jak zwykle - po prostu polecająca dowolną książkę, która bardzo mi się podobała. A w gruncie rzeczy "Oddam ci słońce" mi się nie podobała. Ona zmieniła moje życie, rozkruszyła mi serce na milion kawałków i zmusiła do refleksji, rozmyślania nad sensem własnego postępowania i licznymi błędami, jakie ludzie codziennie popełniają, nie zdając sobie z tego nawet sprawy.
Zapewne wiele jest rodzeństw takich jak Noah i Jude. Rodzeństw, w których jedna, błaha rzecz potrafi zniszczyć przez wiele lat umacniane relacje, jedna kłótnia sprawia, że już każda prowadzona potem rozmowa zdaje się być ciągnięta na siłę. I nagle, w jednej chwili, wspólne żarciki znikają, długie, szczere konwersacje zmieniają się w ledwo wydukane "cześć"... a nikt tak naprawdę nie robi ani jednego kroku, by to zmienić, by nadal widzieć w sobie jedynie najlepszego przyjaciela i niezmierzone oparcie, nieważne, jak wielki błąd się popełni. Przyznam, że polubiłam i Noaha, i jego siostrę, pomimo że byli od siebie zupełnie różni i zdawało mi się, że trudno będzie zyskać sympatię do tak przeciwnych osobowości. Szesnastoletnia Jude jest raczej oryginalna, nawet ekscentryczna, a przez większość czasu rozmawia ze swoją zmarłą babcią lub rozmyśla nad tym, czy powodem jej nieudanych rzeźb jest złość ducha matki - jednym słowem, nie należy do osób nadzwyczaj popularnych czy towarzyskich. Za to trzynastoletni Noah cały czas goni za swoim przeznaczeniem, chowa wrażliwą duszę artysty i stara się pokazywać inną, ciekawską i inteligentną twarz swoim niewielu przyjaciołom. Czy w tym momencie wydaje Wam się, że te charaktery powinny być ze sobą mocno związane, dogadałyby się idealnie? Właśnie każdemu się tak wydaje. A oddalając je od siebie, wprowadzając między bliźnięta kłótnie, nieporozumienia, kłamstwa... autorka łamie nam serca za każdym razem.
Spytacie się, co w tej książce urzekło mnie najbardziej? Jej niesamowita aura, przedstawienie świata i relacji rodzinnych takimi, jakimi są - a nie takimi, jakimi chcemy je postrzegać. Oczywiście zachwycił mnie wciągający, plastyczny styl pisania, który wciska się w najgłębsze zakamarki naszego umysłu i mówi nam, jak powinniśmy zmieniać nasze życie, kim powinniśmy się stać, by osiągnąć pełne samozadowolenie. Mówię Wam - w tej książce coś jest. Coś, co nie pozwala o niej zapomnieć.

Ocena - 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

czwartek, 7 kwietnia 2016

"Klejnot" - Amy Ewing

Violet Lasting to jedna z dziewczyn z niesamowitymi zdolnościami, które przeznaczone zostały na Aukcję. Tam, po licytacji, mają być sprzedane do domów jednej z arystokratek, pragnących tylko jednego - przedłużyć linię rodu i urodzić Wybrankę, kobietę, która w przyszłości obejmie ważny urząd w skłóconym Klejnocie. Violet trafia do Diuszesy Jeziora, w której pałacu mają już niedługo stać się niespodziewane rzeczy... których nikt nie jest w stanie przewidzieć.

Z czym nam się kojarzą pałace? Z bogactwem, ociekającymi złotem meblami oraz marmurową posadzką, po której z gracją łabędzia stąpają obute w kryształowe pantofelki stopy. Z wystawnymi przyjęciami, na których pojawiają się zamożne osobistości, szampan leje się litrami, a w tle pobrzmiewa nutka klasycznej muzyki, którą z zachwytem komentują zajadające się ciastami damy. Na parkiecie krążą roześmiane pary, podrygujące w rytm menueta, niektórzy z nich właśnie poznali swoją przyszłą małżonkę, a niektórzy bawią się już w towarzystwie osoby, z którą spędzą resztę życia. Z czym jeszcze kojarzy nam się pałacowe życie? Z księżniczkami, hrabinami, lordami i królewską arystokracją, trzymającą pieczę nad mniej beztroską częścią tej pozornej hulanki. Z następcami tronu, panicznie poszukującymi współmałżonki, zawistnymi królami i dobrodusznymi królowymi. Lecz... czy myśleliście kiedyś o okrutniejszej części dworskiego życia? O ludziach, którzy, mimo swej doskonałości, są traktowani niczym słudzy, odsunięci od bogactwa i przyjemności płynących z przebywania w pałacu? Przyszedł więc czas, byście poznali Violet Lasting. Dziewczyny, której życie pozornie się skończyło, gdy wylądowała wraz z dwustoma innymi kandydatkami na Aukcji. 
Nie jest tajemnicą, iż zawsze byłam pod wrażeniem akcji toczącej się w samym środku pałacowej sielanki. Księżniczki, bale, zacięta walka o koronę i dworskie intrygi, toczące się tuż pod nosem obojętnej rodziny królewskiej... wzbudzały u mnie mieszankę ekscytacji pomieszanej z zafascynowaniem, naturalną ciekawość, jak autor bądź autorka przedstawi realia ludzi żyjących w nieopisanym bogactwie. Bo za każdym razem robił to inaczej. Ale to akurat Amy Ewing wykreowała świat, o którym nawet byście nie pomyśleli, że mógłby istnieć pod nazwą "Klejnotu". 
Zawsze obserwujemy przebieg wydarzeń z perspektywy osoby, dla której znalezienie się pośród wszechobecnego bogactwa było jak przysłowiowa gwiazdka z nieba. O której bezpieczeństwo dba wyspecjalizowana grupa ludzi, a każdy czyn opiewają gazety, starając się za każdym razem przysporzyć jej coraz więcej miłośników. Tutaj, dla odmiany... spotykamy się z okrucieństwem. Traktowaniem obdarzonych zdolnościami ludzi jak zwierzęta, bezwolne maszynki do spełniania rozkazów swych rozpieszczonych właścicieli. Violet, jako jedna z najbardziej uzdolnionych dziewczyn w Magazynie, trafia z sielankowej, rodzinnej atmosfery do surowego pałacu, w którym złamanie zasad szalonej Diuszesy grozi poważnymi skutkami. Amy Ewing doskonale poradziła sobie z zadaniem, w którym najwyższą stawką było odwzorowanie świata bogactw jako nie tyle ogrom szczęścia i fontannę obfitości, ale więzienie, gdzie mimo swoistej wolności Violet dusi się z tęsknoty za rodziną i dawnym życiem.
Świat przedstawiony w "Klejnocie" jest jednym z lepszych, a w rzeczywistości jednym z okrutniejszych, z jakimi miałam okazję się kiedykolwiek spotkać. Tutaj nie ma miejsca na uśmiechy, szczęście i szczery śmiech, płynący korytarzami pałaców dzień i noc, jak to bywało dla przykładu w cukierkowych "Rywalkach" Kiery Cass. Będąc szczerym, w uniwersum wykreowanym przez Amy Ewing prędzej spotkamy się z uschniętymi gałązkami winorośli, namacalnym strachem i nieustanną paniką, niż z ogrodami pełnymi kwitnących, pachnących róż. Przyznam, że próbowałam doszukać się tutaj jakichś wad, niedociągnięć, widocznych inspiracji jakąś inną serią czy filmem, ale po dłuższym czasie stwierdziłam, że to nie ma sensu - autorka postarała się na tyle, że każde jej posunięcie zdaje się być niesamowicie oryginalnym powiewem świeżości.
Podsumowując, książka Amy Ewing jest wspaniała. "Klejnot" przedstawia sobą wszelkie walory, jakie powinna mieć każda dystopia, sprawia, że jesteśmy wciśnięci w fotel i jednocześnie coraz szybciej przewracamy strony, żeby dowiedzieć się, co stanie się akurat w TYM kluczowym momencie. Polecam wszystkim, którzy lekką fantastykę kochają tak samo jak ja. Z pewnością wyniesiecie z tej lektury niesamowite wrażenia, których długo nie zapomnicie.

Ocena - 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

sobota, 2 kwietnia 2016

"Ten jeden dzień" - Gayle Forman

Allyson Healey wyjeżdża wraz ze swoją najlepszą przyjaciółką Melanie na kilkutygodniową wycieczkę po Europie. Kiedy wyjazd dobiega już końca, a Ally zaczyna zdawać sobie sprawę, jak bardzo ją zawiódł, jak na zawołanie zjawia się tajemniczy Willem - Holender, który proponuje dziewczynie jeszcze jeden dzień. Jeden dzień w Paryżu. Jeden dzień, którego konsekwencje lata później będą tak samo trwałe i nieporuszone przez płynący czas. 

Los każdego dnia serwuje nam przeróżne scenariusze. Będąc w ciągłym pośpiechu, nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak duża część naszych codziennych spraw jest kreowana przez drobne wypadki, których istnienia z początku nawet nie zauważamy - nie dostrzegamy, jak wiele wydarzeń mogłoby nigdy nie mieć miejsca, gdyby nie mały, z pozoru nic nieznaczący gest. Jedna decyzja, krok, uśmiech... albo jeden dzień. Jeden dzień, który wywrócił życie Allyson Healey do góry nogami. Jeden dzień, który zmienił wszystko. Jeden dzień, dzięki któremu wszystko staje się zrozumiałe - to, kim byliśmy w przeszłości i to, kim staliśmy się teraz. 
Zapewne w tym momencie wszyscy zadajemy sobie to samo, wdzierające się w najdalsze zakamarki umysłu pytanie - a kim tak naprawdę jesteśmy my? Czy gdyby na horyzoncie pojawiła się propozycja jednodniowej wycieczki do Paryża z tajemniczym Holendrem, z naszych ust wydobyłaby się pozytywna odpowiedź, a na wargach wykwitł szeroki uśmiech? A może pokręcilibyśmy głową ze wstydem i szybko zakończylibyśmy temat, tłumacząc się milionem możliwych wymówek?
Nigdy nie byłam bliżej zainteresowana lekturą tej książki - ani w momencie premiery, ani też, kiedy na blogosferze, a nawet poza nią zaczęły pojawiać się pozytywne opinie na jej temat. Bo Ten jeden dzień to tak naprawdę jedna z powieści, które mijamy kilkakrotnie na księgarnianych półkach i beznamiętnie bierzemy do ręki, nie oczekując niczego nadzwyczajnego, ot, kolejnej książki na kilka wieczorów, która nic w nas nie poruszy. Grzeczna dziewczynka, jeden dzień, życie sypiące się na głowę i tajemniczy on, którego ma nadzieję szybko zapomnieć - nic specjalnego, prawda? Rzeczywiście ta książka jest do bólu prosta, schematyczna, czasami wręcz zirytuje tym czy tamtym posunięciem pozytywnie zwariowanej autorki czy nawet zawstydzi denerwującym zachowaniem samej Allyson. Ale z drugiej strony Ten jeden dzień w nas coś zmienia. Nie wiem, co dokładnie - może sposób, w jaki patrzymy na samych siebie, nasze decyzje, które podejmujemy i sposób postrzegania otaczających nas ludzi? Może po jej przeczytaniu czujemy się zainspirowani do tego, by mimo wszechobecnych problemów zebrać się i poszukać rozwiązania na wszystkie dręczące nas pytania? 
Historia przedstawiona przez autorkę jest niesamowita. Cudowna. Rewelacyjna. Wspaniała do tego stopnia, że choć od jej przeczytania minęło już dobrych kilka dni, emocje w moim sercu rozbrzmiewają z równie silną mocą, co kiedyś. Gayle Forman posiadła niespotykaną umiejętność czarowania swym słowem, ubierania wydarzeń w tak wyszukane i magiczne zwroty, że czujemy się, jakbyśmy stali tuż obok i obserwowali toczącą się akcję z zapartym tchem. Sama nie mam pojęcia, jak opisać uczucia, które targają mną w tym momencie - szczęście, smutek, złość, szeroki uśmiech, samotna łza płynąca po policzku... drżąca ręka, kiedy trzymam tę książkę w dłoni i znów czuję to wszystko ze zdwojoną siłą.
Rzeczą, za którą po raz kolejny mogę pochwalić Gayle Forman, jest niesamowite wykreowanie bohaterów. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz czytałam książkę, w której ich charaktery byłyby tak złożone i pełne naturalnych cech, jakie możemy wykształcić w sobie samych - autorka doskonale ubrała w słowa przemianę, jaką przechodzi Allyson po poznaniu Willema. Ukazuje, że aby stać się kimś innym, nie wystarczy zmienić imię, fryzurę i mimikę - należy pracować nad sobą przez wiele miesięcy, wierząc w sukces i w to, że kiedyś uda się osiągnąć swój cel. Ta książka w pewnym sensie niesie za sobą wiele przesłań, ukrytych pomiędzy wierszami prawie każdej ważnej sentencji - jednakże najważniejszym z nich jest jeden, może i powtarzalny morał: należy stawiać swoje dobro na pierwszym miejscu. Allyson, metodą prób i błędów, dochodzi do tego, że oczekiwania postawione przed nią wiele lat temu nie muszą być priorytetem, skoro nie tego pragnie jej serce. Daje przykład wszystkim, czym stały się dla niej niespełnione w młodości pragnienia rodziców, którzy postanowili wmówić córce, do czego powinna sama dążyć - obowiązkiem, kulą u nogi, powodem, dla którego jej życie sypało się na drobniutkie kawałeczki.
Ta książka jest... genialna. Przeczytajcie ją. Bez względu na to, czy lubicie YA, bez względu na to, ile macie lat, czym się interesujecie czy kim jesteście. Bo to tak naprawdę jest nieważne. Nieważne są tytuły, opisy, imiona - ważne jest to, co sami udowodnicie swoim zachowaniem i podejściem do coraz szybciej pędzącego życia.

Ocena - 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

piątek, 18 marca 2016

"Dar Julii" - Tahereh Mafi

Julia Ferrars była pewna, że odniosła porażkę. Ranna, przestraszona i niepewna bezwiednie obserwuje, jak Warner planuje strategię zbliżającej się wojny, jednocześnie zmagając się z targającymi ją przeróżnymi uczuciami. Nie ma jednak czasu na głupiutkie dziewczęce rozterki - czas, aby rebelianci podjęli decyzję. Życie i śmierć - losy milionów ludzi leży w ich rękach, a klepsydra odliczająca minuty do ostatecznej walki cały czas przyspiesza...

Od samego początku miałam przeczucie, że Tahereh Mafi obdarzy tę historię najlepszym zwieńczeniem, na jakie ją tylko stać. Z hukiem, zapartym tchem, wydarzeniami pędzącymi na złamanie karku i chwilami, w których trudno nawet otworzyć usta, by oznajmić swoje zdziwienie. Z dziesiątkami zwrotów akcji, setkami momentów przerażenia i zdenerwowania, tysiącem, ba, milionem stron ściskających serce i mówiących, że jeszcze kilka zdań do końca tej cudownej historii, jeszcze kilkanaście słów i nadejdzie wielkopomna chwila, gdy będę musiała pożegnać się z tym wszystkim na zawsze. Chciałam czegoś, co sprawi, że zapamiętam trylogię Tahereh Mafi jako najoryginalniejszą dystopię z największym zaskoczeniem, jakiego mogłabym kiedykolwiek doświadczyć. Chciałam czegoś, co zakręci mi w głowie nadmiarem szaleńczych emocji. Chciałam czegoś... wspaniałego.
Nie będę ukrywać; na nic zdadzą się chwyty utrzymujące Was w ciągłym napięciu przez resztę mojej recenzji - autorka spełniła wszelkie wymagania, jakie tylko mogłabym sobie wymarzyć. 
Od samego początku zostajemy wrzuceni na głęboką wodę - walka, choć na razie niema i z pozoru niezauważalna, trwa, rebelianci ukrywają się, wciąż od nowa planując strategię i nie mając ani chwili na chociażby moment wytchnienia. Właśnie na tym etapie stykają się dwa różne, zupełnie niepodobne do siebie światy - wychowywany pod okiem rządu przywódca i żyjący w biedzie i głodzie buntownicy teraz muszą zmierzyć się z nieubłaganą wojną stając po jednej stronie barykady, gotowi oddać za siebie życie. Bohaterowie powoli zaczynają zdawać sobie sprawę, kto w tej sytuacji jest w stanie im pomóc, przestawiając bezpieczeństwo swoje i przyjaciół nad wszelkie inne bariery, jakie dotąd dzieliły ich od wspólnego porozumienia. Dostrzegają, jak wielką ulgę może przynieść poczucie normalności chociażby przez malutką chwilkę, jak bardzo motywuje ich iskierka wsparcia od drugiej osoby. 
Historia przedstawiona przez Tahereh Mafi niesamowicie wciąga. Autorka zadbała, abyśmy wciąż byli w ruchu - przemierzali korytarze bazy, skradali się w terenie, wyciskali siódme poty na morderczym treningu czy po prostu obserwowali zmieniający się krajobraz z okien sypialni Julii, oddając się błogim rozmyślaniom. Czytając jej książkę trzeba się przygotować na nieustanne zmiany i zaskoczenia - wszystko, co zaplanowane, z każdą chwilą może runąć w gruzach, spontaniczne decyzje przynoszą poważniejsze skutki, a ci najbardziej zorganizowani mogą zamienić się w marzycieli z głowami wiecznie w chmurach. Dlatego przez większość powieści odnosiłam wrażenie, że nie warto dumać nad ewentualnym zakończeniem, gdybając nad takim czy innym wyborem bohaterów: jeżeli Mafi będzie chciała, i tak zmiele nasze serca w papkę i rozpryśnie wszelkie złudne nadzieje, że mogło być tak, a nie inaczej. 
Natomiast bohaterowie naprawdę pozytywnie wypadli w moich oczach, biorąc pod uwagę fakt, że w drugim tomie miałam do nich pewne zastrzeżenia. Julia z niepewnej, niezdecydowanej dziewczynki o zapłakanych oczach przemieniła się w silną wojowniczkę zdolną do wszystkiego, byleby tylko ocalić bliskich. Niejednokrotnie musi mierzyć się w uczuciami, które znowu sprawiają, że upada, nie mając nadziei na jakąkolwiek poprawę - ale za każdym razem powstaje niczym feniks z popiołów, jeszcze bardziej zdeterminowana do uzyskania tego, do czego dąży przez cały ten czas, jeszcze bardziej zacięta w swoich zamierzeniach i planach. Ogromne zmiany dotknęły również Warnera. Mimo że przez większość powieści mijamy się z nim, krążymy wokół tego, co mogło wydawać się prawdą, a tym, co jest niedopowiedziane, to dotkliwie odczuwamy, jak bardzo odmienił się poprzez wydarzenia ostatnich kilku miesięcy. Oboje pokazują nam, jak bardzo ważne jest wsparcie drugiej osoby, nawet jeżeli jesteśmy najsilniejszymi ludźmi na świecie. 
Książkę polecam, polecam wszystkim, którzy jeszcze przygody z trylogią nie zakończyły. Uwierzcie mi - warto.

Ocena - 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl, tam też znajduje się moja recenzja *klik*

czwartek, 25 lutego 2016

"Do wszystkich chłopców, których kochałam" - Jenny Han

Lara Jean Song ma w zwyczaju pisać list pożegnalny do każdego z chłopaków, którego kiedykolwiek obdarzyła uczuciem - list, który, jako zakończenie nieodwzajemnionej relacji, ląduje na wieki do pudełka, nieprzeznaczony dla niczyich oczu. Pewnego dnia jednak okazuje się, że... wyznania dziewczyny dotarły do swoich adresatów. Pięć chłopaków, pięć listów i pięć historii, które trzeba teraz dokończyć - jak Lara Jean poradzi sobie z uczuciami, których teraz już nie żywi? 

Od samego początku byłam pewna, iż ta książka mi się spodoba. 
Przy okazji kreatywnej publikacji stworzonej z myślą o pokoleniu Internetu, napomknęłam w kilku słowach o "idei prawdziwej przyjaźni", którą powoli zastępuje jej naciągany, wirtualny substytut. Wideorozmowy, czaty, komentarze, kompletne uzależnienie się od komunikacji poprzez coraz bardziej rozreklamowane serwisy społecznościowe... Czym jednak jest prawdziwa przyjaźń? Pełna poświęceń, bólu, cierpienia, oczekiwania na "lepsze czasy", które zdają się nigdy nie nadchodzić? Jak często nie doceniamy starań, jakie druga osoba dokłada, byśmy byli szczęśliwi? To uświadomiła mi książka Jenny Han, która, choć nie stawiająca przyjaźni na pierwszym planie historii Lary Jean, przemyca w swej opowieści morał uniwersalny dla nas wszystkich. 
Z pozoru fabuła może się wydać dość schematyczna - silne więzy między siostrami, które z biegiem czasu są skazane na niepowodzenie, dobrze znany przyjaciel z sąsiedztwa i dopiero co napotkany popularny typek ze szkoły, który w mgnieniu oka zmienia się w troskliwego ochroniarza - no skąd my to znamy... Jednakże Jenny Han wszystkie te wątki pomieszała w tak zabawny i uroczy sposób, że nietrudno się uśmiechnąć, obserwując, jak bohaterowie zmieniają się pod wpływem przebytych wydarzeń, metodą prób i błędów docierając do dobrego rozwiązania. Autorka z upływem czasu sprawia, że zaczynamy dostrzegać znaczenie małych, na pierwszy rzut oka nieważnych gestów - wspólne pieczenie ciastek, rodzinne ubieranie choinki, jedzenie czekoladowych pączków - które w rękach odpowiedniej osoby mogą przybrać zupełnie inne, o wiele bardziej wartościowe znaczenie, do którego tylko my możemy dotrzeć. Udowadnia, że to od nas zależy, jak potraktujemy drugą osobę - w kilka sekund możemy zaskarbić sobie czyiś szacunek i przyjaźń, acz możemy również postąpić wręcz przeciwnie, nastawiając kogoś do siebie negatywnie.
Styl pisania autorki jest niezwykle wciągający. Przyznaję się, że w ciągu dwudziestu czterech godzin zdążyłam od deski do deski pochłonąć ją całą, kompletnie nie odczuwając, że czas leci niesamowicie szybko - Jenny Han wprowadza nas w świat swoich bohaterów z tak ogromnym wdziękiem, lekkością, że nie dostrzegamy, kiedy się w nim zatracamy i podświadomie chcemy więcej. Sami bohaterowie zresztą wydają się być praktycznie idealnie wykreowani, postępując w miarę w taki sposób, jak każdemu nakazywałby jego własny rozum. Bardzo polubiłam Larę Jean, a także Josha i Petera - każde z nich wydaje się być zupełnie inne, aczkolwiek posiadające wspólne cechy, które doprowadziły dziewczynę do, jak nietrudno się domyślić, niejednokrotnych rozterek nad swoim losem. Jednakże chyba pierwszy raz w jakiejkolwiek młodzieżówce nie będę mieć zastrzeżeń do tego, jak poprowadzona jest fabuła względem refleksji Lary Jean i jakim przemyśleniom się oddaje, bo choć nie raz błagałam, żeby w końcu skierowała swe myśli na odpowiedni tor, to... nie przeszkadzał mi jej charakter ani decyzje, a każdy postępek starałam sobie automatycznie tłumaczyć poważnymi pobudkami.
Podsumowując - choć moja recenzja może nie należy do nazbyt emocjonalnych, Do wszystkich chłopców, których kochałam to jedna z moich ulubionych książek, a Jenny Han stała się jedną z najbardziej pokochanych autorek. Sama nie miałam pojęcia, jak przedstawić swoje uczucia w taki sposób, żeby wypadły najbardziej wiarygodnie - lecz mam nadzieję, że samo zapewnienie, że jest to najlepsza obyczajowa książka młodzieżowa, jaką w swoim życiu przeczytałam, zmusi Was prędzej czy później do zatopienia się w losach dziewczyny, która do wszystkich swych miłości pisała listy pożegnalne.

Ocena - 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

poniedziałek, 11 stycznia 2016

"Love, Rosie" - Cecelia Ahern

Rosie i Alex to najlepsi przyjaciele, odkąd tylko potrafią sięgnąć pamięcią. Przeżywali ze sobą każdą minutę swego życia, dzieląc większość wspomnień z najważniejszych chwil - od pisywania krótkich liścików jako małe dzieci po spędzanie razem urodzin czy wspólnych ucieczek z domu. Jednak kiedy Alex wyjedzie do Bostonu, na zawsze oddzielając się od dziewczyny i zaczynając nowe życie, czy ich przyjaźń ma szansę na przetrwanie? 

Ta książka miała być dla mnie tylko lekką, wzruszającą przerwą - przyjemną odskocznią od fantastyki, sporym krokiem w kierunku innych gatunków, niż zazwyczaj czytuję... być może nawet czymś, co bardzo mnie intrygowało swoją mocno reklamowaną historią i długo wspominaną wspaniałością. Tak naprawdę nie miałam choćby krzty nadziei, że będzie to coś więcej ponad wszelkie inne opowieści o przyjaźni na odległość i przyjaciołach, których drogi się rozchodzą, a sami nie robią nic, by naprawić dawne więzy. Nie wiedziałam, jak bardzo ta książka sprawi, że ściśnie mi się serce, a chociażby psychicznie będę miała ochotę przeniknąć przez papierowe kartki i szepnąć Rosie czułe "będzie dobrze" za każdym razem, kiedy jej życie znowu sypało się na kawałki. Bo tutaj nie ma miejsca na jakiekolwiek szczęśliwe zwroty akcji czy nagłe przypływy szczęścia. To historia, którą musimy całym sobą zrozumieć i spojrzeć inaczej na świat. To historia, której nie zapomnimy. 

Myślę, że aby satysfakcjonująco rozpocząć tę recenzję, muszę przytoczyć pewną refleksję,  towarzyszącą mi od chwili, w której zakończyłam lekturę "Love, Rosie" - to nie jest książka, którą mamy w swych recenzjach opisywać, jak przepotwornie nas wzruszyła czy sprawiła, że nie mogliśmy się po prostu wziąć w garść po przeczytaniu ostatniej strony. Bo tak naprawdę to nie jest opowieść mająca na celu tylko wyciskać łzy. To gorzka historia o życiu, w którym bohaterowie nie czekają wieczność na szczęśliwe zakończenie i przystojnego księcia na białym koniu, który nagle zabierze ich od problemów codziennej harówki. To historia tak prawdziwa, że aż bolesna, pokazująca, jak szybko czas przelatuje nam przed oczami, pozostawiając po sobie czasami tylko ból i cierpienie. Ale jednocześnie jest to opowieść piękna i pełna poświęceń.
Jest to pierwsza powieść epistolarna, którą miałam okazję przeczytać, i choć nie jestem szczególnie zauroczona, muszę przyznać, że moje wrażenia są bardzo, bardzo dobre - miło było zobaczyć, jak autorka poradziła sobie z prowadzeniem historii bez większego przedstawiania bohaterów, ich cech oraz wewnętrznych przeżyć. Przebieg opowieści mogliśmy za to obserwować za pomocą maili, wiadomości, listów oraz kartek urodzinowych, wysyłanych przez Rosie i Alexa do różnych osób ze swojego otoczenia, gdzie dzielili się swoimi refleksjami oraz problemami. Właśnie one były tak wspaniałe i niesamowite - wyglądały tak, jakby były wyjęte z prawdziwych rozmów, a nie z głowy autorki, choć śmieszyły, wzruszały i wzbudzały współczucie jak żadne inne, które można by przeprowadzić.
Styl pisania autorki jest fenomenalny, lekki i przyjemny, aczkolwiek potrafiący idealnie wzbudzić w nas określone uczucia - zdałam sobie sprawę, że gra na naszych uczuciach jak na jakimś muzycznym instrumencie, sprawiając, że odczuwamy takie same emocje, jak papierowi bohaterowie. Ciężko uwierzyć, że Cecelia Ahern to nie autorka z wieloletnim życiowym stażem i doświadczeniem - wszelkie trudne życiowe sytuacje czy problemy zostały przedstawione w tak przystępny sposób, że nie mogłam się w nich doszukać choćby krzty fałszywości czy przekolorowania. Jednym słowem - jestem zachwycona.
Bohaterowie, to coś... wspaniałego. Ile razy jeszcze powtórzę synonim wyżej wspomnianego słowa w tej recenzji? Byli tak ludzcy, tak ukształtowani i obdarzeni prawdziwymi cechami, że równie dobrze mogłabym uwierzyć, że przez prawie czterysta stron oglądam fragment czyjegoś życia przez ukrytą kamerkę. Nie było tutaj miejsca na jakieś niezdecydowanie, głupie decyzje, podejmowane pod wpływem chwili czy niepotrzebne refleksje i rozterki. Zakochałam się w ich wykreowaniu i myślę, że długo nie zapomnę o tym, ile emocji przez nich doświadczyłam.
Podsumowując... polecam. Polecam, każdemu, kto tylko kiedyś o niej słyszał i myślał o przeczytaniu, ale zawsze się z nią mijał, tym, którzy wciąż trzymają ją nietkniętą na półce, tym, którzy chcą kupić, ale nigdy nie wiedzą kiedy... nie czekajcie na odpowiedni moment, by poznać historię Alexa i Rosie. Bo odpowiedni moment już nadszedł.

Ocena - 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl


wtorek, 27 października 2015

"Powód by oddychać" - Rebecca Donovan

źródło: www.empik.com
Tytuł: Powód by oddychać
Tytuł oryginalny: Reason to Breathe
Autor: Rebecca Donovan
Ilość stron: 493
Wydawnictwo: Feeria Young
Wydanie polskie: 2014
Wydanie oryginalne: 2013
Ocena: 10/10! 

Emma Thomas to z pozoru zwyczajna nastolatka, jedna z wielu, jakie mijamy na szkolnym korytarzu i nawet nie zatrzymamy się, by mruknąć coś na powitanie. Jednak w domu musi zmierzyć się z kompletnym koszmarem - ciotka, która wręcz nienawidzi swojej siostrzenicy, zamienia jej życie w piekło. Jednak czy Emma w końcu znajdzie swój powód, by oddychać?


Pozwólcie, moi drodzy, że zacznę tę recenzję bez wstępów i ogródek - gdybym mogła, dałabym tej książce najwyższą notę ze wszystkich, jakie istnieją we wszystkich matematycznych skalach. Jedenaście punktów na dziesięć? Dwanaście? Sto? Milion? Tryliard? W takich chwilach naprawdę żałuję, że naukowcy ograniczyli zbiór szalejących cyfr do nieskończoności, nie określając ostatniej, największej, najlepszej, rządzącej nimi wszystkimi i z pozoru nieosiągalnej - tak, Rebecca Donovan to zrobiła, stając na palcach, dotknęła pułapu wszelkich autorskich możliwości wszystkich pisarzy świata. Złamała schematy, pozwalając myślom biec wolno po łące jej nieograniczonej wyobraźni i znajdując to co nowe sposoby, by po skończeniu tej powieści rzucić się bezwładnie na fotel, pacnąć się ręką w czoło i wpatrzeć w ścianę, nie wiedząc dokładnie, co zrobić z życiem. To robi z nami Rebecca Donovan. Właśnie tak nas niszczy. Właśnie tak zmusza nas do refleksji, jaki jest nasz powód, by oddychać.
Pozwolę sobie tutaj w krótkich słowach przytoczyć słowa jednej z przedpremierowych czytelniczek tej książki, której opinia została umieszczona na pierwszej stronie: sens "Powodu by oddychać" nie polega na płaczu, ronieniu łez, wyzywaniu znienawidzonej antybohaterki czy zachwycaniu się słodszymi scenami, ale na tym, by po jej skończeniu spojrzeć na otaczający nas świat trochę szerzej. Otworzyć oczy na problemy innych i im mimo wszystko pomagać, bo i przemoc psychiczna, jak i fizyczna, jakiej doświadcza się w rodzinnym domu to chyba jedne z największych kar, jakie człowiek może otrzymać w życiu. Nie ukrywajmy, że nawet mimo choćby najbardziej optymistycznego podejścia często narzekamy na to, czym obdarzył nas los. Na brak czasu, zainteresowań, talentów, urody czy kontaktów z ludźmi, pieniędzy... na wszystko. Wierzcie mi bądź nie, ale po przeczytaniu tej powieści trzy razy zastanowimy się, zanim zaczniemy wściekać się na wszystko przez błahostki, wyzywać życie od najgorszych, żałować, że nie postąpiliśmy tak, a nie inaczej. Zwrócimy większą uwagę na to, jakimi epitetami pod wpływem złości obdarzamy życie. 
Teraz powinnam opowiedzieć Wam o przedstawionej tutaj historii. Stylu pisania, bohaterach, zwrotach akcji, rzeczach, które mnie zachwyciły i rzeczach, które chciałabym tej książce wytknąć. Jednak kiedy głębiej się zastanowię, dochodzę do wniosku, że "Powód by oddychać" nie ma wad. Nie ma niedociągnięć, sztuczności, przewidywalności, nie ma schematów... nie ma niczego, co jednak udowodniłoby, że nie ma książek idealnych. Tak, moi kochani, fenomen powieści bez wad istnieje, mimo wszystkich naukowo potwierdzonych faktów. Nie dowierzacie? Jeszcze nie mieliście do czynienia z Rebeccą Donovan.
Kunszt pisarski tej autorki jest po prostu nie do opisania. Wspaniały, emocjonalny, prawdziwy... a jednak zwyczajny, opisujący wydarzenia takimi, jakimi mogłyby naprawdę być w realnym świecie. Nie znalazłam na kartach tej powieści nic, co można by było uznać za zbytnie przekolorowanie czy sztuczność. Nic, co nie byłoby idealne. Nic, co nie byłoby dokładne w każdym calu, nic, do czego jako recenzentka mogłabym się przyczepić. Czy muszę znaleźć wam jeszcze jakieś powody, dla których zapisuję ją w gronie tych najlepszych?
Bohaterowie, jakich wykreowała autorka, to najzwyklejsi ludzie, tacy, jakich równie dobrze możemy odnaleźć na ulicy, mijając i nie zwracając uwagi na to, kim są ani co tu robią. Nie wiem dlaczego, ale przedstawienie ich w taki sposób zwiększyło moją sympatię do świata Powodu by oddychać - brak klasyfikacji na gorszych i lepszych, hierarchię szkolną i typowego powiązania "biedna dziewczyna poznaje kogoś ze sfery bogaczy", czyli typowe schematy powtarzające się praktycznie w każdej niszowej młodzieżówce. 
Przepraszam, że ta recenzja jest odrobinę chaotyczna i bezskładna, ale moje emocje po przeczytaniu tej pozycji przewyższają wszystko inne, co chciałabym przekazać. Musicie mi po prostu wierzyć na słowo, że jeśli jeszcze nie zapoznaliście się z Powodem by oddychać, macie naprawdę dużo do
nadrobienia.

ZAPRASZAM TAKŻE NA MOJĄ POPRZEDNIĄ RECENZJĘ FANGIRL!


wtorek, 8 września 2015

"Requiem" - Lauren Oliver

źródło: www.empik.com
Tytuł: Requiem
Tytuł oryginalny: Requiem
Autor: Lauren Oliver
Ilość stron: 392
Wydawnictwo: Otwarte/Moondrive
Wydanie polskie: 2013
Wydanie oryginalne: 2012
Ocena: 10/10


RECENZJA ZAWIERA SPOILERY JEDYNIE W OPISIE!


Hana Tate, poddana remedium i sparowana z przyszłym burmistrzem Portland, Fredem Hargrovem, przygotowuje się do swojego ślubu. Po wyleczeniu czuje się o wiele lepiej, stara się dostrzegać błędy przeszłości i zacząć żyć na nowo, zapominając o Lenie, Aleksie i niechlubnej przeszłości. Jednak niedługo ma dojść do spotkania byłych przyjaciółek...
Grupy Odmieńców nie znają dnia ani godziny, kiedy zostaną przyłapani przez porządkowych. Dotąd opuszczona Głusza teraz staje się jednym z niebezpieczniejszych miejsc, a wielka wojna zbliża się wielkimi krokami...

Tej recenzji nie byłam w stanie pisać 'na świeżo' po przeczytaniu książki: zbyt wiele
kłębiących się w mojej głowie emocji wciąż sprawiało, że zaczynałam pisać zupełnie o czym innym, niż powinnam, nie mogłam dopuścić do siebie informacji, że moja przygoda z Leną, Aleksem i Julianem skończyła się i już nigdy nie poznam dalszych losów tej naprawdę wspaniałej trójki bohaterów. Mimo woli wciąż układałam plany kolejnych wydarzeń, łudziłam się, że tak naprawdę jest jeszcze czwarta, nieprzetłumaczona dotąd część, wyjaśnienie wszystkich wątków, które mnie ciekawią, pokazanie życia w Portland od innej strony... ale po czasie zrozumiałam, że tyle, ile dostałam w "Requiem" wystarczy mi na tyle, by dopisać tę trylogię do listy moich ulubionych.
     Osobom, które tę książkę przeczytały, nie muszę tłumaczyć tych wszystkich niesamowitych, zapierających dech w piersiach wydarzeń, jakie poznałam, zagłębiając się w lekturę ostatniej części cudownej trylogii "Delirium" autorstwa Lauren Oliver. A Ci, którzy nie mieli okazji jeszcze po nią sięgnąć: nawet nie wiecie, jak bardzo się powstrzymuję, by nie opowiedzieć Wam wszystkiego, co się tam działo, żebyście dowiedzieli się, jak cudowną powieść można stworzyć, wcale nie używając zbytnio górnolotnych wyrażeń ani wysublimowanych słów. W swoim życiu spotkałam naprawdę niewiele książek napisanych z tak ogromną pasją, którym praktycznie nie mam nic do
zarzucenia: są idealne w każdym, nawet najmniejszym calu, w każdym akapicie, rozdziale czy nawet zdaniu. Lauren Oliver, opisując niebezpieczną Głuszę i ogarnięte strachem przed delirią Portland używała bardzo prostych wyrazów, aczkolwiek użytych w naprawdę magiczny sposób. Czarując słowami, natychmiastowo wciągała nas w wir wydarzeń, właśnie przez nią odnosiliśmy wrażenie, że przeżywamy wszystko razem z bohaterami, wszystkie ich zwycięstwa i porażki odbijały się na naszej własnej skórze. Za to uczucie chyba najbardziej pokochałam tę trylogię, przez nie na pewno zapamiętam ją na dłużej.
   Złożyło się tak, że dwie ostatnie części "Delirium" czytałam jedna po drugiej - tego samego dnia, kiedy skończyłam przygodę z "Pandemonium", w moje łapki wpadło "Requiem", którego natychmiastowej lektury po prostu nie mogłam sobie odmówić. Osobiście, na początku odrobinę brakowało mi bezpośredniego wyjaśnienia końcówki drugiej części, które wydało mi się tak kontrowersyjne i zmuszające do refleksji, że od jej skończenia nie mogłam się doczekać, jak pani Oliver zamierza je rozwinąć. Niestety, nie doczekałam się, ale... jestem usatysfakcjonowana tym, co dostałam. 
   Bohaterowie, za którymi w ciągu naprawdę krótkiego odstępu czasu zdążyłam już się stęsknić, naprawdę pozytywnie mnie zaskoczyli. Myślałam, że po pojawieniu się pewnego bohatera zdążę znielubić Juliana, ale jest wręcz przeciwnie - cały czas kibicowałam mu w jego poczynaniach i mimo mieszanych, w większości negatywnych opinii  innych, ja nadal uważam go za bardzo oryginalną i ciekawą postać, ważną nie tylko dla rebelii przeciw rządowi, ale dla Głuszy i jego mieszkańców. Kiedy tylko pojawiał się w którymś z wydarzeń, automatycznie się uśmiechałam i pozwalałam ponieść ekscytującej akcji, bez krzty jakiegoś wielkiego zirytowania czy zdenerwowania. Tak samo Lena, czyli postać, o której zdziecinnienie bałam się chyba najbardziej - no bo co może być bardziej dołujące niż infantylność głównej bohaterki?! - ale, na szczęście, nadal pozostała dziewczyną, jaką ją zapamiętałam, ze wszystkimi swoimi wadami i zaletami, silna, odważna i zdecydowana.
   Mimo wszystko, ciężko mi tutaj nie wspomnieć o zakończeniu - może to dlatego, że wiele osób pisało mi w komentarzach pod poprzednim postem, że długo jeszcze go nie zapomnę? Rzeczywiście, na pewno zajmie szczególne miejsce w moim sercu, ale... no, nie chcę spoilerować, więc pozwólcie, że nie będę kontynuować tego tematu.
   Reasumując, z dumą dopisuję tę trylogię do grona moich ulubionych i serdecznie polecam ją wszystkim, którzy jeszcze nie mieli okazji po nią sięgnąć. Czasami mam wrażenie, jakby książki pani Oliver kompletnie obeszły się bez echa - dlatego mam nadzieję, że wiele osób naprawi swój błąd i wreszcie po nią sięgnie.  

niedziela, 30 sierpnia 2015

"Papierowe miasta" - John Green

źródło: www.empik.com
Tytuł: Papierowe miasta
Tytuł oryginalny: Paper Towns
Autor: John Green
Ilość stron: 400
Wydawnictwo: Bukowy Las
Wydanie polskie: 2013
Wydanie oryginalne: 2008
Ocena: 10/10

Quentin Jacobsen, przez przyjaciół zwany Q, od zawsze jest zakochany w koleżance z sąsiedztwa - tajemniczej Margo Roth Spiegelman. Kiedy byli dziećmi, odkryli razem coś przerażającego, a teraz uczęszczają do tego samego liceum. Lecz kiedy Margo nagle znika, Quentin wraz z przyjaciółmi wyrusza w niesamowitą podróż po całej Ameryce, by odkryć wszystkie jej sekrety. Czy chłopak zmieni się pod wpływem tych przygód? Czy znajdzie to, czego szukał?



   Margo Roth Spiegelman. Quentin Jacobsen. Ben. Radar. Lacey. Whitman. Guthrie. Ameryka. Przygoda. Prawda. Życie. Przyjaźń. Odwaga. Męstwo.
     Po dłuższym namyśle muszę stwierdzić, że tylko wymienione powyżej słowa są w stanie najlepiej opisać prawdziwość tej powieści. Nie zdadzą się na nic długie wywody, opiewające jej oryginalność, talent pisarski autora czy niesamowity humor... ponieważ ta książka jest zupełnie inna od zwyczajnych młodzieżowych obyczajówek. Opisując ją tak samo jak miliony innych, nie oddajemy w pełni jej wspaniałości. A muszę przyznać, że ta powieść jest jedną z mądrzejszych, jakie przeczytałam w całym swoim życiu. 
  Nigdy nie byłam pozytywnie nastawiona do typowych młodzieżówek, co osoby, które czytają mojego bloga od dłuższego czasu na pewno zdążyły zauważyć. Kilkukrotne spotkanie z nimi niestety nie okazało się tak wspaniałe, jak się spodziewałam i w ciągu tych paru przeczytanych powieści zdołałam kompletnie zniechęcić się do tego gatunku. Nietrudno się więc domyślić, że z twórczością pisarza, o którym mówili WSZYSCY, czyli Johna Greena, nie miałam do czynienia w ogóle. Nie interesowało mnie zbytnio przecudowne "Gwiazd naszych wina", nad którym tak wszyscy się rozwodzili, mądre "Szukając Alaski" czy właśnie "Papierowe miasta", które niedawno doczekało się własnej ekranizacji. Powodem, dla którego sięgnęłam po tę powieść była właśnie moja nieczytająca koleżanka, która pałała ogromną miłością do filmu i wręcz błagała mnie, bym kiedyś przeczytała chociażby książkę. Zaczynając ją czytać, nie myślałam, że tak bardzo wpłynie ona na moje postrzeganie świata, że będę potrafiła dostrzec w życiu pewne momenty, które tak na nim zaważą. 
  Styl pisania tego autora jest... hipnotyzujący. Magiczny. Cudowny. John Green posiadł niesamowitą umiejętność czarowania słowami i natychmiastowego wprowadzania czytelnika w z pozoru zwyczajny, a tak naprawdę pełen złożonych emocji i zachowań świat. Nie znalazłam w nim nic, co by nawet w najmniejszym stopniu odbiegało od rzeczywistości, wybiegało poza granice, których trzeba przestrzegać. Zakochałam się w samym świecie przedstawionym, choć nie był on ani wyidealizowany, ani specjalnie cudowny, po prostu prawdziwy. 
    Postacie, które autor umieścił w książce naprawdę przekroczyły wszelkie możliwe granice wspaniałości - nie, nie przesadzam. Quentin, główny bohater, był chyba najbardziej złożoną postacią, z jaką spotkałam się w swoim czytelniczym życiu. Był po prostu człowiekiem z krwi i kości, wyłamującym się ze schematów i utwierdzającym nas w przekonaniu, że jeszcze można znaleźć autorów, którzy będą w stanie wymyśleć coś tak oryginalnego. Zachowanie chłopaka wydawało mi się naturalne, na jego miejscu postąpiłabym zupełnie tak samo i czasami musiałam się zastanawiać, czy naprawdę jest to fikcja literacka, a nie powieść pisana na faktach. 
       Co tu ukrywać - Margo Roth Spiegelman nie była dla mnie bohaterką pozytywną. Choć nie czułam do niej jakiejś wyraźnej nienawiści czy irytacji, pobudki dziewczyny wydawały mi się podobne osobie kompletnie szalonej, szczególnie na końcu, gdy cała historia została wyjaśniona. Przedziwne, że postać, która z pozoru wydaje się zupełnie taka jak my, w rzeczywistości kieruje się zupełnie innymi prawdami i wyjaśnieniami słowa "życie". 
      Podsumowując... co tu podsumowywać? Książka zachwyciła mnie wszystkim, wszystkim bez wyjątku i serdecznie ją polecam ludziom, którzy szukają wiarygodnej powieści młodzieżowej. 





       

niedziela, 16 sierpnia 2015

"Dotyk Julii" - Tahereh Mafi

Tytuł: Dotyk Julii
Tytuł oryginalny: Shatter Me
Autor: Tahereh Mafi
Ilość stron: 336
Wydawnictwo: Otwarte/Moondrive
Wydanie polskie: 2014
Wydanie oryginalne: 2011
Ocena: 10/10

Julia Ferrars jest dziewczyną, która posiada niezwykły, aczkolwiek przerażający "dar" - każdy, kto jej dotknie naraża się na szybką, pełną bólu i cierpienia śmierć. Trudno więc inaczej wytłumaczyć, że rodzice czym prędzej oddali ją do zakładu dla osób obłąkanych, gdzie spędziła dokładnie 264 dni w towarzystwie 4 ścian, 1 okna i 1,5 metra kwadratowego powierzchni. Do czasu, gdy pojawił się jej współwięzień współlokator. 


      Jak wiecie, poprzednia książka, za jaką się zabrałam, czyli "Powiedz wilkom, że jestem w domu" autorstwa pani Brunt  *klik* (lekko mówiąc) nie przypadła mi do gustu, dlatego teraz postanowiłam wziąć się za coś bardziej sprawdzonego, coś, na co miałam ochotę już od dłuższego czasu, a mianowicie "Dotyk Julii" Tahereh Mafi. Tę książkę polecali mi dosłownie wszyscy - gdzie tylko się nie znalazłam, tam powieść tej autorki otrzymywała bardzo wysokie noty, była wychwalana za swoją nietypowość i oryginalność, a pomysł autorki opisywany w samych superlatywach. Nie muszę więc chyba wyjaśniać, że ogromnie mnie zaciekawiła historia dziewczyny, która zabija dotykiem i czym prędzej po nią sięgnęłam. Co z tego wyszło - sami widzicie.
     Styl pisania Tahereh Mafi jest... oryginalny. Sama nie wiem, jakich słów użyć, by go opisać - może niezwykle emocjonalny, może po prostu piękny, może niesamowicie elokwentny... a może po prostu taki, który pozwalał wczuwać się w akcję tak, jakbyśmy sami byli jej bohaterami. Myśli głównej bohaterki zostały przedstawione w zupełnie inny sposób, niż zazwyczaj można spotykać: słowa są przekreślone, co dodaje smaczku oprawie wizualnej. Możemy zauważyć, o ile różnią się przemyślenia Julii od tego, co wypowiada, w jakiej podwójnej osobowości żyje, by zachować tajemniczość i "chłód", jaki od niej bije. Mimo, że na zewnątrz wygląda na osobę, którą ciężko do czegokolwiek przekonać, w środku uważa się za potwora, którego trzeba natychmiast zlikwidować i nie ma przed tym żadnych skrupułów.
     Pomysł, jaki autorka miała na książkę naprawdę zasługuje na ogromne brawa. Nie uświadczymy tutaj schematów, przewidywalności, nudy czy rozdrażnienia, a nawet infantylnych bohaterów, jakich jest pełno w typowych młodzieżówkach. Julia jest bardzo silną, odważną osobą, która nie daje się wrobić w byle co, ale chłodno myśli i w trudnych sytuacjach potrafi zachować zimną krew. Za to bardzo ją polubiłam, ponieważ nie jest jedną z tych głupiutkich, biednych dziewczynek, tylko potrafi pokazać, na co ją stać. Adam również przypadł mi do gustu, choć może nie jest jakąś bardzo dobrze wykreowaną postacią, to mimo wszystko miał w sobie parę cech, które mnie zaciekawiły i z chęcią przeżyłabym dalszą historię z nim oraz z jego cudownym bratem, Jamesem. Zbytnio nie lubię obecności dzieci w książkach, ale tutaj dziesięcioletni James naprawdę nie należał do rozkapryszonych beks, tylko cierpliwie znosił wszystkie trudy, jakich przyszło mu doświadczyć. Chyba nie będę się już więcej na ich temat rozpisywać - bohaterowie naprawdę wykonali bardzo dobrą robotę, polubiłam nawet oryginalny humor Kenji'ego i dziwne poglądy Warnera. Szczerze? Nie mogę się doczekać, kiedy powrócę do ich świata i na nowo zatopię się w tym dystopijnej historii.
     Podsumowując, książka bez żadnych wątpliwości ląduje na liście moich ulubionych. Postacie, historia, styl pisania po prostu pokochałam od pierwszego wejrzenia i naprawdę trudno było mi się z nimi rozstać, dlatego żałuję, że nie mam przy sobie kolejnego tomu, by dowiedzieć się, co wydarzy się dalej. To dziwne, ponieważ naprawdę  nie mam jej nic do zarzucenia, co nie zdarza się nawet przy najlepszych powieściach, z jakimi się spotkałam. Uważam, że powinien przeczytać ją każdy, kto kiedykolwiek wahał się nad jej kupnem, każdy, kto chce się przekonać do fantastyki i w ogóle każdy, który ma na to ochotę. Polecam całym sercem, wiem, że na pewno długo o niej nie zapomnę :)
Patty

sobota, 25 lipca 2015

"Igrzyska śmierci" - Suzanne Collins

źródło: www.matras.pl
Tytuł: Igrzyska śmierci
Tytuł oryginalny: The Hunger Games
Autor: Suzanne Collins
Ilość stron: 352
Wydawnictwo: Media Rodzina
Wydanie polskie: 2012
Wydanie oryginalne: 2011
Ocena: 10/10

Opis książki: (www.matras.pl)
"Igrzyska śmierci", tom pierwszy bestsellerowej trylogii Suzanne Collins, trafia do kin! To opowieść o świecie Panem rządzonym przez okrutne władze, w którym co roku dwójka nastolatków z każdego z dwunastu dystryktów wyrusza na Głodowe Igrzyska, by stoczyć walkę na śmierć i życie.

Bohaterką, a jednocześnie narratorką książki jest szesnastoletnia Katniss Everdeen, która mieszka z matką i młodszą siostrą w jednym z najbiedniejszych dystryktów nowego państwa. Katniss po śmierci ojca jest głową rodziny – musi troszczyć się, by zapewnić byt młodszej siostrze i chorej matce, a już to zasługuje na miano prawdziwej walki o przetrwanie...

     "Igrzyska śmierci" to książka, która w wielu rankingach zajmowała pierwsze miejsca. Rozpoczynając jej lekturę, poddawałam w wątpliwość, czy naprawdę jest taka wspaniała, jak wszyscy twierdzą. Szczerze mówiąc, na początku mnie nudziła i zamierzałam nawet przedwcześnie ją skończyć. Nie wiedziałam wtedy, jaki błąd popełniam.
     Szesnastoletnia Katniss Everdeen jest jedną z bardzo nielicznych głównych bohaterek, które non stop nie użalają się nad sobą. Dziewczyna dobrze wie, w czym jest dobra, zna też swoje słabości, a nie stara się udowadniać, jaka to ona biedna, że musi występować w Igrzyskach. Taka postawa ogromnie mi się podobała, bo w sumie w większości książek musimy borykać się z infantylnymi, głupimi dziewczynkami, które w połowie książki dowiadują się, że mają ogromne, nadprzyrodzone moce i... resztę dopowiedzcie sobie sami.
     Peeta Mellark od tej pory wkracza na krótką listę moich ulubionych męskich bohaterów. Po prostu go uwielbiam, jest chyba najbardziej idealnym przedstawicielem Dwunastego Dystryktu, jakiego mogli sobie wymarzyć. Urzekł mnie swoim zachowaniem podczas igrzysk, zawsze był opanowany i nie panikował, doskonale odgrywał swoją "rolę", by zdobyć serca mieszkańców Panem. Dodatkowo Historia "chłopca od chleba" z jego udziałem jest naprawdę piękna, szczerze uśmiechałam się z zachwytu, gdy o niej czytałam.
    Gale za to nie przypadł mi za bardzo do gustu. Mimo, że było go tu troszeczkę mało, denerwowało mnie jego podobieństwo do Katniss, również biedny, również polował. Peeta był zupełnie inny, znajdował się w odmiennej sytuacji, co dodawało smaczku powieści. Natomiast Gale...
Styl pisania autorki chwyta za serce od pierwszego rozdziału. Pani Collins idealnie opisuje smutne, aczkolwiek i radosne wydarzenia - czujemy się tak, jakbyśmy sami je przeżywali. Praktycznie w każdym rozdziale spotykamy się z ogromnymi zwrotami akcji czy przerażającymi śmierciami, które wywracają świat powieści do góry nogami.  
     Podzielone na dwanaście dystryktów państwo Panem jest jak każde inne w prawdziwym świecie - rząd, który nie zawsze podejmuje dobre decyzje, prawo, które mimo swojej ostrości jest dalej łamane... brzmi znajomo? Organizowane co roku Głodowe Igrzyska służące jedynie rozrywce mieszkańców państwa są wystarczającym przykładem na niesprawiedliwość niektórych poczynań.
    Wiem, że mogłabym powiedzieć o tej książce o wiele więcej, na przykład o całej brutalności Igrzysk, o Effie i Haymitchu, o okrutności innych trybutów, ale nie wiem, w jakie słowa to ubrać. 
Podsumowując, oceniam tę pozycję na najwyższą ocenę. Jeszcze nigdy po przeczytaniu zwykłego pliku kartek nie miałam w głowie tylu pytań. Polecam ją WSZYSTKIM, którzy jeszcze nie czytali, choć sama czuję się jak ostatnia osoba, która to zrobiła.
WIEDZCIE, ŻE KOCHAM TĘ KSIĄŻKĘ CAŁYM SERCEM!
Patty