sobota, 31 października 2015

"Oddychając z trudem" - Rebecca Donovan

RECENZJA NIE ZAWIERA SPOILERÓW Z CZĘŚCI PIERWSZEJ, OSOBY, KTÓRE JESZCZE NIE MIAŁY OKAZJI SIĘ Z NIĄ ZAPOZNAĆ PROSZĘ O POMINIĘCIE OPISU!

źródło: www.empik.com

Tytuł: Oddychając z trudem
Tytuł oryginalny: Barely Breathing
Autor: Rebecca Donovan
Ilość stron: 537
Wydawnictwo: Feeria Young
Wydanie polskie: 2014
Wydanie oryginalne: 2013
Ocena: 8/10

Wydawałoby się, że wszystko już skończone. Że Emma Thomas odzyska życie bez ograniczeń i wątpliwości, że pozbędzie się ciągłego strachu i kłamstwa, jakie otaczały ją od dzieciństwa. Jednak czy zamieszkanie z matką, której wcześniej praktycznie nie znała i rozpoczęcie nowego rozdziału w życiu będzie dobrym rozwiązaniem? Czy Emma po zakończeniu starego odetchnie z trudem?


 Zapewne będziecie wiedzieć, o co mi chodzi, jeśli opisując tę książkę rzucę teraz hasło "klątwa drugiego tomu". Paskudne rozczarowanie, mruczane pod nosem przekleństwa, parokrotne, wręcz paniczne sprawdzanie "czy na pewno tę powieść pisał ten sam autor co poprzednio"... i nagle stwierdzasz, że mimo tego że powieść bardzo Ci się podoba, odczuwasz zawód i pragnienie więcej, niż dostajesz na jej kartach. Masz ochotę znaleźć tam coś, co jednak wywróci Twoje zdanie o niej do góry nogami i uznać, że dany pisarz ma w sobie talent i czar, którego oczekiwałeś, sięgając po kontynuację. Nie, nie chcę Wam teraz wmawiać, że Rebecca Donovan się zepsuła czy że niewartym czynem jest czytanie drugiego tomu Powodu by oddychać... ale pierwsza część emanowała magią, a w drugiej znajdziemy jej tylko kilka różnokolorowych iskierek. 
Siegnięcie po Oddychając z trudem było dla mnie praktycznie swoistym odruchem - po skończeniu pierwszego tomu nie potrafiłam myśleć zupełnie o niczym innym, tylko o tym, by poznać dalsze losy Emmy i jej przyjaciół, kolejne rozdziały fascynującej historii naznaczonej bólem, ale jednocześnie miłością i tęsknotą. Powód by oddychać wzbudził we mnie naprawdę ogromne emocje, o których ciężko było zapomnieć - dotąd przywołuję w pamięci każdą chwilę, każde uczucie, każde słowo, które chwyciło mnie za serce do tego stopnia, że ocena tej powieści należy do jednych z najwyższych na całym wszechświecie. Dlatego właśnie moment, w którym wzięłam do ręki tę pozycję, przeczytałam kilka pierwszych stron i kompletnie rozpłynęłam się wśród morza skłębionych myśli i emocji, sprawił, że nastawiłam się na arcydzieło.
Już w poprzedniej części bardzo wzruszyła mnie opowieść przedstawiana przez Emmę - choć z pozoru mogła wydawać się banalna, to według mnie jest ona naprawdę warta poruszenia na szerszym "forum". Przemoc psychiczna, fizyczna... nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele osób chociażby w naszym bliskim otoczeniu jej doświadcza, a większość ludzi nie robi nic, by wyjść temu problemowi naprzeciw. Właśnie taką osobą była Emma - skrytą, zamkniętą w sobie i nieufną, zasłaniającą się milionem powodów tylko dlatego, by nikt nie odkrył prawdy o sytuacji w rodzinnym domu. Można by powiedzieć, że w tej części w stu procentach się zmieniła: życie dziewczyny wywróciło się do góry nogami, pozostawiając jednak gdzieś z tyłu głowy rany przeszłości, które nigdy się nie zagoiły powracając w najgorszych momentach. Myślę, że autorka wykonała wspaniałą robotę, obrazując życie Emmy od innej strony - pokazując, że mimo kompletnej zmiany otoczenia stare problemy natychmiast zastąpiły nowe, a na horyzoncie formuje się jeszcze większa burza niż dotychczas. Nie, nie doświadczymy tutaj ani krzty monotonii czy znudzenia - za każdym razem, kiedy wydaje nam się, że wszystko będzie dobrze, zapadamy się w kolejną dziurę, z której ciężko byłoby się wygrzebać nawet najtwardszym.
Styl pisania autorki jest niesamowity. Pełen opisów, ale też akcji, delikatny, zrównoważony i lekki... po prostu idealny, przywołujący na myśl najprzyjemniejsze rzeczy, z jakimi mieliśmy do czynienia w życiu. Nawet po skończeniu lektury wciąż odnosimy wrażenie, że zaraz, teraz, będzie kolejna część, dalsza historia, dosłownie nie możemy się pogodzić z wiadomością, że drugi to  przygód bohaterów skończył się i pozostaje nam tylko trzeci, jako uwieńczenie naszej przygody z całą trylogią. Jednak mimo wszystko przez większość czasu jakoś nie mogłam się wkręcić w opowieść przedstawianą przez Donovan. Brakowało mi w niej pewnej iskierki świeżości, czegoś nowego i niepowtarzalnego, czym Rebecca zaszczyciła nas w Powodzie, by oddychać.
Czy polecam tę powieść? Tak, polecam. Bo warto. Warto na chwilę pogrążyć się w lekturze czegoś, co może nie poprawi nam humoru, ale z pewnością wniesie do życia kilka pięknych chwil.




wtorek, 27 października 2015

"Powód by oddychać" - Rebecca Donovan

źródło: www.empik.com
Tytuł: Powód by oddychać
Tytuł oryginalny: Reason to Breathe
Autor: Rebecca Donovan
Ilość stron: 493
Wydawnictwo: Feeria Young
Wydanie polskie: 2014
Wydanie oryginalne: 2013
Ocena: 10/10! 

Emma Thomas to z pozoru zwyczajna nastolatka, jedna z wielu, jakie mijamy na szkolnym korytarzu i nawet nie zatrzymamy się, by mruknąć coś na powitanie. Jednak w domu musi zmierzyć się z kompletnym koszmarem - ciotka, która wręcz nienawidzi swojej siostrzenicy, zamienia jej życie w piekło. Jednak czy Emma w końcu znajdzie swój powód, by oddychać?


Pozwólcie, moi drodzy, że zacznę tę recenzję bez wstępów i ogródek - gdybym mogła, dałabym tej książce najwyższą notę ze wszystkich, jakie istnieją we wszystkich matematycznych skalach. Jedenaście punktów na dziesięć? Dwanaście? Sto? Milion? Tryliard? W takich chwilach naprawdę żałuję, że naukowcy ograniczyli zbiór szalejących cyfr do nieskończoności, nie określając ostatniej, największej, najlepszej, rządzącej nimi wszystkimi i z pozoru nieosiągalnej - tak, Rebecca Donovan to zrobiła, stając na palcach, dotknęła pułapu wszelkich autorskich możliwości wszystkich pisarzy świata. Złamała schematy, pozwalając myślom biec wolno po łące jej nieograniczonej wyobraźni i znajdując to co nowe sposoby, by po skończeniu tej powieści rzucić się bezwładnie na fotel, pacnąć się ręką w czoło i wpatrzeć w ścianę, nie wiedząc dokładnie, co zrobić z życiem. To robi z nami Rebecca Donovan. Właśnie tak nas niszczy. Właśnie tak zmusza nas do refleksji, jaki jest nasz powód, by oddychać.
Pozwolę sobie tutaj w krótkich słowach przytoczyć słowa jednej z przedpremierowych czytelniczek tej książki, której opinia została umieszczona na pierwszej stronie: sens "Powodu by oddychać" nie polega na płaczu, ronieniu łez, wyzywaniu znienawidzonej antybohaterki czy zachwycaniu się słodszymi scenami, ale na tym, by po jej skończeniu spojrzeć na otaczający nas świat trochę szerzej. Otworzyć oczy na problemy innych i im mimo wszystko pomagać, bo i przemoc psychiczna, jak i fizyczna, jakiej doświadcza się w rodzinnym domu to chyba jedne z największych kar, jakie człowiek może otrzymać w życiu. Nie ukrywajmy, że nawet mimo choćby najbardziej optymistycznego podejścia często narzekamy na to, czym obdarzył nas los. Na brak czasu, zainteresowań, talentów, urody czy kontaktów z ludźmi, pieniędzy... na wszystko. Wierzcie mi bądź nie, ale po przeczytaniu tej powieści trzy razy zastanowimy się, zanim zaczniemy wściekać się na wszystko przez błahostki, wyzywać życie od najgorszych, żałować, że nie postąpiliśmy tak, a nie inaczej. Zwrócimy większą uwagę na to, jakimi epitetami pod wpływem złości obdarzamy życie. 
Teraz powinnam opowiedzieć Wam o przedstawionej tutaj historii. Stylu pisania, bohaterach, zwrotach akcji, rzeczach, które mnie zachwyciły i rzeczach, które chciałabym tej książce wytknąć. Jednak kiedy głębiej się zastanowię, dochodzę do wniosku, że "Powód by oddychać" nie ma wad. Nie ma niedociągnięć, sztuczności, przewidywalności, nie ma schematów... nie ma niczego, co jednak udowodniłoby, że nie ma książek idealnych. Tak, moi kochani, fenomen powieści bez wad istnieje, mimo wszystkich naukowo potwierdzonych faktów. Nie dowierzacie? Jeszcze nie mieliście do czynienia z Rebeccą Donovan.
Kunszt pisarski tej autorki jest po prostu nie do opisania. Wspaniały, emocjonalny, prawdziwy... a jednak zwyczajny, opisujący wydarzenia takimi, jakimi mogłyby naprawdę być w realnym świecie. Nie znalazłam na kartach tej powieści nic, co można by było uznać za zbytnie przekolorowanie czy sztuczność. Nic, co nie byłoby idealne. Nic, co nie byłoby dokładne w każdym calu, nic, do czego jako recenzentka mogłabym się przyczepić. Czy muszę znaleźć wam jeszcze jakieś powody, dla których zapisuję ją w gronie tych najlepszych?
Bohaterowie, jakich wykreowała autorka, to najzwyklejsi ludzie, tacy, jakich równie dobrze możemy odnaleźć na ulicy, mijając i nie zwracając uwagi na to, kim są ani co tu robią. Nie wiem dlaczego, ale przedstawienie ich w taki sposób zwiększyło moją sympatię do świata Powodu by oddychać - brak klasyfikacji na gorszych i lepszych, hierarchię szkolną i typowego powiązania "biedna dziewczyna poznaje kogoś ze sfery bogaczy", czyli typowe schematy powtarzające się praktycznie w każdej niszowej młodzieżówce. 
Przepraszam, że ta recenzja jest odrobinę chaotyczna i bezskładna, ale moje emocje po przeczytaniu tej pozycji przewyższają wszystko inne, co chciałabym przekazać. Musicie mi po prostu wierzyć na słowo, że jeśli jeszcze nie zapoznaliście się z Powodem by oddychać, macie naprawdę dużo do
nadrobienia.

ZAPRASZAM TAKŻE NA MOJĄ POPRZEDNIĄ RECENZJĘ FANGIRL!


sobota, 24 października 2015

"Fangirl" - Rainbow Rowell


źródło: www.empik.com
Tytuł: Fangirl
Tytuł oryginalny: Fangirl
Autor: Rainbow Rowell
Ilość stron: 453
Wydawnictwo: Otwarte/Moondrive
Wydanie polskie: 2015
Wydanie oryginalne: 2013
Ocena: 6/10

Cath Avery to dziewczyna o dwóch twarzach - z jednej strony studentka uniwersytetu, z drugiej blogerka, prowadząca najbardziej popularny blog o Simonie Snow (bohaterze bestsellerowej książki autorstwa Gemmy T. Leslie). Jednak czy zmiana otoczenia dobrze wpłynie na zamkniętą w sobie Cather? Co zmieni się w jej życiu, czego w ogóle by się wcześniej nie spodziewała?


Nie ukrywajmy - we współczesnym świecie, by książka dobrze się sprzedała, najważniejsza jest reklama. Nie sam fakt, że jest interesująca, nie fakt, że napisał ją znany na świecie autor, nazywany niekiedy mistrzem danego gatunku, a już broń Boże oryginalna historia i wplecione wątki, które zachwyciły przedpremierowych czytelników i sprawiły, że teraz WSZYSCY za pozycją szaleją. Nic bardziej mylnego. Najważniejszą rzeczą jest ogłoszenie jej istnienia WSZĘDZIE, od telewizji po internety, jak największymi literami, wciśnięcie jej w sam początek rankingu sklepów internetowych, postawienie na honorowych półkach w miejskich księgarniach, obdarzenie pastelową okładką i porównanie do wszystkich powieści, które dobrze się sprzedały, a obok których daną wstyd byłoby postawić. Takie życie - jednak czy coś wspólnego ma z tym "Fangirl"? 

Zacznijmy może od tego, że z pewnością ta pozycja wzbudziła duże, ba! bardzo duże emocje wśród czytelników - niektórym się podobała, niektórym mniej, niektórzy wychwalali autorkę, niektórzy potępiali, a jeszcze inni pozostali w stu procentach obojętni... no cóż, procedura postępowania praktycznie z każdą książką, która wejdzie na polski rynek i tuż po jej wydaniu zyska wiele opinii różnych blogerów. Dlatego ciężko, bym jeszcze przed jej premierą nie zastanawiała się, co Rowell wymyśliła takiego, że cały świat szaleje na punkcie jej książek, obdarowuje ją mianem mistrza gatunku i zasypuje tuzinami informacji zanim jeszcze zdąży się do końca wyjaśnić, o co chodziło. Co jest takiego w jej stylu pisania, że na samą wzmiankę o nim czytelnicy zaczynają piszczeć z radości i wychwalać jej elokwencję? Co jest w historiach, które prowadzi, bohaterach, których kreuje, zwrotach akcji... co jest w tym takiego, że nikt nie przechodzi obok Rainbow obojętnie? 
Pierwsze sto czterdzieści jeden (dokładnie) stron było dla mnie mordęgą. Nudną jak flaki z olejem, bezpłciową powieścią dla młodzieży, bez przesłania, morału, czegokolwiek oryginalnego, stuprocentowe odgrzewane kotlety... aż nie mogę wyrazić emocji, jakie towarzyszyły mi przy przewracaniu kolejnych kartek. Tak, przyznaję się, że przez dłuższy okres czasu książka ta leżała u mnie na biurku i tylko nastręczała kłopotów - zostawić, nie zostawić, kończyć, nie kończyć, męczyć się czy wziąć się za coś przyjemniejszego. Brałam pod uwagę dodanie kilkuzdaniowej recenzji okraszonej ogromną jedynką na dziesięć czy po prostu przemilczenie sprawy - jednak postanowiłam dać Rowell szansę na rozkochanie mnie w powieści, tak jak było z "Eleonorą i Parkiem". 
Historia, jaką autorka przedstawiła na kartach "Fangirl" jest dosyć ciekawa. Dosyć. Mamy pierwszoroczną studentkę, która zaczyna życie na uniwersytecie, mamy jej przebojową siostrę bliźniaczkę Wren, mamy Simona Snow i fanfika, który pod pseudonimem Magicath pisze nasza główna bohaterka. Mówiąc szczerze, to kiedyś lubowałam się w pisaniu tego typu opowiadań i mimo braku czasu wciąż staram się coś raz na ruski rok naskrobać - dlatego właśnie wydawałam się rozumieć styl bycia Cather i po części, jako wielka fanka Harry'ego Pottera wczułam się w rolę tej wielkiej fangirl, która kocha powieści ulubionej autorki całym sercem. Nie ukrywajmy, że Rowell nawet nie starała się zamaskować podobieństwa Simona do bohatera książek J. K. Rowling... lecz jeśli dobrze mi się wydaje, nie było to spowodowane lenistwem czy opieszałością autorki, lecz jej miłością do serii, dlatego jako stuprocentowa potterhead wybaczam jej to posunięcie.
Styl pisania Rowell jest dobry. Nie nazbyt elokwentny, jeśli chcecie poznać moje zdanie, nie nazbyt wysublimowany ani intrygujący, ale biorąc pod uwagę inne jego aspekty, mieści się w rubryce 
"zadowalający". Z drugiej strony, czego można oczekiwać po młodzieżówce - ale jednak pewne rzeczy w nim nie zachwyciły mnie tak bardzo, jak w "Eleonorze i Parku". Owszem, wyrażenia używane przez autorkę były całkiem lekkie i przyjemne, jednak czasem brakowało mi trochę bardziej "poważnego" podejścia do sytuacji.
Gwoździem do trumny, niestety, są bohaterowie. Cath to dziewczyna bardzo nieśmiała, trochę zamknięta w sobie i mało przebojowa - większość czytelniczek utożsamiało się z nią i praktycznie zachwycało się doskonałym odwzorowaniem postaci, lecz mnie po prostu ona irytowała. Irytowała każdym krokiem, każdym słowem, dziecinnym zachowaniem i kompletnym niezdecydowaniem. Nienawidziłam każdej sekundy, w jakiej musiałam się z nią użerać... więc chyba to najbardziej zaważyło na ocenie, której dałam tej powieści.
Podsumowując... czytajcie. Mimo wszystko, nie polecam, też nie odradzam, bo wiem, że gusta bywają różne, a 6/10 to w gruncie rzeczy nie aż tak zła ocena. Może Wam przypadnie do gustu bardziej.

sobota, 17 października 2015

"Angelfall. Opowieść Penryn o końcu świata" - Susan Ee

źródło: www.empik.com
Tytuł: Angelfall. Opowieść Penryn o końcu świata
Tytuł oryginalny: Angelfall
Autor: Susan Ee
Ilość stron: 306
Wydawnictwo: Filia
Wydanie polskie: 2013
Wydanie oryginalne : 2012
Ocena: 7/10

Świat został opanowany przez krwiożercze anioły, pragnące doprowadzić do zagłady ludzkości - napadają na miasta, zabijają, okaleczają i zastraszają ich mieszkańców, zmuszając do opuszczenia dotychczasowego miejsca pobytu. W takiej sytuacji żyje siedemnastoletnia Penryn, która tuła się po przedmieściach wraz z szaloną matką i niepełnosprawną siostrą. Jednak kiedy anioły porwą malutką Paige, a na jej miejsce przyjdzie tajemniczy wróg, Raffe, Penryn będzie musiała stawić czoła większym niebezpieczeństwom, by zapewnić swojej rodzinie be

Ci, którzy czytają mojego bloga od dłuższego czasu zapewne zdążyli zauważyć, jak wielką miłością pałam do każdego rodzaju dystopii. Jak wielką przyjemność czerpię z poznawania ogarniętych wojną fantastycznych światów, niesamowitych, walecznych bohaterów i ich historii, nie zawsze okraszonych pięknem i szczęściem. To właśnie dzięki nim na nowo wkręciłam się w czytanie i pokochałam chwile, w których zajmuję się jedynie przewracaniem kartek i przesuwaniem wzrokiem po literach. Dlatego moment, w którym usłyszałam o "Angelfall" był jednym z tych, w których od razu czuję narastający dreszcz ekscytacji i podświadome przeczucie, że to będzie moja nowa książkowa miłość. Jednak co sprawiło, że jednak nie dałam tej książce 10/10?
O tej powieści nigdy nie słyszałam za dużo. Mimo że wzbudziła wśród swoich czytelników niemałe emocje i zyskała wiele pozytywnych recenzji, to jakoś nigdy nie natrafiłam na nią, po prostu szukając na blogach książki, jaką mogłabym przeczytać w następnej kolejności - nie było mi dane poznać zbyt dużo zdań, jakie inni mają na jej temat i do lektury podeszłam trochę sceptycznie, aczkolwiek z malutką iskierką nadziei, że zatracę się w historii przedstawionej przez panią Ee. Anioły, wojna z ludźmi... to zdecydowanie moje klimaty, a każda książka, w której zapowiada się dobry wątek fabularny z pewnością kiedyś wyląduje na mojej półce. Jednak jakie były moje odczucia w stosunku do "Angelfall"?
Zacznijmy może od tego, że pomysł autorki na książkę był dobry, ale chwilami odnosiłam wrażenie, że za mało dopracowany, tak jakby po wymyśleniu głównego wątku pani Ee postanowiła spocząć na laurach i liczyć na to, że reszta przyjdzie z czasem. Niestety, często brakowało mi tutaj bardziej rozwiniętej historii, lepiej przedstawionego świata czy postaci, więcej szczegółów, które pozwoliłyby mi się bardziej wczuć w słowa. Właśnie dlatego po skończeniu lektury miałam wrażenie, jakbym po prostu zamknęła powieść na przypadkowej stronie i zaraz miała do niej wrócić, by poznać dalsze losy bohaterów - nie dość, że książka była krótka, to jeszcze nie do końca zdążyła się rozwinąć.
Styl pisarnia autorki jest bardzo dobry, lekki, przyjemny, niezbyt wysublimowany, lecz wciągający i idealnie odwzorowujący daną sytuację. Jedną z rzeczy, jaka urzekła mnie w tej powieści są z pewnością ciekawe opisy walk, ran, bólu i kulminacyjnych momentów, w których bohaterowie znajdują się w sytuacji praktycznie bez wyjścia - choć może wydawać się to dziwne, ostatnio natrafiam na autorów, którzy z takimi wydarzeniami są raczej na bakier i podchodzą do nich naprawdę sceptycznie. Także dialogi nie pozostawiają wiele do życzenia, aczkolwiek z drugiej strony przydałoby się trochę więcej "żywiołowości" oraz sarkazmu w wypowiedziach postaci - czasem autorka robiła z nich bezmyślne kukły, które poza postawionym przez nią celem nie widzą praktycznie niczego innego.
A jeśli chodzi o samych bohaterów, to ich wykreowanie nie jest najlepsze. Penryn, główna bohaterka, co Was chyba nie zdziwi nie wyróżniała się niczym pośród innych, jakie możemy spotkać w dystopiach. Uratujmy siostrę, świat, pokonajmy anioły, niech nas wielbią i tak dalej - właśnie to zdanie opisuje najbardziej jej podejście do życia. Raffe natomiast nie zaskoczył mnie niczym, nawet najmniejszą cechą jego osobowości. Był do bólu nudny, przewidywalny i choć brakiem pewnych schematycznych zachowań z jego strony mile mnie usatysfakcjonował, nadal nie mam powodów, by wychwalać go pod niebiosa.
Książkę polecam wszystkim, którzy lubią takie klimaty. Mimo że powieść ta nie zaskoczyła mnie zbyt pozytywnie, to jednak nie mogę się doczekać lektury drugiej części - czuję, że będzie ona o wiele lepsza.

WIEM, ŻE POWINNAM NAPISAĆ O TYM WCZEŚNIEJ - BARDZO, BARDZO DZIĘKUJĘ ZA SETKĘ OBSERWATORÓW ORAZ PRAWIE 6000 WYŚWIETLEŃ. ZAKŁADAJĄC TEGO BLOGA, NIE SĄDZIŁAM, ŻE ZAJDĘ TAK DALEKO :)

Zapraszam także na moją poprzednią recenzję "Zakonu mimów" - Samanthy Shannon!





środa, 14 października 2015

"Zakon mimów" - Samantha Shannon

źródło: www.empik.com
Tytuł: Zakon mimów
Tytuł oryginalny: The Mime Order
Autor: Samantha Shannon
Ilość stron: 538
Wydawnictwo: SQN
Wydanie polskie: 2015
Wydanie oryginalne: 2014
Ocena: 8/10

SPOILERY TYLKO W OPISIE!

Paige Mahoney cudem udało się wydostać z kolonii karnej Szeol I - teraz wraz z garstką starych przyjaciół stara się udowodnić innym, że Refaici istnieją. Jednak jaki wpływ będzie miał na to Naczelnik? Powrót Paige do Londynu niestety nie będzie tak spokojny, jakby sobie to wszyscy wyobrażali...

Czasami mam wrażenie, że jestem jedyną osobą, która daje tej książce 'tylko' osiem punktów na dziesięć. Nie zachwyca się, nie pieje z radości, nie ekscytuje ani nie piszczy na samą wzmiankę o serii Samanthy Shannon, nie mówiąc już o tym, że do każdej pozytywnej recenzji czegoś spod pióra tej autorki podchodzę z niemałym sceptycyzmem. Większość z Was, która czytała tę książkę z pewnością patrząc na samą okładkę czuje "motylki w brzuchu". Szczerze, to zazdroszczę Wam tego uczucia - ja niestety nie byłam w stanie AŻ tak pokochać historii Paige i Naczelnika, choć oboje zarezerwowali sobie specjalne miejsce w moim sercu. Trzymając w ręku bardzo tą pięknie wydaną, grubą powieść o porywającym tytule nie odczuwam żadnych emocji, choćby najmniejszych, żadnych zapierających dech w piersiach wspomnień czy chociażby kilku łez spływających po policzku. Nic. Pustkę.

"Czas żniw"... można chyba o tej książce powiedzieć wszystko. Powiedzmy sobie prawdę - nawet najbardziej wysublimowany komplement sypiący się z Waszych ust i tak w pełni nie zobrazuje fali zachwytu, jaka oblała blogosferę tuż po jej premierze, tych wszystkich nieopisanych recenzji, w których nie znalazło się miejsce na ani jedną jej wadę czy niedociągnięcie. Dla przeciętnego czytelnika wydawałoby się, że Samantha Shannon jest autorką, która złamała schematy fantastyki od czasów fenomenalnego Harry'ego Pottera i wręcz skruszyła mury dzielące książki współczesne od książek idealnych. Jednak ile w tym prawdy... to chyba już sprawa całkowicie personalna.
Kolonia karna Szeol I. Londyn. Pięć Kohort. Pięć mim-lordów i mim-królowych. Refaici. Gdybym miała podsumować w kilku słowach całą historię, jaką zaserwowała nam autorka, nie starczyłoby mi wystarczająco pasujących stwierdzeń - tajemnice, intrygi, zagadki, morderstwa otoczone delikatną aurą romantycznego Londynu, gorzkim posmakiem urazów przeszłości. Shannon stworzyła mieszankę idealną, ozdabiając ją milionem szczegółów, sprawiając, że czytając jej powieści, nie mamy ochoty przerywać lektury tylko dlatego, że brak dalszego ciągu nie pozwoli nam skupić się na innych czynnościach. Nie pierwszy raz spotykam się z takim uczuciem, ale dotąd doświadczałam go tylko w książkach, które polecałam ile wlezie, szastając dziesiątkami na prawo i lewo. Dlaczego więc  powieść Shannon dostała ode mnie "tylko" osiem punktów?
Winny wszystkiemu jest, o dziwo, styl pisania autorki. Jeśli czytaliście moją recenzję pierwszej części, z pewnością zauważyliście fakt, że i w "Czasie żniw" trudno było mi się na dobre wkręcić w historię przedstawioną przez Samanthę, zakochać w bogatych opisach i wyszukanych dialogach. Tutaj odniosłam zupełnie to samo wrażenie. Mimo wszystko nie byłam w stanie zatopić myśli w tej historii, nie byłam w stanie pochłonąć jej i schować w sercu na zawsze, zapisać jako jedną z ulubionych. Jak bardzo się starałam, tak nie mogłam. 
Bohaterowie wykreowani przez autorkę... powiedzmy, że mnie zawiedli najbardziej. Już przy pierwszym tomie zwróciłam uwagę na typową nijakość głównej postaci, dziewiętnastoletniej Paige Mahoney. Jej zachowanie jakoś nie wyróżniało się spośród tysięcy innych bohaterek książek dystopijnych, nie uwydatniało na tle milionów dziewczyn starających się uratować świat na tryliardy szalonych sposobów. Tak samo inni, po prostu mijałam ich jak puste kukły, nie zwracając zbytnio uwagi na to, do kogo należą.
Podsumowując, książka mi się spodobała. Może nie na tyle, bym zapisała ją w gronie ulubionych ani na tyle, bym z niecierpliwością czekała na kolejną część. Nie. Ale z pewnością pozostanie w moim sercu na bardzo długo.




piątek, 9 października 2015

"Sekret Julii" - Tahereh Mafi

źródło: www.empik.com
Tytuł: Sekret Julii
Tytuł oryginalny: Unravel Me
Autor: Tahereh Mafi
Ilość stron: 400
Wydawnictwo: Moondrive/Otwarte
Wydanie polskie: 2012
Wydanie oryginalne: 2012
Ocena: 8/10

SPOILERY ZNAJDUJĄ SIĘ TYLKO W OPISIE!

Julia Ferrars to dziewczyna, która zabija dotykiem, każde, nawet najmniejsze muśnięcie jej skóry może skończyć się śmiercią. Dziewczyna, przez lata przetrzymywana w zimnej celi, wymyka się spod władzy i zamieszkuje w Punkcie Omega, próbując zatrzymać postępujące armie wysłane przez Warnera. Jednak co się stanie, że właśnie ON wpłynie najbardziej na sytuację dziewczyny? 

Nawet najlepsza książka ma swoje wady. Rzeczy, na które skrzywimy się z irytacją, pokręcimy z niedowierzaniem głową czy wręcz zatrzaśniemy z hukiem okładkę, nie mogąc dopuścić do wiadomości, że wśród tylu zalet i wspaniałych rzeczy znalazł się szkopuł, który psuje praktycznie całe wyobrażenie o niej. Rozpamiętujemy wyjątkowy pomysł i wykonanie fabuły, styl pisania, hipnotyzujące postacie czy niesamowite zwroty akcji, a jednak... czegoś nam w tej 
książce brakuje. Czegoś takiego, co niby jest nieważne i nieistotne, a z drugiej strony nie daje nam przestać o sobie myśleć za każdym razem, kiedy tylko natkniemy się na jej recenzję czy po prostu spojrzymy na okładkę w księgarni. Taki właśnie jest "Sekret Julii" - idealny, aczkolwiek jednocześnie pełen błędów i niedociągnięć. 
"Dotyk Julii" naprawdę na długo nie pozwolił mi o sobie zapomnieć: mimowolnie pojawiał się na każdym kroku, jaki poczyniłam, w myślach wciąż kołatały się dalsze losy bohaterów, których nie byłam w stanie poznać, a sam widok okładki przyprawiał mnie o dreszcze ekscytacji i napierającej fali emocji, jakich doświadczałam podczas lektury pierwszej części. Od jej skończenia minęło już naprawdę dużo czasu, ale jak tylko dowiedziałam się, że moja biblioteka zakupiła trylogię w jednym tomie, nie mogłam powstrzymać obaw, jakie piętrzyły się w mojej głowie - co, jeśli autorka niczym mnie już nie zachwyci? Jeśli będę tylko beznamiętnie przewracać kartki, czekając na końcówkę i przeklinając moment, w którym po nią sięgnęłam? Jeśli nie znajdę w niej nic oryginalnego? A czy znalazłam? Za chwilę się przekonacie. 
Pomysł na fabułę, cóż tu się rozwodzić, jest bardzo dobry. Pozbawiony jakichkolwiek zbędnych wątków, wszystko przeprowadzone po kolei, prosto, bez jakichś większych zawiłości i sieci intryg, w które autorka mogłaby wpaść i zniszczyć całe dobre wrażenie, jakie wyrobiliśmy sobie przez tyle spędzonych z Julią rozdziałów. Mafi świetnie poradziła sobie z dalszym rozwinięciem historii, ani przez chwilę nie czułam się znudzona czy zirytowana schematycznością i powtarzalnością - każde kolejne wydarzenia były świeże i oryginalne, kompletnie w stylu autorki, takie jakie zapamiętałam w pierwszej części. Muszę przyznać, że w "Sekrecie..." odrobinę mniej się działo, ale fabuła jest poprowadzona w taki sposób, że ani przez chwilę nie narzekamy na monotonię. 
Styl pisania Tahereh to chyba najlepsze, co mogłoby czytelnika spotkać w tej trylogii. Jeśli miałabym go określić w jednym zdaniu, nie zastanawiałabym się ani przez chwilę nad odpowiedzią: autorka czaruje słowem w taki sposób, że czerpiemy go jak tlen, wielkimi haustami, a potem chcemy więcej i więcej, nawet gdy zamkniemy książkę, rozpaczliwie pragniemy do niej powrócić. Wykonując codzienne czynności, w szkole, w pracy czy centrum handlowym, bez różnicy, czy jesteśmy zajęci, czy leżymy bez większego sensu na kanapie i przełączamy programy telewizyjne. Hipnotyzuje, zachwyca, mrozi krew w żyłach i porusza do głębi cytatami żywcem wyjętymi wprost z naszego życia.
Bohaterowie w tym tomie... potwornie mnie zawiedli. Julię Ferrars, naszą główną bohaterkę zapamiętałam jako naprawdę silną, doświadczoną przez życie dziewczynę, którą mało co wzruszy; zrobi wszystko, by wywalczyć wolność dla swych przyjaciół. Jednak tutaj przeszła jakąś koszmarną metamorfozę - co kilka stron załamywała się nad swym złym stanem, jaka to ona zła, niedobra, śmiercionośna, bo Adam to, bo Adam tamto... po prostu doprowadzała mnie do białej gorączki. Tak samo zresztą i Kent, którego udało mi się kompletnie znielubić. Nie wiem, jak kiedykolwiek mogłabym w nim coś widzieć.
Książkę polecam, bo mimo niedociągnięć warto ją przeczytać i poznać dalsze przygody dziewczyny, która zabija dotykiem. Mam nadzieję, że zakończenie trylogii będzie tak emocjonujące, że wybaczę autorce wszystkie jej błędy i liczne pomyłki.

wtorek, 6 października 2015

"Czas żniw" - Samantha Shannon



źródło: www.empik.com

Tytuł: Czas żniw
Tytuł oryginalny: The Bone Season
Autor: Samantha Shannon
Ilość stron: 497
Wydawnictwo: SQN
Wydanie polskie: 2013
Wydanie oryginalne: 2013
Ocena: 7/10

Dziewiętnastoletnia Paige Mahoney jest sennym wędrowcem, osobą, która potrafi włamać się do ludzkiego umysłu. Pracuje w kryminalnym podziemiu Sajonu Londyn, ukrywając przed wszystkimi swoją tożsamość i niesamowite umiejętności. Co się stanie jednak, gdy zostanie porwana i umieszczona w Oksfordzie, tajemniczej kolonii karnej i oddana pod opiekę Naczelnika? Co zrobi, by odzyskać wolność i wyrwać się spod władzy okrutnych Refaitów?

     "Czas żniw" nie jest książką taką jak wszystkie. Nie jest kolejnym nudnym schematem, nie jest żmudną dystopią czy sztampową powieścią młodzieżową, nie jest czymś, obok czego przejdziemy obojętnie, po prostu przesuwając wzrokiem po wypukłych literach okładki. Nie jest specjalnie popularna, specjalnie promowana czy zbyt przereklamowana, choć spotykamy się z dziełem pani Shannon praktycznie na każdym kroku, a recenzje publikowane przez czytelników można już określać peanami, a nie zwykłymi opiniami na temat przeciętnej książki. "Czas żniw" zburzył dotychczasową fantastykę. "Czas żniw" ustanowił nowe pojęcia, nowe schematy. "Czas żniw" kruszył serca, wyciskał łzy, przyprawiał o zawał czy uśmiechy satysfakcji. Cóż, "Czas żniw" jednak trochę mnie zawiódł. 
     Nawet nie potraficie sobie tego wyobrazić, jak bardzo chciałam przeczytać tę książkę, odkąd tylko o niej usłyszałam. Krążyła w moich myślach, pojawiała się praktycznie na każdym poczynionym kroku, straszyła swą wspaniałością praktycznie w każdej napotkanej recenzji i uśmiechała się z księgarnianej półki za każdym razem, kiedy przechodziłam obok niej. Nawet, kiedy starałam się nie wracać do niej myślami, wciąż jakimś cudem stawała mi na drodze, niebezpiecznie zbliżając kursor myszki w stronę przycisku "do koszyka" - historia, jaką autorka miała przekazać czytelnikowi przyciągała mnie każdym szczegółem, nawet najmniejszym i najmniej ważnym w tej całej fabularnej układance. Wspaniała, oryginalna, poruszająca, interesująca, powalająca... nie można za jednym razem zliczyć wszystkich niesamowitych komplementów, jakimi obdarzali ją recenzenci. Ale czy ja odniosłam podobne wrażenie, czytając polecane przez wielu dzieło pani Shannon?
    Pomysł, jaki autorka miała na tę książkę powalił mnie na kolana po pierwszej stronie. Wszystko, kompletnie wszystko było dopracowane nawet w najmniejszym calu, a świat wykreowany wręcz przytłaczał swoją potęgą, niezliczoną ilością mapek, wykresów czy diagramów, kipiąc szczegółami wprost na czytelnika, nieprzywykłego do takiego natłoku informacji naraz. Nie znalazłam praktycznie nic, do czego mogłabym się przyczepić, choć szukałam bardzo dokładnie - wymyślne nazwy, wyszukane imiona i niesamowicie złożone postacie biją na głowę wszystkie z dotąd przeczytanych przeze mnie powieści.  Aż chyba ciężko w to uwierzyć, tak dobrze, tak wszystko chwalę, a książka dostała tylko siedem punktów na dziesięć. Dlaczego? Zapraszam do dalszej części recenzji.
    Jednak jeśli chodzi o wykonanie tejże pozycji, muszę niestety wytknąć autorce kilka kategorycznych błędów. Po pierwsze, na dobre wciągnęłam się w jej czytanie dopiero koło trzysetnej strony, co według mnie jest sporą przesadą - mimo że spodziewałam się wolnego rozwoju akcji, tak strasznie nudnego początku nie widziałam już nigdy w żadnej książce. Przewracając strony, tylko bezwiednie powtarzałam w myślach mantrę "czemu, czemu, czemu to mi się tak nie podoba!". Starałam się zakochać w sposobie prowadzenia fabuły, w stylu pisania autorki, w zwrotach akcji czy bogatych opisach, jednak mimo wszystko wciąż nie mogłam znaleźć chęci, żeby to zrobić. Pięćset stron męczyłam się z Shannon i niestety tę walkę przegrałam.
   Bohaterowie wykreowani przez autorkę naprawdę mile mnie zaskoczyli. Byli tacy... ludzcy, prawdziwi, pełni emocji i uczuć, złożonych przemyśleń i wątpliwości, każdy z nich patrzył na świat w zupełnie inny sposób, dążył do czegoś innego i to właśnie bardzo spodobało mi się w ich wykreowaniu. Jednak Paige, nasza główna bohaterka, wydała mi się... nijaka. Nie wiem dlaczego, ale  po prostu nie znalazłam w niej nic, co wyróżniłoby Bladą Śniącą spośród wielu innych postaci, żadna cecha charakteru czy wglądu nie porwała mnie na tyle, by zapisać ją w gronie co najmniej lubianych postaci.  
   Co mam powiedzieć o tej książce - przecież i tak większości z Was się ona spodoba, a ja chyba jestem jedyną osobą, która daje jej tak "niską" ocenę. Polecam, mam nadzieję, że Wam spodoba się bardziej niż mi.

niedziela, 4 października 2015

"Starter" - Lissa Price

źródło: www.empik.com
Tytuł: Starter
Tytuł oryginalny: Starters
Autor: Lissa Price
Ilość stron: 400
Wydawnictwo: Albatros
Wydanie polskie: 2015
Wydanie oryginalne: 2012
Ocena: 8/10

Callie Woodland to szesnastoletnia Starterka, której rodzice i dziadkowie zmarli rok wcześniej podczas straszliwej wojny bakteriologicznej. Dziewczyna wraz z bratem oraz najlepszym przyjacielem Michaelem musi mieszkać na ulicy, kryjąc się przed renegatami oraz policją prewencyjną. Co zrobi dziewczyna, żeby zyskać pieniądze na życie? Czy Prime Destinations oraz ich straszliwy sposób na zdobycie funduszy pomoże młodej dziewczynie, czy wręcz przeciwnie? 

       
     Książki są dla mnie jak najlepsze lekarstwo. Naturalny środek uspokajający, magiczny portal pozwalający na kilka godzin zapomnieć o otaczającym świecie, zatopić się w zupełnie innej historii i innych realiach; poznać inne problemy i inny sposób myślenia. Spotkać wspaniałych bohaterów i ich przeszłość naznaczoną wieloma piętnami, wspomnienia, niekiedy bolesne, niekiedy przywołujące same niesamowite emocje. Właśnie to uwielbiam w powieściach - ich nieporównywalną moc przenoszenia naszych myśli w zupełnie odmienne miejsce, gdzie nie ma miejsca na błahe kłamstewka, jakie serwuje nam codzienność, fałszywych ludzi, którzy wydają się w stu procentach inni, jacy byli chociażby kilkanaście dni wcześniej i łzy goryczy, z jakich zaśmiewa się życie. One pozwalają nam wybrnąć z najgorszych sytuacji swoją magią i podejściem, że wszystko się uda. Dodają nadziei, otuchy, odbierają to, co nas martwi chociażby na chwilę. Taką książką był dla mnie "Starter".
     Naprawdę długo czekałam na moment, w którym będę mogła sięgnąć po książkę autorstwa Lissy Price - jak na złość ostatnio miałam dziwne wrażenie, jakby wszyscy tę powieść mieli już za sobą, a ja jestem jedyną osobą na ziemi, która jeszcze nie może się o niej wypowiedzieć. Byłam naprawdę bardzo ciekawa, jak autorka poradziła sobie z tego typu powieścią: niektórym się ona podobała, a niektórzy wykpiwali jej schematy i sztampowość, stawiając ją na pozycji kolejnej powieści młodzieżowej, która nieudolnie próbuje naśladować kunszt pisarski mistrzów tego gatunku. Cóż, trzeba w końcu przyznać, że wypisane wielkimi, błyszczącymi literami na okładce słowa: "dla fanów 'Igrzysk śmierci'" co najmniej nie zachęcają do jej lektury, ale natychmiastowo odrzucają w najgłębszy kąt umysłu i pozwalają wrócić dopiero wtedy, kiedy znowu ujrzymy jej recenzję czy reklamę. Ale czy książkę Lissy Price można chociażby postawić obok trylogii pani Collins?
    Pomysł, jaki na fabułę miała autorka, jest... dobry. Nie wiem dlaczego, ale mimo wszystko nie potrafię dostrzec w nim nic wielce oryginalnego czy zachwycającego, ale z drugiej strony też nie mam się za bardzo do czegoś przyczepić. Ostatnio zdałam sobie sprawę, że im więcej książek młodzieżowych czytuję, tym większe wymagania mam co do kolejnych pozycji dystopijnych, pragnę, by autorzy zawierali w swoich powieściach coraz więcej i więcej, pielęgnując każdy, nawet najdrobniejszy szczególik. Nie jestem pewna, czy Lissa Price spełniła wszystkie moje oczekiwania, wręcz przeciwnie, odnoszę wrażenie, jakby czegoś mi w tej pozycji brakowało. 
   Skoro pomysł był dobry, jak wypadło jego wykonanie? W największym skrócie mogłabym powiedzieć, że w miarę dobrze. Styl autorki jest lekki, przyjemny, słownictwo przystępne dla czytelnika, a postacie wykreowane bardzo dobrze, ludzko i nieprzesadzenie. Myślę, że w przyszłych powieściach autorka jeszcze bardziej rozwinie swoje skrzydła i pokaże, na co ją stać naprawdę - "Starter" wydaje mi się tylko wprowadzeniem w jej możliwości. 
   Postacie, z jakimi spotkałam się w powieści są naprawdę dobre. Callie, Michael, Blake czy inni naprawdę chwycili mnie za serce, ale to i tak nic w porównaniu do Tylera, młodszego brata głównej bohaterki. Zawyczaj nie przepadam za obecnością dzieci w książkach, ale tutaj chyba możemy zrobić odstępstwo, ponieważ Tyler, chociaż nie pojawiał się na kartach książki za często, na stałe zapisał się w gronie bohaterów, których będę wspominać bardzo dobrze. Tutaj muszę jednak przytoczyć parę podobieństw do "Igrzysk śmierci" - Michael przypominał mi Gale'a, Blake Peetę, Katniss robiła wszystko dla Prim, a Callie dla Tylera. Jednak jeśli ktoś przymknie oko na te schematy, z pewnością książka spodoba mu się trochę bardziej niż mi.
   Książkę polecam jako szybką lekturę "na chwilę". Mam nadzieję, że niedługo będę mogła ięgnąć po kolejną część.