czwartek, 31 grudnia 2015

Podsumowanie 2015 roku!

W roku 2015 udało mi się przeczytać aż 71 książek (27834 strony), co jest dla mnie ogromnym osiągnięciem, ponieważ nałogowo pasjonuję się powieściami dopiero od maja - w pierwszym kwartale moje czytelnicze wyniki prezentowały się bardzo słabo, nie wspominając nawet o tym, że wszystkie przeczytane w tym czasie książki były szkolnymi lekturami. Właśnie w maju tego roku dopiero zaczęłam pisać w zeszycie pierwsze prawdziwe recenzje, a kilka miesięcy później, 11 lipca, na Truskawkowym blogu książkowym pojawiła się moja opinia na temat "Ostatniego smokobójcy" autorstwa Jaspera Fforde. Odtąd na stronie zamieściłam już 57 recenzji, z czego najpopularniejszą z nich jest ta opisująca znakomitość "Powodu by oddychać" autorstwa Rebecki Donovan. Od daty założenia bloga nazbierało się już 131 obserwatorów, niewiele ponad 10 tysięcy wyświetleń (i ta wspaniała liczba wybiła dopiero dzisiaj, za co bardzo, bardzo wszystkim dziękuję) i prawie 1300 komentarzy.
Ten rok, pod względem czytelnictwa, mogę zdecydowanie zapisać do grona udanych. Blogowanie, choć może zabrzmieć to banalnie, dało mi naprawdę wiele możliwości i nie chodzi tutaj tylko o rosnącą liczbę czytelników i wyświetleń - czuję, że znalazłam swoją prawdziwą pasję, której poświęcam wiele czasu i z pewnością będę poświęcać w przyszłości. Mam nadzieję, że niejedno podsumowanie roku jeszcze się na nim znajdzie, a każde z nich będzie przepełnione taką satysfakcją, jak to. Dziękuję za tyle wsparcia, każdym komentarzem, wyświetleniem i obserwacją każdej osobie, która choć raz weszła na mojego bloga. To dzięki Wam zaszłam tak daleko. Chciałabym również podziękować za tyle życzeń świątecznych oraz miłych słów na temat mojego bloga, jesteście najlepsi :)

Z okazji zbliżającego się Nowego Roku chciałabym życzyć Wam przede wszystkim spełnienia swoich celów i marzeń, dużo wolnego czasu na rozwijanie Waszych pasji i jeszcze więcej momentów, w których będziecie naprawdę szczęśliwi i zadowoleni z siebie. Mam nadzieję, że nadchodzący rok będzie dla Was taki, jak tylko sobie wymarzycie i wszystko pójdzie po Waszej myśli. 


poniedziałek, 28 grudnia 2015

"Druga szansa" - Katarzyna Berenika Miszczuk

Jak się nazywam?
Ile mam lat? 
Gdzie jestem? 
Kim jest ta Morulska i dlaczego zachowuje się, jakby posiadła wszelkie tajemnice świata? 
Co to jest Druga Szansa? 
Czy te kłamstwa są prawdą? 
Czy można stąd uciec? 
Czemu słyszę... to? 
Czy ja jestem... szalona? 

Ta książka nie jest przerażająca. Nie jest powalającym horrorem, nie zwala z nóg, nie sprawia, że trzęsiemy się ze strachu albo ogarnia nas paraliżujący strach za każdym razem, kiedy idziemy ciemnym korytarzem własnego domu i gorączkowo szukamy włącznika światła. Nie spowoduje też w nas żadnego uczucia niepokoju, nie nabawimy się przez nią koszmarów ani też nie stwierdzimy, że pani Katarzyna mogłaby zastąpić Stephena Kinga na tronie najlepszego autora horrorów, który powinien przerażać swoimi pomysłami cały świat. Ale mimo wszystko... nie zapomnicie tej specyficznej atmosfery, jaka owionie Was zaraz po tym, jak zacznie się dziać coś złego. Nie tak szybko pozwolicie Julii Stefaniak odejść w niepamięć, a na widok kruka nie raz jeszcze podskoczycie i wyszepczecie pod nosem "kłamiesz". Mogę Wam to obiecać. 
Nie wiem, jak powinnam zacząć tę recenzję. Może od tego, że nigdy nie było mi po drodze z polskimi autorami? Może powinnam przytoczyć parę refleksyjnych zdań z wnętrza książki i uzasadnić, dlaczego właśnie one wzbudziły we mnie takie a nie inne emocje? Zacząć wytykać rażące błędy albo opiewać doskonałości? A może właśnie nie pisać nic, bo pustka działa na naszą wyobraźnię bardzo pobudzająco i krzepiąco? Fakt jest faktem - od skończenia lektury tej książki minęło już prawie dziesięć dni, a ja wciąż nie potrafię znaleźć oceny, która w stu procentach oddawałaby emocje towarzyszące mi podczas przewracania jej kartek. Nawet nie możecie sobie wyobrazić, ile razy już zaczynam tę recenzję, kopiuję, wklejam, zmieniam szyk zdań i próbuję ułożyć je w jakąś składną całość, a wychodzi jedynie jakaś bezsensowna paplanina o niczym. Dlatego mam nadzieję, że "Drugą szansę" spróbujecie zrozumieć sami. Ja ją Wam tylko polecę.
Fabuła, jaką zaserwowała nam pani Katarzyna, jest... z pozoru banalna. Wiadomo, codziennie rano główna bohaterka wstaje, znosi wykłady Morulskiej, idzie na spacer, wraca, je obiad, znowu gadanina Morulskiej, znowu idzie na spacer, potem kładzie się spać i tak błędne koło się zatacza. Jednak z każdą sekundą odczuwałam wrażenie, jakby napięcie powoli wzrastało, odkrywając rąbek tajemnicy tylko po to, by zaraz wprowadzić nas w błąd i rozsypać wskazówki w miejscach, w których byśmy ich w żadnym wypadku nie szukali. Pani Miszczuk jest mistrzynią prowadzenia fabuły w taki sposób, byśmy nie mogli się niczego domyślić, dopóki nie dostaniemy tego podanego na tacy i opisanego na dziesiątki różnych sposobów. Nie zdarzyło mi się, bym sama dopowiedziała końcówkę jakiegoś wątku czy odgadła ukryte znaczenie jakiegoś z wydarzeń, które miało znaczący wpływ na dalszą historię. Z początku niewinna i wręcz przyjazna atmosfera z biegiem czasu zaczyna pokazywać siebie z całkiem innej strony, z takiej, której byśmy się nie spodziewali nawet w najśmielszych snach.
Bohaterowie... to chyba zdecydowanie najgorszy aspekt tej książki. Przyznam się, że ani Adama, ani Julii nie darzyłam zbytnią sympatią, ale o ile Julię jeszcze potrafiłam znieść, to Adam nie zyskał mojego respektu od pierwszego spotkania. Mimo tego, że autorka próbowała wykreować im jakikolwiek portret psychologiczny i odbić w ich charakterze znaczące traumy przeszłości, czasem odnosiłam wrażenie, że są oni po prostu nudni i bezpłciowi, papierowi. Tak jakby próbując stworzyć arcydzieło, chciała wcisnąć w nich zbyt wiele, niż mogą sami unieść.
Czy polecam? Owszem, polecam. Nie wiem, jakie Wy będziecie mieli o niej zdanie, ale wiedzcie, że z pewnością długo nie zapomnicie o tym, co czeka Was za murami "Drugiej szansy". Mam nadzieję, że trochę Was do tego zmotywowałam.

Ocena: 7/10

środa, 23 grudnia 2015

Wesołych świąt!

Boże Narodzenie to magiczny czas. Czas, w którym spotykamy się z rodziną przy wigilijnym stole, dzielimy opłatkiem, śpiewamy kolędy i na kilka godzin zapominamy o dręczących nas problemach, żyjąc jedynie teraźniejszością. To moment, w którym nawet najsroższym ludziom miękną serca, a w nas budzą się ukryte dzieci, które na co dzień próbujemy tak usilnie zagłuszać - mimo upływu lat wciąż tak samo cieszymy się na widok położonych pod drzewkiem prezentów, ekscytujemy rozchodzącym się po domu zapachem lukrowanych pierniczków czy wyczekujemy przy oknie pierwszej gwiazdki. Chociaż świąteczna atmosfera ukryta w milionie malutkich rzeczy wokół nas nie wszystkim się udziela, trzeba przyznać, że właśnie wtedy jesteśmy naprawdę szczęśliwi.
Z tej okazji chciałabym Wam życzyć przede wszystkim świąt spędzonych w gronie najbliższych osób, pełnych spokoju i wytchnienia od spraw codzienności. Abyście odnaleźli iskierkę nadziei tam, gdzie byliście pewni, że jej nigdy nie będzie, a tegoroczne Boże Narodzenie stało się dobrą wymówką do tego, by spełnić kilka swoich długo skrywanych marzeń. Bo przecież to jest w życiu najważniejsze, byśmy w stu procentach byli dumni ze wszystkich swoich decyzji, a błędy traktowali nie jako porażkę, ale jako wartościową naukę, którą należy wykorzystać w przyszłości. Życzę Wam również wszystkiego dobrego w Nowym Roku, aby właśnie on stał się dla Was wyjątkowy i pełen wspaniałych wrażeń, których nie zapomnimy na długo. Pamiętajcie - cieszcie się każdą chwilą.
Mam nadzieję, że tegoroczne święta spędzicie tak, jak sobie wymarzycie.
Patty

piątek, 18 grudnia 2015

"Rywalki" - Kiera Cass

Kiedy America Singer dostaje list, a w nim zgłoszenie na Eliminacje, które mają na celu wyselekcjonować idealną wybrankę dla księcia Maxona, nie jest zachwycona. Nie bawią ją korona, nie odczuwa podekscytowania związanego z możliwością noszenia pięknych sukni i obracania się w doborowym towarzystwie, a także uwaga samego następcy tronu. Jednak może Maxon okaże się lepszym przyjacielem, niż wszyscy wokół?

Która z nas kiedyś nie chciała zostać księżniczką? Nie marzyła o przechadzaniu się pośród królewskich ogrodów, trzymając pod rękę przystojnego księcia, nie pragnęła nosić obsypanych klejnotami sukni i być obsługiwana przez pokojówki dwadzieścia cztery godziny na dobę? Wyobraź sobie, że nagle dostajesz szansę na takie życie, a również możliwość zostania żoną księcia w dalekiej przyszłości. Podejmujesz wyzwanie? America podjęła. Lecz jakie będzie jej przeznaczenie? 
Naprawdę wiele osób mówi mi aż do teraz, że do "Rywalek" nie można podchodzić z dużymi oczekiwaniami, bo tak naprawdę nie ma w nich nic nadzwyczajnego. Ot, kolejna dystopia, kolejna ckliwa historyjka o młodych uciśnionych, biedzie i nagłym szczęściu, które przychodzi do panienki niczym przysłowiowa manna z nieba. Dlatego miałam naprawdę duże obawy, podchodząc do lektury książki pani Cass. Spodziewałam się wszystkiego - tylko nie tego, że ta książka wywoła we mnie tyle uczuć. Tyle łez w oczach, łez smutku, wzruszenia i radości. Tyle uśmiechów, tych skrywanych i tych otwarcie ukazywanych całemu światu. Nie spodziewałam się, że się zakocham w tej historii i będę pragnęła więcej.
Fabuła... o dziwo, nie okazała się dla mnie nazbyt schematyczna czy przewidywalna. Tak naprawdę pokochałam ją od pierwszego wejrzenia - królewskie klimaty, wszechobecne bogactwo i przepych, skrzące się żyrandole w pałacu i rywalizacja pomiędzy dziewczętami, które dla jednej rozmowy potrafią skoczyć sobie do gardeł i posunąć się do niezby poważnych czynów jak na wyrafinowane damy. Wyraźnie było czuć narastające napięcie, kiedy kandydatki zostały odesłane do domów, a szczęśliwe wybranki tylko szukały powodów, dla których mogłyby poniżyć i zdyskryminować inne na oczach rodziny królewskiej. Oczywiście wśród nich znalazły się takie, którym mogłabym zarzucić pewną stereotypowość - taka zawsze wredna i popisująca się, nieśmiała, plotkara albo dziewczyna, która wiecznie jest uśmiechnięta i pełna życia. Ale mimo wszystko historia zostala poprowadzona tak cudownie, że nie zwracałam na to uwagi.
Myśląc o Americe, mam naprawdę wiele skojarzeń, ale chyba jej najsilniejszą cechą był... upór. Jeżeli czegoś chciała, to dążyła do tego za wszelką cenę, nie myśląc nawet o odpuszczeniu zemsty czy zrezygnowaniu z jakiejś myśli. Mimo wszystkiego innego właśnie z tego powodu wydała mi się oryginalna i świetnie wykreowana, taka ludzka i zaskakująca. Nigdy nie byłam w stanie przewidzieć, co wymyśli tym razem i jaką ciętą ripostę wymyśli na kolejną rozmowę z Maxonem. A jeśli chodzi o samego księcia - uwielbiam go! Uwielbiam jego poczucie humoru, tą nieidealną idealność, niepewność siebie, a z drugiej strony opanowanie i kontrola nad sytuacją, Zawsze zjawiał się tam, gdzie Ami tego potrzebowała i nie stroił niepotrzebnych fochów o byle co - walczył o jej przyjaźń i uwagę, choćby zraniła go (nie tylko psychicznie) i dostarczyła wielu nieprzyjemnych uczuć.
Jestem pod wielkim wrażeniem wykreowaniem świata przez panią Cass. Wiem, że motyw rebelii, nowo powstałego państwa i ludności podzielonej na frakcje i klasy pojawił się już w wielu książkach, ale ja w każdej z nich potrafię znaleźć coś, co mnie zachwyci na nowo. I tutaj Kiera potrafiła wciągnąć mnie do Illei i pozostawić tam kawałek mojego serca, który mimo wszystko na zawsze tam pozostanie. Styl pisania tej autorki jest zachwycająco lekki. Powieść udało mi się przeczytać w niecałe cztery godziny intensywnej lektury, podczas której ani na chwilę nie poczułam się znudzona czy przepełniona zawodem.
Polecam, polecam, całym sercem. Szczególnie na prezent, kiedy chcemy na chwilę się oderwać.
Ocena - 9/10.

sobota, 12 grudnia 2015

"Wybrani" - C. J. Daugherty

Allie Sheridan to dziewczyna, która po zaginięciu ukochanego brata zbuntowała się - zaczęła pić, palić oraz włamywać się w różne miejsce tylko po to, by coś zniszczyć i zdewastować. Kiedy dochodzi do ostateczności, rodzice postanawiają wysłać ją do elitarnej szkoły zwanej Cimmerią. Jednak czy to będzie normalny semestr... czy wydarzy się coś niesamowitego, a Allie nie będzie wiedziała, co w jej życiu jest prawdą, a co kłamstwem? 

Po światowym sukcesie J. K. Rowling na rynku polskim i zagranicznym coraz częściej zaczęły się pojawiać fantasy z motywem elitarnej, dobrej szkoły dla mniej lub bardziej "szczególnie uzdolnionych" uczniów. Magiczne moce, cudowne miejsce, ociekająca czarami akademia i jeszcze bardziej fantastyczne przygody, które nawiedzają bohatera, nieudolnie próbującego odkryć prawdę o swoim niewiadomym pochodzeniu - o, tak, ten schemat znamy, choć trudno powiedzieć, byśmy go pokochali od pierwszego wejrzenia. Na pierwszy rzut oka "Wybrani" wydają się tacy sami jak wszystko inne... jednak czy to prawda, czy jednak C. J. Daugherty wyłamała się ze schematu, jaki przed laty postawiła nam wspaniała Joanne Kathleen Rowling? 
Fabuła, jaką zafundowała nam Daugherty, jest z pewnością nieco... schematyczna. Wiem, że ostatnio kompletnie nadużywam tego słowa w moich recenzjach, wynajdując praktycznie w każdej książce coś powtarzalnego, ale tutaj nawet główny wątek, przyjazd Allie do Akademii Cimmeria, wydał mi się niesamowicie powtarzalny i sztampowy. Jeżeli to będzie coś, czego jeszcze nie zgadliście, to bardzo przepraszam, ale kto z nas nie domyślał się, że nie jest to normalna szkoła, kształcąca przypadkowych uczniów  z problemami? Mnie nie zajęło dużo czasu przewidzenie niektórych zdarzeń, jakich dziewczyna doświadczy w swoim życiu, a ujawnienie się za otoczką magii koszmarnych stereotypów, których łudziłam się, że nie będzie, stało się jedynie kwestią czasu. Nie próbuję tu jednak udowodnić, że fabuła jest źle wykreowana - wręcz przeciwnie, zakochałam się w historii Alyson, ale... brakowało mi w niej krzty świeżości, którą teraz, pośród tylu książek o podobnym temacie, naprawdę będzie trudno we mnie wykrzesać.
Jeżeli chodzi zaś o samą Allie, to muszę przyznać, że jak na przeciętną młodzieżówkę jej przedstawienie wydało mi się dobre, ba! wręcz bardzo dobre i logiczne. Nie brakowało tutaj oczywiście typowych rozmyślań, niezdecydowania, rozterek i głupich, nieprzemyślanych działań z jej strony, ale jeżeli patrzeć jedynie przez pryzmat pozytywnych cech, mogłabym uznać, że w pewnym sensie Allie stanowiłaby moją dobrą przyjaciółkę. Naprawdę podobał mi się fakt, że mimo zmiany otoczenia i odcięcia się od starego, nieusłanego różami życia dziewczyna wciąż miewała przebłyski niechlubnej przeszłości, ataki paniki i wszystko to, o czym tak bardzo pragnęła zapomnieć. W takich momentach właśnie, kiedy była słaba i wykończona, choć troszeczkę wyłamywała się ze schematu dziewczyny idealnej, które na siłę kreują początkujące autorki.
Wspominając o jej towarzyszach, czyli Carterze i Sylvainie, mam naprawdę mieszane uczucia. Choć wiem, że wybory bohaterki w następnych tomach z pewnością bardzo wpłyną na rozwój fabuły, to nadal i na jednego, i na drugiego patrzę jedynie z wielkim powątpiewaniem i sceptycyzmem. Uważam, że oboje popełnili w relacjach z Alyson naprawdę poważny błąd, którego nie da się tak szybko naprawić, a ich rzekoma przyjaźń z dziewczyną czasem wydawała mi się nazbyt przerysowana i wpychana w wątek nieco na siłę. Jakby nie patrzeć, jak na razie nie jestem do nich przekonana, a co będzie dalej - zobaczymy.
Styl pisania Daugherty jest lekki, przyjemny i wciągający. Autorka wykreowała niesamowity klimat, który towarzyszył mi tak, jakbym sama przechadzała się po korytarzach Cimmerii, siedziała pośród zakurzonych półek biblioteki albo wdychała świeże powietrze, siedząc w altanie po deszczu. C. J. posiada wspaniałą umiejętność budowania akcji - każdy szczegół wydaje się przemyślany i wpasowany w to, co ma stać się za chwilę.
Polecam tym, którzy szukają lektury na długie, zimowe wieczory. Czasem potrzebujemy czegoś lekkiego, a "Wybrani" wtedy pasują chyba najbardziej.

Ocena - 7/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

wtorek, 8 grudnia 2015

"Biorąc oddech" - Rebecca Donovan

Emma Thomas sporo już doświadczyła - kiedy wydawało się, że jej życie w końcu ustatkuje się i powróci do normalności, los rzucał dziewczynie pod nogi coraz to większe kłody. Przeskakując ponad nimi, Emma musi zmierzyć się z cieniami przeszłości, lękami i nowymi przeżyciami, których kompletnie się nie spodziewała. Wszystko po to, aby na nowo odetchnąć. 

Oryginalny tytuł tej książki w wolnym tłumaczeniu znaczy niewiele więcej niż "Bez tchu". I właśnie taka jest ostatnia część trylogii Rebekki Donovan - pozbawiona jakiejkolwiek szansy na poprawę sytuacji, nadziei, wręcz dusząca swoją aurą depresyjności, którą roztacza z niesamowitym powodzeniem wokół nas niczym okropnie ciasny koc. Zamiast w odzyskiwaniu wiary w siebie, z każdą stroną coraz to bardziej zapadamy się w czarną otchłań, aby w końcu... nie będę Wam niczego zdradzać. Lecz chyba nie będziecie zawiedzeni. Przynajmniej ja nie jestem. Teraz... jestem kompletnie "bez tchu". 

Nie będę ukrywać, że z tą trylogią już na zawsze będzie mnie wiązać pewien wzruszający sentyment. Nawet nie możecie sobie tego wyobrazić, jak wiele wspomnień i emocji kojarzę z Rebekką Donovan, ile tłumionych uśmiechów, wylanych łez i błysków w moich oczach wywołała, ile razy właśnie jej prawdy życiowe zmuszały mnie do długotrwałych refleksji nad tym, co tak naprawdę jest w moim życiu najważniejsze - a chyba w tysiącach należy liczyć przelotne myśli, w których wychwalałam ją pod niebiosa i po stokroć przyznawałam literackie Noble. Po dłuższym zastanowieniu doszłam do dosyć śmiałego wniosku, że nawet, gdybym teraz okropnie zawiodła się na tej pisarce, i tak uważałabym ją za najlepszą z najlepszych. Bo dała mi naprawdę dużo nadziei, inspiracji i autorytetu, tak jak prawie żaden inny pisarz wcześniej. .
Może zacznijmy od fabuły, która kompletnie, w stu procentach mnie zachwyciła. Wydarzenia, które zakończyły poprzedni tom, wydały mi się... wręcz szokujące, takie niezrozumiałe i pełne niedopowiedzeń, które jak najszybciej chciałam wyjaśnić i rozwiązać wszelkie ukryte za słowami zagadki. Miałam naprawdę duże obawy w stosunku do tego, jak Donovan zamierza to wszystko odkręcić - czy kolejne wątki potoczą się tak, jak chciałam, czy oni wrócą do tej sytuacji, czy może stanie się zupełnie cokolwiek innego... a biorąc sprawę poważnie, kompletnie nie rozumiem powodów, dla których mogłam chociaż chwilowo zwątpić w możliwości wyobraźni Rebekki. Każdy, nawet najmniejszy szczegół został przemyślany i umieszczony w fabule w taki sposób, byśmy nawet nie dostrzegli go pośród miliona innych, a dopiero potem odkryli ukryte znaczenie, jakie wnosi ono do wątku. Mimo że spotykamy się z bohaterami i ich historią już trzeci raz, nie odczułam żadnego znużenia ani krzty powtarzalności; każda kolejna kartka to nowy powiew świeżości dla literatury młodzieżowej, który ustanawia dla niej całkiem nowe prawa i schematy. Opowieść ta jest przesycona do bólu negatywnymi emocjami, których mogliśmy się całkowicie nie spodziewać. Jest przesycona ukrywanym bólem, strachem, wręcz paraliżującym lękiem i cierpieniem, a jednocześnie wywołuje u nas cichy, wstydliwy uśmiech i czasem potrafi rozbawić niesamowitymi obrotami sytuacji. Historia ta przeraża... ale też i zachwyca. Pozwala się w sobie bezpowrotnie zakochać.
Emma Thomas to z pewnością trudna bohaterka do poprowadzenia. Pełna wątpliwości, śledzona przez cienie przeszłości i zmiennonastrojowa, taka, która raz może się rozpłakać, a drugi raz roześmiać. Może ciężko to wyjaśnić, ale po części rozumiem stan, w którym ona się znajduje - to nieustanne, powracające wspomnienie, poczucie winy, które mimo całkowitej niewinności narasta w środku i kumuluje wszelkie skrywane emocje, by w końcu wybuchnąć ze zdwojoną siłą. Staram się pojąć napływające do jej oczu łzy i zaciskanie zębów za każdym razem, gdy rozmowa schodzi na drażliwy temat, zamiast potępiać ciągłe narzekanie i bezsensowane użalanie się nad ciężką sytuacją życiową. Jeżeli chodzi zaś o Evana... to czułam, że się zmienił. Że śledzi go to utracone zaufanie, którym kiedyś wszystkich obdarzał, że zamiast działać spontanicznie, obmyśla wszelkie możliwe ruchy i zastanawia się, zanim poczyni kolejny krok. Kochałam starego Evana i jego pozytywność, optymizm bijący z uśmiechów i ciągłych żartów, ale.. pokochałam również tego doroślejszego, zmienionego i kierującego się czym innym w życiu.
Styl pisania Rebekki jak zwykle powala. Jest piękny, a jednocześnie taki lekki i zwyczajny, przepełniony emocjami, a jednak wyrwany z życia codziennego i brzmiący jak kartka z przypadkowego pamiętnika. Autorce udało się idealnie ująć przeżywane przez bohaterów wydarzenia, a reakcje, które wywołują, wyglądają jak wyjęte z prawdziwych sytuacji. Pokochałam sposób prowadzenia przez nią akcji, lekkość, z jaką przechodzi do sedna problemu i natychmiast wprowadza nas w jego świat. Chyba brak mi już słów.
Podsumowując, polecam wszystkim tym, którzy jeszcze po nią nie sięgnęli. Polecam tym, którzy jeszcze nie poznali Rebekki Donovan. Polecam tym, którzy szukają czegoś wciągającego. Polecam, po prostu, wszystkim.

Ocena: 8/10

środa, 2 grudnia 2015

"Z innej bajki" i "Po drugiej stronie kartki" - Jodi Picoult


Delilah jest przeciętną dziewczyną - nie jest zbytnio lubiana w szkole, ma najlepszą przyjaciółkę Jules i wielkie marzenia, które prawdopodobnie nigdy się nie spełnią. Jednak kiedy dziewczyna odkryje w bibliotece tajemniczą książkę dla dzieci autorstwa Jessamyn Jacobs, jej życie zmieni się o sto osiemdziesiąt stopni... a książęta z bajki mogą okazać się nie tylko papierowymi wymysłami wyobraźni autorki. 

Bajki towarzyszą nam od najmłodszych lat - najpierw czytane przez bliskich na dobranoc, potem samodzielnie odcyfrowywane przez pięcio-sześcioletnich nas, aż w końcu omawiane w szkole w ramach lekcji języka polskiego. Nie raz zastanawialiśmy się, jak to by było, gdyby książkowa rzeczywistość istniała w prawdziwym świecie, a odważni rycerze i piękne księżniczki  ożyły i zawładnęły nad światem, rządząc mądrze i sprawiedliwie, tak jak przedstawili ich autorzy. Chcieliśmy poznać ich naprawdę, bo stanowili dla nas pewnego rodzaju autorytet, dążyliśmy do tego, by osiągnąć ideał, piękno, mądrość i prawdy, którymi kierowali się w swoim życiu. Jednak co by było, gdyby marzenia urzeczywistniły się, a obok nas nagle zasiadła prześliczna, złotowłosa królewna albo rycerz na białym koniu? 
Czy moje pierwsze spotkanie z Jodi Picoult, oraz jej córką, Samanthą van Leer, było udane? Na to pytanie staram się odpowiedzieć do teraz, chociaż już naprawdę dużo czasu minęło od skończenia i pierwszej części, i jej kontynuacji. Rażące schematy, nieco przewidywalne wątki, odrobinę nielogiczne postępowanie postaci... a z drugiej strony niesamowity magiczny klimat i kilka godzin przecudownych przeżyć, które spędzimy wraz z Oliverem i Delilah. Czy i tym razem jakoś przymknę oko na wszystkie niedociągnięcia, do jakich dopuściły się autorki?
Przyznaję, że historia naprawdę nie jest jakaś powalająca. Mamy Delilah, typową dziewczynę, w której życiu nie ma lekko, bo nie jest zbytnio lubiana w szkole, no i Olivera, księcia z bajki, próbującego się wydostać z błędnego koła, jakim są ciągle powtarzające się wydarzenia. Kto by przecież uwierzył, że księżniczka, którą miał uratować, mimo swej piękności nie potrafi wydukać mądrego zdania, a czarny charakter większość dnia spędza na malowaniu obrazów w swojej pracowni? Nadchodzi jednak moment, w którym Delilah i Oliver spotykają się, no i zaczynają snuć plany ucieczki z powieści. Wtedy dopiero zaczyna się prawdziwa "zabawa", mnóstwo zwrotów akcji, przezabawnych scen i takich, które wyciskają łzy z oczu. W ciągu dosyć długich dwóch powieści przeżywamy prawdziwą huśtawkę nastrojów, a myślami wciąż wracamy do bohaterów, mimo że mamy o wiele więcej ważniejszych obowiązków, którymi powinniśmy się zająć. 
Styl pisania Picoult... ma swoje wzloty i upadki. Szczerze mówiąc, zachwycił mnie on dopiero w drugiej części - dopiero wtedy dostrzegłam doświadczenie pisarskie Jodi i prawdy życiowe, które z każdą stroną zdawały się wzrastać i wzrastać na sile. Mimo wszystko widziałam, które fragmenty mogły należeć do Samanthy, właśnie przez pewien rodzaj dojrzałości, który jej matka opanowała praktycznie do perfekcji, a którego młodej autorce jeszcze brakowało. Aczkolwiek
obie książki czytało się szybko i przyjemnie, a wydarzenia szybko wciągały nas w wir powieści, nie pozwalając się od nich oderwać.
Podsumowując, polecam Wam tę serię. Nie wiem, jak Wy ją odbierzecie, ale mi zapewniła kilka naprawdę świetnych godzin, a jeszcze więcej wspomnień. Mam nadzieję, że również zapamiętacie ją miło.

Ocena - 7/10

Zdjęcie pochodzi ze strony internetowej www.nexto.pl

środa, 25 listopada 2015

"Restart" - Amy Tintera

Wren 178 jest najbardziej martwym z restartów w Republice Teksasu - siedemnastolatka pozostała w stanie śpiączki przez sto siedemdziesiąt osiem minut, co praktycznie pozbawiło ją możliwości okazywania jakichkolwiek ludzkich uczuć. Jednak co się stanie, gdy jej najnowszym podopiecznym zostanie marny, słaby i bojaźliwy Callum Reyes 22, który swoim ciągłym optymizmem doprowadza Wren do białej gorączki? Czy ta przygoda skończy się dla nich pozytywnie, czy oboje doświadczą... likwidacji?

Nie owijajmy w bawełnę - "Restart" to książka taka jak wszystkie inne młodzieżówki, z jakimi dotąd się spotkaliście. Standardowo uciśniony świat, grupka ludzi "innych" od reszty, która oczywiście chce się uwolnić od rządu naprzykrzającego
 im się na każdym poczynionym kroku.  Główna bohaterka, rzecz jasna, że najlepsza, a zarazem najbardziej unieszczęśliwiona przez los, przecież życie superbohaterów nie może być usłana różami! Ale nagle przyjdzie do niej ten jedyny, który mnie uwolni i zaczyna się taka sama historia, z jaką spotykaliśmy się już miliony razy. Wiele bym dała, żeby to nie była prawda.
Książka Tintery nie jest zła, jeżeli by patrzeć na nią przez pryzmat świeżego w danym gatunku czytelnika. Wręcz przeciwnie - ciekawa, intrygująca i z pozoru nie powinniśmy mieć nic do zarzucenia pomysłowi, jaki autorka miała na tę powieść, bo wydaje się przecież jeden z bardziej oryginalnych, jakie ostatnio spotykamy w powtarzalnych dystopiach. Mało tego, przyznam się, że sama czasem lubię zatopić się w lekturze jakiejś niewymagającej książki, która zajmie mnie na kilka długich, jesiennych wieczorów i pozwoli zapomnieć o problemach teraźniejszości. Kiedy potrzebuję czegoś do bólu schematycznego, ale słodkiego i uroczego, pokazującego po raz enty problemy wojna kontra pokój, zło kontra dobro. Restart" właśnie taki jest - lekki i niewymagający. Ale jeżeli szukasz książki na miarę nowych "Igrzysk śmierci", z pewnością się zawiedziesz. 
Pomysł na książkę jest... znikomy. Uwierzcie mi, bardzo znikomy i trochę bezsensowny, bez polotu i jakiegokolwiek zaciekawienia, które powinno nas ogarnąć po przeczytaniu opisu i spojrzeniu na intrygującą, czerwoną okładkę, pozbawiony takiego przeświadczenia, że to jest to, co w tym momencie chcielibyśmy przeczytaćPraktycznie zaraz po zapoznaniu się z tematem, w którym obraca się powieść stwierdziłam, że sięganie po nią będzie kompletną stratą czasu, na którą za bardzo ochoty nie mam - w końcu jest tyle innych pozycji, które zasługują na uwagę i przypuszczam, że seria Tintery wcale do nich nie należy. Jednak czy żałuję, że poznałam historię Wren i Calluma?
Może zacznijmy od tego, że styl pisania autorki jest w miarę przystępny, lekki, przyjemny, ale jednocześnie nie prostacki, mieszczący się w pewnych ustalonych ryzach, w krótkich słowach - ni ziębi, ni grzeje. Może nie należy on do jakichś naprawdę niesamowitych, z jakimi się dotąd spotkałam, ale czytało się szybko i zanim się nie spostrzegłam, docierałam już do końca i musiałam się żegnać z bohaterami, do których mimo wszystko zdążyłam się trochę przywiązać. To chyba największy plus tego całego przedsięwzięcia - stylowi pisania nie można zarzucić nic poważnego. Niestety, jest to jedyna taka w miarę idealna rzecz.
Postacie... no cóż. Wren to, jak dla mnie, wykreowana przez Tinterę bohaterka-maszynka do zabijania, która rzecz jasna stara się nie okazywać żadnych uczuć, nie jest człowiekiem, nad czym bardzo ubolewa, ale to oczywiście nie zabrania jej bycia dalej zimną i chłodną panią robot. Nagle, puf, pojawia się Callum, czyli praktycznie w całości człowiek, który całych nadprzyrodzonych zdolności uzyskał tyle, co nic. Już możecie się domyślić, że za chwilę dostaniemy rzewne opisy rebelii i rozterek głównej bohaterki, jaka to ona jest nieludzka i pełna nienawiści do świata, a jednocześnie chce się zmieniać dla kogoś, kogo tak bardzo zarzeka się, że nie cierpi. Tak, wiem, że ta historia przewija się nie raz w młodzieżówkach fantasy.
Czy polecam? Nie wiem. Czytajcie, jeśli chcecie, a jeżeli nie chcecie marnować czasu, to lepiej pozostawcie tę lekturę tym, którzy dopiero z gatunkiem zaczynają.

środa, 18 listopada 2015

"Klątwa tygrysa. Wyzwanie" - Colleen Houck

Kelsey Hayes mimo wszystko powraca do rodzinnego domu, zapominając o wszystkim, co działo się w ciągu ostatnich miesięcy. Jednak czy to będzie takie proste? Co, jeśli nagle okaże się, że grozi jej większe niebezpieczeństwo niż dotychczas, a nic nie jest takie pewne, jak by się wydawało?
Niestety, zamiast zakończyć serię niebezpiecznych przygód, dziewczyna dopiero je rozpoczęła... 

Na początku chciałabym podziękować za wszystkie miłe słowa w stosunku do wyglądu mojego bloga. Świetnie, że Wam się podoba i dobrze przyjęliście pewne zmiany, z pewnością będę stronę coraz bardziej ulepszać i dążyć do doskonałości!

Jeżeli chodzi o całą otoczkę, morał, czy choćby kilka głupich, podniosłych zdań, które powinnam tu teraz przytoczyć, nie jestem w stanie niczego wymyślić. Co w tej książce było takiego, co dałoby się przerobić na najprostsze, najbanalniejsze przesłanie? Co w tej książce wyłamywało się ze schematów i dawało nadzieję na coś więcej, niż na razie dostaliśmy? Czy cokolwiek pomogło mi odzyskać wiarę w dalszy rozwój tej serii i choćby głupią podświadomość, że autorkę stać na więcej? Nie, zawiodę Was. Nic. Jeżeli zastanawiacie się teraz, czy Houck stoczyła się o wiele bardziej, niż w swojej poprzedniej książce, łudzicie się, że jednak całe moje narzekanie na nią to tylko puste bzdury, również Was zawiodę. Colleen Houck straciła cały potencjał na tę serię i chyba nigdy już nie odzyska sympatii, jaką ją darzyłam.
Będę z Wami w stu procentach szczera: jakiekolwiek pozytywne uczucia, emocje, uśmiechy na mojej twarzy i miłe wspomnienia z tą powieścią mieszczą się w łyżeczce do herbaty, i to dosłownie. Czytając ją, odnosiłam wrażenie, że przesuwam wzrokiem po literach, a nie wywołują one we mnie nic oprócz cały czas narastającej irytacji pomieszanej... ze zdziwieniem - tak, wraz z poirytowaniem wzrastało u mnie uczucie kompletnego zdezorientowania i myśli "kto to w ogóle pozwolił wydać?!". Co sprawiło, że ta pusta, pozbawiona jakiegokolwiek sensu seria zyskała tyle tysięcy czytelników na całym świecie i o dziwo, mimo tych wszystkich niedoróbek ludzie nadal się nią zachwycają? Czy jest to błąd reklamy, nastawienia... czy jest z tym aż tak bardzo źle?
Chyba największym błędem, jaki autorka popełniła w tworzeniu tej książki jest sam zbyt banalny pomysł na fabułę. Jest on tak bezsensowny,  schematyczny i pełen przewidywalności, że nawet "oszałamiająca" końcówka nie wzbudziła u mnie nic poza złością i znudzeniem, utwierdzając mnie w przekonaniu, że chyba do "Klątwy tygrysa" wracać nie będę, a kontynuacje pominę, nie narażając się na kolejne dni pełne nudy i zwątpienia. Każdy, nawet najmniejszy moment przywoływał dziwne wrażenie, że "gdzieś już to było" - praktycznie wszystko zdawało się być ściągnięte z innych historii, innych opowieści i innych, w większości o wiele lepszych autorów. Wielkie, w cudzysłowie, przygody Kelsey i Kishana, jakie przeżywali w drodze do pokonania klątwy, wyszły co najwyżej słabo, a każdy nieudolny zwrot akcji... cóż by tu mówić, po prostu nieudolny.
Styl pisania Houck jest z pozoru lekki, niby przyjemny i całkiem niezły... ale im więcej dialogów i opisów czytałam, tym bardziej miałam wrażenie, jakby wszystko było tam przedłużane i wciskane na siłę. Słownictwo, wcześniej proste - teraz wręcz prostackie, rodem z książki dla dzieci z zerówki i to jeszcze niezbyt dobrej jakości, znalezione w byle jakim słowniku, bez polotu i jakiegokolwiek pomysłu na to, co w danej scenie autorka chciałaby przekazać. Niezdecydowanie głównej bohaterki? Proszę bardzo. Wkurzający do bólu bohater męski? Już, już go wciskam w najmniej dobrym momencie, ale co tam, ludzie lubią oryginalność. Historia łzawej tęsknoty? O, ubarwimy tu, tam, tu dodamy, tam jeszcze jeden... przesadzam, niee, co ty w ogóle gadasz.
A jeżeli już mam mówić o bohaterach... zacznijmy od Kelsey. Niezdecydowana, głupia, zapłakana, stęskniona, zapatrzona w jeden punkt i do bólu przewidywalna. Muszę jeszcze coś dodawać? Kishan i Ren... zdecydowanie bez wad i zbyt idealni, a z drugiej, "mrocznej" strony na siłę przytłoczeni życiem, które ich tak ciężko doświadczyło, że szkoda nawet gadać, najlepiej zapłakać się w poduszkę i wziąć ludzi na litość.
Nie, nie polecam, mimo wszystko. Dam te głupie pięć punktów na dziesięć, bo mimo wszystko nie jest tak źle, a ta czwórka chyba byłaby lekką przesadą, ale jeżeli to ma doprowadzić o takich uczuć, jak teraz moje, to najlepiej nie zaczynać serii w ogóle. Przekonuję, że nie ma to żadnego sensu.

Tytuł: Klątwa tygrysa. Wyzwanie
Tytuł oryginalny: Tiger's Quest
Autor: Collen Houck
Wydawnictwo: Otwarte
Wydanie polskie: 2012
Wydanie oryginalne: 2012
Ocena: 5/10

sobota, 14 listopada 2015

"Klątwa tygrysa" - Colleen Houck

Kelsey Hayes nigdy by się nie spodziewała, że wakacyjna praca w cyrku może doprowadzić do tak zapierających dech w piersiach wydarzeń. Indie, tygrysy, klątwy... rzeczy, które dotąd znała jedynie z filmów i opowiadań, postawiły ją przed szeregiem różnych zadań, które musi wykonać, by pokonać zło. 

Na początku chciałabym zaznaczyć, że trochę więcej niż cztery miesiące temu, jedenastego lipca, został założony mój blog Truskawkowy blog książkowy. Dziękuję wszystkim moim czytelnikom - nieważne, czy anonimowym, czy prowadzącym strony o książkowej tematyce - za tak wiele osiągnięć w krótkim czasie. Nigdy bym się nie spodziewała, że będę dostawać tak dużo wspaniałych, podnoszących na duchu komentarzy od Was, czy po prostu miłych słów na temat moich recenzji. Naprawdę wiele dla mnie znaczycie :)

Czasem potrzebujemy się oderwać. Zapomnieć, zatracić, zamknąć oczy, włączyć spokojne takty muzyki i odciąć od życia, na chwilę wyobrazić sobie inny świat, świat bez problemów i monotonii, która listopadową chandrą powoli niweczy wszelkie ambitne plany. Snujesz się po domu, nie wiedząc, co z sobą zrobić? Wstajesz, patrzysz się w okno i potrafisz zapatrzeć się w krople deszczu, bębniące do parapet? Odliczasz czas - do weekendu, do ferii, do wakacji, do poniedziałku, ale i tak wiesz, że tak czy tak znajdziesz w tym momencie fakt, który i tak zepsuje Ci humor? Potrzebujesz chwili, kiedy zapomnisz o tym, jak dużo obowiązków na Ciebie włożono, a Ty nie potrafisz sobie z nimi poradzić? Oto książka dla Ciebie. 

Może i ta recenzja nie będzie aż tak prawdziwa, jak być powinna, ponieważ z "Klątwą tygrysa" autorstwa Colleen Houck spotykam się już drugi raz - los chciał, że moja miejska biblioteka zakupiła całą serię, a ja pierwszą część czytałam dobre dwa, a nawet trzy lata temu, więc poza mglistym wspomnieniem, że mi się podobała, nie byłam w stanie wykrzesać praktycznie żadnych innych informacji. Tygrysy, Indie, klątwa, tajemnice, a do tego dwóch książąt, mających przed główną bohaterką dosyć sporo intrygujących zagadek... nie powiem, bym nie spodziewała się czegoś naprawdę zaskakującego, co wbije mnie w fotel i na chwilę zatopi w świecie innym niż dotychczasowy, czegoś... będę śmieszna, ale i tak się przyznam - czegoś, za czym będę tęsknić po skończeniu i uśmiechać się na samo wspomnienie o niej. Jednak czy pani Houck spełniła moje wymagania?
Zacznijmy może od tego, że pomysł autorki na książkę był naprawdę niesamowity. Potencjał... doprawdy ogromny, ale niewykorzystany. Niestety, muszę to powiedzieć, że Colleen przynajmniej według mnie nie podołała temu, na co się powzięła i wykonania historii, choć wcale nie takie złe, z pewnością nie można nazwać chociażby bardzo dobrym. Zbyt wiele schematów, zbyt wiele powtórzeń, zdecydowanie zbyt silne wrażenie, że to już było, że to już przereklamowane i czytałam tak wiele książek, gdzie taka rzecz już się wydarzyła. Z łatwością mogłam przewidzieć niektóre rzeczy, zresztą łącznie z zakończeniem, a każdy krok, jaki poczyniła główna bohaterka był aż do bólu przewidywalny i czasem aż taki... głupi, niczym nieuzasadniony. 
Styl pisania Houck jest, no, znośny. Przyjemny, lekki, szybki, fajny, ale mimo wszystko czasem odnosiłam wrażenie, jakby mi czegoś tam brakowało, jakby autorka chciała coś dodać na siłę, ale jej to nie wychodziło. Niektóre dialogi - wręcz wymuszone, wepchnięte "na chama" i nieco bez polotu, z domieszką lekkiego infantylizmu, opisy w miarę dobre, ale jednak nieidealne, po prostu wszystko było co najwyżej średnie. Tak samo zresztą postacie, które polubiłam, ale patrząc przez pryzmat innych książek wypadają one najzwyczajniej w świecie słabo. Więc jeżeli szukacie niezobowiązującej lektury, która umili Wam jesienne, długie popołudnie, naprawdę polecam. Jednak jeśli macie ochotę na coś w rodzaju powieści nominowanej do nagrody Pulitzera, to zapewniam Was, że się zawiedziecie.
Dlaczego jednak ją polecam, a z drugiej strony wytykam tyle błędów? Bo mimo nich naprawdę odnalazłam w tej książce cząstkę siebie, chwilę zapomniałam o wszystkim innym i potrafiłam myśleć tylko o złamaniu klątwy, kolejnych wydarzeniach i tym, jak główni bohaterowie pokonają zło. Uratowała mnie ona od monotonii, więc może i Wam pomoże.

Tytuł: Klątwa tygrysa
Tytuł oryginalny: Tiger's Curse
Autor: Colleen Houck
Ilość stron: 353
Wydawnictwo: Otwarte/Moondrive
Wydanie polskie: 2012
Wydanie oryginalne: 2011
Ocena: 7/10
Zdjęcie pochodzi ze strony www.empik.com.

sobota, 7 listopada 2015

"Co, jeśli" - Rebecca Donovan

Cal, Rae, Richelle i Nicole jeszcze kilka lat temu stanowili zgraną paczkę, która za nic w świecie nie zawiodłaby siebie nawzajem. Ale kiedy Richelle wyjechała do San Francisco, a Nicole zdawała się nie przyznawać do znajomości ze starymi przyjaciółmi, wszystko się zmieniło. Co się jednak wydarzy, kiedy Cal zacznie spotykać na swej drodze wesołą, pełną życia Nyelle, która wygląda zupełnie tak samo jak jego dziecięca miłość, Nicole Bentley? 



Wiele razy zastanawialiśmy się, co by było gdybyśmy postąpili inaczej. Gdybyśmy przemyśleli swoje słowa zanim je wypowiedzieliśmy, gdybyśmy poszli w inną stronę, kiedy staliśmy na ich rozstaju, gdybyśmy nie popełnili tego błędu, który mógł zmienić nasze życie na zawsze. Mówią, że bez względu na to, co byśmy zrobili, przeszłości już nie można zmieniać, wszystko i tak doprowadziłoby do punktu, w którym teraz stoimy. Ale czy można zacząć życie od nowa? Zrywając stare przyjaźnie, zmieniając miejsce zamieszkania, imię i nazwisko, udając, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i przeżywanie wszystkiego tak, jak marzyliśmy od samego początku. A więc poznajcie Nyelle Preston - dziewczynę, której się to udało. 
Czuję się co najmniej dziwnie, pisząc o tym kolejny raz, ale chyba muszę powtórzyć - Rebecca Donovan to autorka, której pomysły zawsze będę podziwiać, choćby były to najprostsze i najbardziej banalne, jakie tylko mogłaby stworzyć. Niesamowita historia, którą przedstawiła nam w swojej trylogii sprawiła, że sięgnęcie po jej zupełnie nową powieść było tylko kwestią czasu, odruchem, wręcz obowiązkiem: chęć poznania kolejnej poruszającej opowieści była silniejsza niż cokolwiek innego. Wiedziałam, że Co, jeśli może się okazać totalnym niewypałem, aczkolwiek podświadomie czułam, że znajdę tam chwile, które złamią mi serce, pokruszą odłamki i rozsypią po manowcach moich myśli, tak, bym długo o niej nie zapomniała. Jednak czy jestem usatysfakcjonowana tym, co dostałam na kartach tej książki?
Historia przedstawiona przez autorkę jest... niesamowita. Zaczynając tą powieść, bałam się sztampowości - mimo wszystko miałam ogromne wątpliwości, czy o przyjaźni da się napisać więcej, niż dotychczas zostało przedstawione i w różnorodnych powieściach, i w ich ekranizacjach. Obawiałam się po prostu kolejnej żmudnej historyjki o przyjaciołach, których drogi w pewnym momencie się rozeszły, potem wszyscy rozpaczają i próbują do siebie wrócić, ale im się nie udaje... nie, nie, nie, przyrzekam, pomysł na książkę jest o wiele bardziej rozbudowany. Czytając niektóre momenty odnosiłam wrażenie, że przeżyłam je kiedyś sama i doskonale potrafię przywołać w pamięci emocje, jakich wtedy doświadczałam: strata najbliższego przyjaciela, oddalanie się ludzi od siebie czy wpadanie w złe towarzystwo, którego wad potem już nie dostrzegamy, wręcz przeciwnie, uważamy je za dobry wybór w swoim życiu.
Styl pisania autorki jest taki jak zwykle - lekki, przyjemny, a jednocześnie emocjonalny i wzruszający... prawdziwy. Chyba nie muszę przypominać, że kocham sposób, w jaki Rebecca Donovan potrafi prowadzić akcję: płynnie i bez zbędnych przystanków, które mogłyby niepotrzebnie zastopować pędzącą na złamanie karku fabułę. Bałam się, że trochę czasu minie, zanim wciągnę się w przedstawioną na kartach tej książki historię, ale tak naprawdę pochłonęła mnie ona już po pierwszych stronach, zanim jeszcze do końca się rozwinęła, ja już chciałam dążyć do jej rozwiązania, by zaspokoić rosnącą ciekawość.
Cudownie wykreowane to chyba największy atut tej powieści - główny bohater Cal to nie jeden z wiecznie zdołowany, użalający się nad sobą chłopak, nad którego głupotą tylko załamywać ręce, ale wręcz przeciwnie... zdawał mi się zupełnie inny pd wszystkich dotąd poznanych. Podobało mi się jego podejście do zagadki, jaką skrywała przed nim Nyelle - chciał ją poznać nie z czystej ciekawości, aczkolwiek by pomóc, zrobić coś, by dziewczyna poczuła się lepiej. Poświęcał wiele ważnych rzeczy w swoim życiu tylko po to, by do niej wrócić i pocieszyć, znaleźć i pojechać choćby na drugi koniec świata, by zobaczyć jej uśmiech. Sama zresztą Nyelle to dla mnie kompletna dziewczyna-zagadka, której pobudek do ostatniej kartki nie udało mi się rozszyfrować - z jednej strony jest to pełna empatii, wesoła i żywiołowa studentka, z drugiej jednak zamknięta w sobie, zraniona przez życie dziewczyna, której lepiej nie wchodzić w drogę. Mimo wszystko oboje bezpowrotnie skradli moje serce.
Co, jeśli to książka z pewnością warta przeczytania - mnie dostarczyła naprawdę wielu emocji, chwil, w których się uśmiechałam, chwil, w których krajało mi się serce... cały czas czułam się, jakbym siedziała na prawdziwej huśtawce uczuć bohaterów, w każdym momencie zmieniającą bieg. Dlatego bardzo ją Wam polecam i życzę miłej lektury, kiedy wreszcie dostaniecie ją w swoje łapki.

Tytuł: Co, jeśli
Tytuł oryginalny: What If
Autor: Rebecca Donovan
Ilość stron: 500
Wydawnictwo: Feeria Young
Wydanie polskie: 2015
Wydanie oryginalne: 2014

Zdjęcie pochodzi ze strony www.empik.com.

sobota, 31 października 2015

"Oddychając z trudem" - Rebecca Donovan

RECENZJA NIE ZAWIERA SPOILERÓW Z CZĘŚCI PIERWSZEJ, OSOBY, KTÓRE JESZCZE NIE MIAŁY OKAZJI SIĘ Z NIĄ ZAPOZNAĆ PROSZĘ O POMINIĘCIE OPISU!

źródło: www.empik.com

Tytuł: Oddychając z trudem
Tytuł oryginalny: Barely Breathing
Autor: Rebecca Donovan
Ilość stron: 537
Wydawnictwo: Feeria Young
Wydanie polskie: 2014
Wydanie oryginalne: 2013
Ocena: 8/10

Wydawałoby się, że wszystko już skończone. Że Emma Thomas odzyska życie bez ograniczeń i wątpliwości, że pozbędzie się ciągłego strachu i kłamstwa, jakie otaczały ją od dzieciństwa. Jednak czy zamieszkanie z matką, której wcześniej praktycznie nie znała i rozpoczęcie nowego rozdziału w życiu będzie dobrym rozwiązaniem? Czy Emma po zakończeniu starego odetchnie z trudem?


 Zapewne będziecie wiedzieć, o co mi chodzi, jeśli opisując tę książkę rzucę teraz hasło "klątwa drugiego tomu". Paskudne rozczarowanie, mruczane pod nosem przekleństwa, parokrotne, wręcz paniczne sprawdzanie "czy na pewno tę powieść pisał ten sam autor co poprzednio"... i nagle stwierdzasz, że mimo tego że powieść bardzo Ci się podoba, odczuwasz zawód i pragnienie więcej, niż dostajesz na jej kartach. Masz ochotę znaleźć tam coś, co jednak wywróci Twoje zdanie o niej do góry nogami i uznać, że dany pisarz ma w sobie talent i czar, którego oczekiwałeś, sięgając po kontynuację. Nie, nie chcę Wam teraz wmawiać, że Rebecca Donovan się zepsuła czy że niewartym czynem jest czytanie drugiego tomu Powodu by oddychać... ale pierwsza część emanowała magią, a w drugiej znajdziemy jej tylko kilka różnokolorowych iskierek. 
Siegnięcie po Oddychając z trudem było dla mnie praktycznie swoistym odruchem - po skończeniu pierwszego tomu nie potrafiłam myśleć zupełnie o niczym innym, tylko o tym, by poznać dalsze losy Emmy i jej przyjaciół, kolejne rozdziały fascynującej historii naznaczonej bólem, ale jednocześnie miłością i tęsknotą. Powód by oddychać wzbudził we mnie naprawdę ogromne emocje, o których ciężko było zapomnieć - dotąd przywołuję w pamięci każdą chwilę, każde uczucie, każde słowo, które chwyciło mnie za serce do tego stopnia, że ocena tej powieści należy do jednych z najwyższych na całym wszechświecie. Dlatego właśnie moment, w którym wzięłam do ręki tę pozycję, przeczytałam kilka pierwszych stron i kompletnie rozpłynęłam się wśród morza skłębionych myśli i emocji, sprawił, że nastawiłam się na arcydzieło.
Już w poprzedniej części bardzo wzruszyła mnie opowieść przedstawiana przez Emmę - choć z pozoru mogła wydawać się banalna, to według mnie jest ona naprawdę warta poruszenia na szerszym "forum". Przemoc psychiczna, fizyczna... nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak wiele osób chociażby w naszym bliskim otoczeniu jej doświadcza, a większość ludzi nie robi nic, by wyjść temu problemowi naprzeciw. Właśnie taką osobą była Emma - skrytą, zamkniętą w sobie i nieufną, zasłaniającą się milionem powodów tylko dlatego, by nikt nie odkrył prawdy o sytuacji w rodzinnym domu. Można by powiedzieć, że w tej części w stu procentach się zmieniła: życie dziewczyny wywróciło się do góry nogami, pozostawiając jednak gdzieś z tyłu głowy rany przeszłości, które nigdy się nie zagoiły powracając w najgorszych momentach. Myślę, że autorka wykonała wspaniałą robotę, obrazując życie Emmy od innej strony - pokazując, że mimo kompletnej zmiany otoczenia stare problemy natychmiast zastąpiły nowe, a na horyzoncie formuje się jeszcze większa burza niż dotychczas. Nie, nie doświadczymy tutaj ani krzty monotonii czy znudzenia - za każdym razem, kiedy wydaje nam się, że wszystko będzie dobrze, zapadamy się w kolejną dziurę, z której ciężko byłoby się wygrzebać nawet najtwardszym.
Styl pisania autorki jest niesamowity. Pełen opisów, ale też akcji, delikatny, zrównoważony i lekki... po prostu idealny, przywołujący na myśl najprzyjemniejsze rzeczy, z jakimi mieliśmy do czynienia w życiu. Nawet po skończeniu lektury wciąż odnosimy wrażenie, że zaraz, teraz, będzie kolejna część, dalsza historia, dosłownie nie możemy się pogodzić z wiadomością, że drugi to  przygód bohaterów skończył się i pozostaje nam tylko trzeci, jako uwieńczenie naszej przygody z całą trylogią. Jednak mimo wszystko przez większość czasu jakoś nie mogłam się wkręcić w opowieść przedstawianą przez Donovan. Brakowało mi w niej pewnej iskierki świeżości, czegoś nowego i niepowtarzalnego, czym Rebecca zaszczyciła nas w Powodzie, by oddychać.
Czy polecam tę powieść? Tak, polecam. Bo warto. Warto na chwilę pogrążyć się w lekturze czegoś, co może nie poprawi nam humoru, ale z pewnością wniesie do życia kilka pięknych chwil.




wtorek, 27 października 2015

"Powód by oddychać" - Rebecca Donovan

źródło: www.empik.com
Tytuł: Powód by oddychać
Tytuł oryginalny: Reason to Breathe
Autor: Rebecca Donovan
Ilość stron: 493
Wydawnictwo: Feeria Young
Wydanie polskie: 2014
Wydanie oryginalne: 2013
Ocena: 10/10! 

Emma Thomas to z pozoru zwyczajna nastolatka, jedna z wielu, jakie mijamy na szkolnym korytarzu i nawet nie zatrzymamy się, by mruknąć coś na powitanie. Jednak w domu musi zmierzyć się z kompletnym koszmarem - ciotka, która wręcz nienawidzi swojej siostrzenicy, zamienia jej życie w piekło. Jednak czy Emma w końcu znajdzie swój powód, by oddychać?


Pozwólcie, moi drodzy, że zacznę tę recenzję bez wstępów i ogródek - gdybym mogła, dałabym tej książce najwyższą notę ze wszystkich, jakie istnieją we wszystkich matematycznych skalach. Jedenaście punktów na dziesięć? Dwanaście? Sto? Milion? Tryliard? W takich chwilach naprawdę żałuję, że naukowcy ograniczyli zbiór szalejących cyfr do nieskończoności, nie określając ostatniej, największej, najlepszej, rządzącej nimi wszystkimi i z pozoru nieosiągalnej - tak, Rebecca Donovan to zrobiła, stając na palcach, dotknęła pułapu wszelkich autorskich możliwości wszystkich pisarzy świata. Złamała schematy, pozwalając myślom biec wolno po łące jej nieograniczonej wyobraźni i znajdując to co nowe sposoby, by po skończeniu tej powieści rzucić się bezwładnie na fotel, pacnąć się ręką w czoło i wpatrzeć w ścianę, nie wiedząc dokładnie, co zrobić z życiem. To robi z nami Rebecca Donovan. Właśnie tak nas niszczy. Właśnie tak zmusza nas do refleksji, jaki jest nasz powód, by oddychać.
Pozwolę sobie tutaj w krótkich słowach przytoczyć słowa jednej z przedpremierowych czytelniczek tej książki, której opinia została umieszczona na pierwszej stronie: sens "Powodu by oddychać" nie polega na płaczu, ronieniu łez, wyzywaniu znienawidzonej antybohaterki czy zachwycaniu się słodszymi scenami, ale na tym, by po jej skończeniu spojrzeć na otaczający nas świat trochę szerzej. Otworzyć oczy na problemy innych i im mimo wszystko pomagać, bo i przemoc psychiczna, jak i fizyczna, jakiej doświadcza się w rodzinnym domu to chyba jedne z największych kar, jakie człowiek może otrzymać w życiu. Nie ukrywajmy, że nawet mimo choćby najbardziej optymistycznego podejścia często narzekamy na to, czym obdarzył nas los. Na brak czasu, zainteresowań, talentów, urody czy kontaktów z ludźmi, pieniędzy... na wszystko. Wierzcie mi bądź nie, ale po przeczytaniu tej powieści trzy razy zastanowimy się, zanim zaczniemy wściekać się na wszystko przez błahostki, wyzywać życie od najgorszych, żałować, że nie postąpiliśmy tak, a nie inaczej. Zwrócimy większą uwagę na to, jakimi epitetami pod wpływem złości obdarzamy życie. 
Teraz powinnam opowiedzieć Wam o przedstawionej tutaj historii. Stylu pisania, bohaterach, zwrotach akcji, rzeczach, które mnie zachwyciły i rzeczach, które chciałabym tej książce wytknąć. Jednak kiedy głębiej się zastanowię, dochodzę do wniosku, że "Powód by oddychać" nie ma wad. Nie ma niedociągnięć, sztuczności, przewidywalności, nie ma schematów... nie ma niczego, co jednak udowodniłoby, że nie ma książek idealnych. Tak, moi kochani, fenomen powieści bez wad istnieje, mimo wszystkich naukowo potwierdzonych faktów. Nie dowierzacie? Jeszcze nie mieliście do czynienia z Rebeccą Donovan.
Kunszt pisarski tej autorki jest po prostu nie do opisania. Wspaniały, emocjonalny, prawdziwy... a jednak zwyczajny, opisujący wydarzenia takimi, jakimi mogłyby naprawdę być w realnym świecie. Nie znalazłam na kartach tej powieści nic, co można by było uznać za zbytnie przekolorowanie czy sztuczność. Nic, co nie byłoby idealne. Nic, co nie byłoby dokładne w każdym calu, nic, do czego jako recenzentka mogłabym się przyczepić. Czy muszę znaleźć wam jeszcze jakieś powody, dla których zapisuję ją w gronie tych najlepszych?
Bohaterowie, jakich wykreowała autorka, to najzwyklejsi ludzie, tacy, jakich równie dobrze możemy odnaleźć na ulicy, mijając i nie zwracając uwagi na to, kim są ani co tu robią. Nie wiem dlaczego, ale przedstawienie ich w taki sposób zwiększyło moją sympatię do świata Powodu by oddychać - brak klasyfikacji na gorszych i lepszych, hierarchię szkolną i typowego powiązania "biedna dziewczyna poznaje kogoś ze sfery bogaczy", czyli typowe schematy powtarzające się praktycznie w każdej niszowej młodzieżówce. 
Przepraszam, że ta recenzja jest odrobinę chaotyczna i bezskładna, ale moje emocje po przeczytaniu tej pozycji przewyższają wszystko inne, co chciałabym przekazać. Musicie mi po prostu wierzyć na słowo, że jeśli jeszcze nie zapoznaliście się z Powodem by oddychać, macie naprawdę dużo do
nadrobienia.

ZAPRASZAM TAKŻE NA MOJĄ POPRZEDNIĄ RECENZJĘ FANGIRL!


sobota, 24 października 2015

"Fangirl" - Rainbow Rowell


źródło: www.empik.com
Tytuł: Fangirl
Tytuł oryginalny: Fangirl
Autor: Rainbow Rowell
Ilość stron: 453
Wydawnictwo: Otwarte/Moondrive
Wydanie polskie: 2015
Wydanie oryginalne: 2013
Ocena: 6/10

Cath Avery to dziewczyna o dwóch twarzach - z jednej strony studentka uniwersytetu, z drugiej blogerka, prowadząca najbardziej popularny blog o Simonie Snow (bohaterze bestsellerowej książki autorstwa Gemmy T. Leslie). Jednak czy zmiana otoczenia dobrze wpłynie na zamkniętą w sobie Cather? Co zmieni się w jej życiu, czego w ogóle by się wcześniej nie spodziewała?


Nie ukrywajmy - we współczesnym świecie, by książka dobrze się sprzedała, najważniejsza jest reklama. Nie sam fakt, że jest interesująca, nie fakt, że napisał ją znany na świecie autor, nazywany niekiedy mistrzem danego gatunku, a już broń Boże oryginalna historia i wplecione wątki, które zachwyciły przedpremierowych czytelników i sprawiły, że teraz WSZYSCY za pozycją szaleją. Nic bardziej mylnego. Najważniejszą rzeczą jest ogłoszenie jej istnienia WSZĘDZIE, od telewizji po internety, jak największymi literami, wciśnięcie jej w sam początek rankingu sklepów internetowych, postawienie na honorowych półkach w miejskich księgarniach, obdarzenie pastelową okładką i porównanie do wszystkich powieści, które dobrze się sprzedały, a obok których daną wstyd byłoby postawić. Takie życie - jednak czy coś wspólnego ma z tym "Fangirl"? 

Zacznijmy może od tego, że z pewnością ta pozycja wzbudziła duże, ba! bardzo duże emocje wśród czytelników - niektórym się podobała, niektórym mniej, niektórzy wychwalali autorkę, niektórzy potępiali, a jeszcze inni pozostali w stu procentach obojętni... no cóż, procedura postępowania praktycznie z każdą książką, która wejdzie na polski rynek i tuż po jej wydaniu zyska wiele opinii różnych blogerów. Dlatego ciężko, bym jeszcze przed jej premierą nie zastanawiała się, co Rowell wymyśliła takiego, że cały świat szaleje na punkcie jej książek, obdarowuje ją mianem mistrza gatunku i zasypuje tuzinami informacji zanim jeszcze zdąży się do końca wyjaśnić, o co chodziło. Co jest takiego w jej stylu pisania, że na samą wzmiankę o nim czytelnicy zaczynają piszczeć z radości i wychwalać jej elokwencję? Co jest w historiach, które prowadzi, bohaterach, których kreuje, zwrotach akcji... co jest w tym takiego, że nikt nie przechodzi obok Rainbow obojętnie? 
Pierwsze sto czterdzieści jeden (dokładnie) stron było dla mnie mordęgą. Nudną jak flaki z olejem, bezpłciową powieścią dla młodzieży, bez przesłania, morału, czegokolwiek oryginalnego, stuprocentowe odgrzewane kotlety... aż nie mogę wyrazić emocji, jakie towarzyszyły mi przy przewracaniu kolejnych kartek. Tak, przyznaję się, że przez dłuższy okres czasu książka ta leżała u mnie na biurku i tylko nastręczała kłopotów - zostawić, nie zostawić, kończyć, nie kończyć, męczyć się czy wziąć się za coś przyjemniejszego. Brałam pod uwagę dodanie kilkuzdaniowej recenzji okraszonej ogromną jedynką na dziesięć czy po prostu przemilczenie sprawy - jednak postanowiłam dać Rowell szansę na rozkochanie mnie w powieści, tak jak było z "Eleonorą i Parkiem". 
Historia, jaką autorka przedstawiła na kartach "Fangirl" jest dosyć ciekawa. Dosyć. Mamy pierwszoroczną studentkę, która zaczyna życie na uniwersytecie, mamy jej przebojową siostrę bliźniaczkę Wren, mamy Simona Snow i fanfika, który pod pseudonimem Magicath pisze nasza główna bohaterka. Mówiąc szczerze, to kiedyś lubowałam się w pisaniu tego typu opowiadań i mimo braku czasu wciąż staram się coś raz na ruski rok naskrobać - dlatego właśnie wydawałam się rozumieć styl bycia Cather i po części, jako wielka fanka Harry'ego Pottera wczułam się w rolę tej wielkiej fangirl, która kocha powieści ulubionej autorki całym sercem. Nie ukrywajmy, że Rowell nawet nie starała się zamaskować podobieństwa Simona do bohatera książek J. K. Rowling... lecz jeśli dobrze mi się wydaje, nie było to spowodowane lenistwem czy opieszałością autorki, lecz jej miłością do serii, dlatego jako stuprocentowa potterhead wybaczam jej to posunięcie.
Styl pisania Rowell jest dobry. Nie nazbyt elokwentny, jeśli chcecie poznać moje zdanie, nie nazbyt wysublimowany ani intrygujący, ale biorąc pod uwagę inne jego aspekty, mieści się w rubryce 
"zadowalający". Z drugiej strony, czego można oczekiwać po młodzieżówce - ale jednak pewne rzeczy w nim nie zachwyciły mnie tak bardzo, jak w "Eleonorze i Parku". Owszem, wyrażenia używane przez autorkę były całkiem lekkie i przyjemne, jednak czasem brakowało mi trochę bardziej "poważnego" podejścia do sytuacji.
Gwoździem do trumny, niestety, są bohaterowie. Cath to dziewczyna bardzo nieśmiała, trochę zamknięta w sobie i mało przebojowa - większość czytelniczek utożsamiało się z nią i praktycznie zachwycało się doskonałym odwzorowaniem postaci, lecz mnie po prostu ona irytowała. Irytowała każdym krokiem, każdym słowem, dziecinnym zachowaniem i kompletnym niezdecydowaniem. Nienawidziłam każdej sekundy, w jakiej musiałam się z nią użerać... więc chyba to najbardziej zaważyło na ocenie, której dałam tej powieści.
Podsumowując... czytajcie. Mimo wszystko, nie polecam, też nie odradzam, bo wiem, że gusta bywają różne, a 6/10 to w gruncie rzeczy nie aż tak zła ocena. Może Wam przypadnie do gustu bardziej.

sobota, 17 października 2015

"Angelfall. Opowieść Penryn o końcu świata" - Susan Ee

źródło: www.empik.com
Tytuł: Angelfall. Opowieść Penryn o końcu świata
Tytuł oryginalny: Angelfall
Autor: Susan Ee
Ilość stron: 306
Wydawnictwo: Filia
Wydanie polskie: 2013
Wydanie oryginalne : 2012
Ocena: 7/10

Świat został opanowany przez krwiożercze anioły, pragnące doprowadzić do zagłady ludzkości - napadają na miasta, zabijają, okaleczają i zastraszają ich mieszkańców, zmuszając do opuszczenia dotychczasowego miejsca pobytu. W takiej sytuacji żyje siedemnastoletnia Penryn, która tuła się po przedmieściach wraz z szaloną matką i niepełnosprawną siostrą. Jednak kiedy anioły porwą malutką Paige, a na jej miejsce przyjdzie tajemniczy wróg, Raffe, Penryn będzie musiała stawić czoła większym niebezpieczeństwom, by zapewnić swojej rodzinie be

Ci, którzy czytają mojego bloga od dłuższego czasu zapewne zdążyli zauważyć, jak wielką miłością pałam do każdego rodzaju dystopii. Jak wielką przyjemność czerpię z poznawania ogarniętych wojną fantastycznych światów, niesamowitych, walecznych bohaterów i ich historii, nie zawsze okraszonych pięknem i szczęściem. To właśnie dzięki nim na nowo wkręciłam się w czytanie i pokochałam chwile, w których zajmuję się jedynie przewracaniem kartek i przesuwaniem wzrokiem po literach. Dlatego moment, w którym usłyszałam o "Angelfall" był jednym z tych, w których od razu czuję narastający dreszcz ekscytacji i podświadome przeczucie, że to będzie moja nowa książkowa miłość. Jednak co sprawiło, że jednak nie dałam tej książce 10/10?
O tej powieści nigdy nie słyszałam za dużo. Mimo że wzbudziła wśród swoich czytelników niemałe emocje i zyskała wiele pozytywnych recenzji, to jakoś nigdy nie natrafiłam na nią, po prostu szukając na blogach książki, jaką mogłabym przeczytać w następnej kolejności - nie było mi dane poznać zbyt dużo zdań, jakie inni mają na jej temat i do lektury podeszłam trochę sceptycznie, aczkolwiek z malutką iskierką nadziei, że zatracę się w historii przedstawionej przez panią Ee. Anioły, wojna z ludźmi... to zdecydowanie moje klimaty, a każda książka, w której zapowiada się dobry wątek fabularny z pewnością kiedyś wyląduje na mojej półce. Jednak jakie były moje odczucia w stosunku do "Angelfall"?
Zacznijmy może od tego, że pomysł autorki na książkę był dobry, ale chwilami odnosiłam wrażenie, że za mało dopracowany, tak jakby po wymyśleniu głównego wątku pani Ee postanowiła spocząć na laurach i liczyć na to, że reszta przyjdzie z czasem. Niestety, często brakowało mi tutaj bardziej rozwiniętej historii, lepiej przedstawionego świata czy postaci, więcej szczegółów, które pozwoliłyby mi się bardziej wczuć w słowa. Właśnie dlatego po skończeniu lektury miałam wrażenie, jakbym po prostu zamknęła powieść na przypadkowej stronie i zaraz miała do niej wrócić, by poznać dalsze losy bohaterów - nie dość, że książka była krótka, to jeszcze nie do końca zdążyła się rozwinąć.
Styl pisarnia autorki jest bardzo dobry, lekki, przyjemny, niezbyt wysublimowany, lecz wciągający i idealnie odwzorowujący daną sytuację. Jedną z rzeczy, jaka urzekła mnie w tej powieści są z pewnością ciekawe opisy walk, ran, bólu i kulminacyjnych momentów, w których bohaterowie znajdują się w sytuacji praktycznie bez wyjścia - choć może wydawać się to dziwne, ostatnio natrafiam na autorów, którzy z takimi wydarzeniami są raczej na bakier i podchodzą do nich naprawdę sceptycznie. Także dialogi nie pozostawiają wiele do życzenia, aczkolwiek z drugiej strony przydałoby się trochę więcej "żywiołowości" oraz sarkazmu w wypowiedziach postaci - czasem autorka robiła z nich bezmyślne kukły, które poza postawionym przez nią celem nie widzą praktycznie niczego innego.
A jeśli chodzi o samych bohaterów, to ich wykreowanie nie jest najlepsze. Penryn, główna bohaterka, co Was chyba nie zdziwi nie wyróżniała się niczym pośród innych, jakie możemy spotkać w dystopiach. Uratujmy siostrę, świat, pokonajmy anioły, niech nas wielbią i tak dalej - właśnie to zdanie opisuje najbardziej jej podejście do życia. Raffe natomiast nie zaskoczył mnie niczym, nawet najmniejszą cechą jego osobowości. Był do bólu nudny, przewidywalny i choć brakiem pewnych schematycznych zachowań z jego strony mile mnie usatysfakcjonował, nadal nie mam powodów, by wychwalać go pod niebiosa.
Książkę polecam wszystkim, którzy lubią takie klimaty. Mimo że powieść ta nie zaskoczyła mnie zbyt pozytywnie, to jednak nie mogę się doczekać lektury drugiej części - czuję, że będzie ona o wiele lepsza.

WIEM, ŻE POWINNAM NAPISAĆ O TYM WCZEŚNIEJ - BARDZO, BARDZO DZIĘKUJĘ ZA SETKĘ OBSERWATORÓW ORAZ PRAWIE 6000 WYŚWIETLEŃ. ZAKŁADAJĄC TEGO BLOGA, NIE SĄDZIŁAM, ŻE ZAJDĘ TAK DALEKO :)

Zapraszam także na moją poprzednią recenzję "Zakonu mimów" - Samanthy Shannon!





środa, 14 października 2015

"Zakon mimów" - Samantha Shannon

źródło: www.empik.com
Tytuł: Zakon mimów
Tytuł oryginalny: The Mime Order
Autor: Samantha Shannon
Ilość stron: 538
Wydawnictwo: SQN
Wydanie polskie: 2015
Wydanie oryginalne: 2014
Ocena: 8/10

SPOILERY TYLKO W OPISIE!

Paige Mahoney cudem udało się wydostać z kolonii karnej Szeol I - teraz wraz z garstką starych przyjaciół stara się udowodnić innym, że Refaici istnieją. Jednak jaki wpływ będzie miał na to Naczelnik? Powrót Paige do Londynu niestety nie będzie tak spokojny, jakby sobie to wszyscy wyobrażali...

Czasami mam wrażenie, że jestem jedyną osobą, która daje tej książce 'tylko' osiem punktów na dziesięć. Nie zachwyca się, nie pieje z radości, nie ekscytuje ani nie piszczy na samą wzmiankę o serii Samanthy Shannon, nie mówiąc już o tym, że do każdej pozytywnej recenzji czegoś spod pióra tej autorki podchodzę z niemałym sceptycyzmem. Większość z Was, która czytała tę książkę z pewnością patrząc na samą okładkę czuje "motylki w brzuchu". Szczerze, to zazdroszczę Wam tego uczucia - ja niestety nie byłam w stanie AŻ tak pokochać historii Paige i Naczelnika, choć oboje zarezerwowali sobie specjalne miejsce w moim sercu. Trzymając w ręku bardzo tą pięknie wydaną, grubą powieść o porywającym tytule nie odczuwam żadnych emocji, choćby najmniejszych, żadnych zapierających dech w piersiach wspomnień czy chociażby kilku łez spływających po policzku. Nic. Pustkę.

"Czas żniw"... można chyba o tej książce powiedzieć wszystko. Powiedzmy sobie prawdę - nawet najbardziej wysublimowany komplement sypiący się z Waszych ust i tak w pełni nie zobrazuje fali zachwytu, jaka oblała blogosferę tuż po jej premierze, tych wszystkich nieopisanych recenzji, w których nie znalazło się miejsce na ani jedną jej wadę czy niedociągnięcie. Dla przeciętnego czytelnika wydawałoby się, że Samantha Shannon jest autorką, która złamała schematy fantastyki od czasów fenomenalnego Harry'ego Pottera i wręcz skruszyła mury dzielące książki współczesne od książek idealnych. Jednak ile w tym prawdy... to chyba już sprawa całkowicie personalna.
Kolonia karna Szeol I. Londyn. Pięć Kohort. Pięć mim-lordów i mim-królowych. Refaici. Gdybym miała podsumować w kilku słowach całą historię, jaką zaserwowała nam autorka, nie starczyłoby mi wystarczająco pasujących stwierdzeń - tajemnice, intrygi, zagadki, morderstwa otoczone delikatną aurą romantycznego Londynu, gorzkim posmakiem urazów przeszłości. Shannon stworzyła mieszankę idealną, ozdabiając ją milionem szczegółów, sprawiając, że czytając jej powieści, nie mamy ochoty przerywać lektury tylko dlatego, że brak dalszego ciągu nie pozwoli nam skupić się na innych czynnościach. Nie pierwszy raz spotykam się z takim uczuciem, ale dotąd doświadczałam go tylko w książkach, które polecałam ile wlezie, szastając dziesiątkami na prawo i lewo. Dlaczego więc  powieść Shannon dostała ode mnie "tylko" osiem punktów?
Winny wszystkiemu jest, o dziwo, styl pisania autorki. Jeśli czytaliście moją recenzję pierwszej części, z pewnością zauważyliście fakt, że i w "Czasie żniw" trudno było mi się na dobre wkręcić w historię przedstawioną przez Samanthę, zakochać w bogatych opisach i wyszukanych dialogach. Tutaj odniosłam zupełnie to samo wrażenie. Mimo wszystko nie byłam w stanie zatopić myśli w tej historii, nie byłam w stanie pochłonąć jej i schować w sercu na zawsze, zapisać jako jedną z ulubionych. Jak bardzo się starałam, tak nie mogłam. 
Bohaterowie wykreowani przez autorkę... powiedzmy, że mnie zawiedli najbardziej. Już przy pierwszym tomie zwróciłam uwagę na typową nijakość głównej postaci, dziewiętnastoletniej Paige Mahoney. Jej zachowanie jakoś nie wyróżniało się spośród tysięcy innych bohaterek książek dystopijnych, nie uwydatniało na tle milionów dziewczyn starających się uratować świat na tryliardy szalonych sposobów. Tak samo inni, po prostu mijałam ich jak puste kukły, nie zwracając zbytnio uwagi na to, do kogo należą.
Podsumowując, książka mi się spodobała. Może nie na tyle, bym zapisała ją w gronie ulubionych ani na tyle, bym z niecierpliwością czekała na kolejną część. Nie. Ale z pewnością pozostanie w moim sercu na bardzo długo.




piątek, 9 października 2015

"Sekret Julii" - Tahereh Mafi

źródło: www.empik.com
Tytuł: Sekret Julii
Tytuł oryginalny: Unravel Me
Autor: Tahereh Mafi
Ilość stron: 400
Wydawnictwo: Moondrive/Otwarte
Wydanie polskie: 2012
Wydanie oryginalne: 2012
Ocena: 8/10

SPOILERY ZNAJDUJĄ SIĘ TYLKO W OPISIE!

Julia Ferrars to dziewczyna, która zabija dotykiem, każde, nawet najmniejsze muśnięcie jej skóry może skończyć się śmiercią. Dziewczyna, przez lata przetrzymywana w zimnej celi, wymyka się spod władzy i zamieszkuje w Punkcie Omega, próbując zatrzymać postępujące armie wysłane przez Warnera. Jednak co się stanie, że właśnie ON wpłynie najbardziej na sytuację dziewczyny? 

Nawet najlepsza książka ma swoje wady. Rzeczy, na które skrzywimy się z irytacją, pokręcimy z niedowierzaniem głową czy wręcz zatrzaśniemy z hukiem okładkę, nie mogąc dopuścić do wiadomości, że wśród tylu zalet i wspaniałych rzeczy znalazł się szkopuł, który psuje praktycznie całe wyobrażenie o niej. Rozpamiętujemy wyjątkowy pomysł i wykonanie fabuły, styl pisania, hipnotyzujące postacie czy niesamowite zwroty akcji, a jednak... czegoś nam w tej 
książce brakuje. Czegoś takiego, co niby jest nieważne i nieistotne, a z drugiej strony nie daje nam przestać o sobie myśleć za każdym razem, kiedy tylko natkniemy się na jej recenzję czy po prostu spojrzymy na okładkę w księgarni. Taki właśnie jest "Sekret Julii" - idealny, aczkolwiek jednocześnie pełen błędów i niedociągnięć. 
"Dotyk Julii" naprawdę na długo nie pozwolił mi o sobie zapomnieć: mimowolnie pojawiał się na każdym kroku, jaki poczyniłam, w myślach wciąż kołatały się dalsze losy bohaterów, których nie byłam w stanie poznać, a sam widok okładki przyprawiał mnie o dreszcze ekscytacji i napierającej fali emocji, jakich doświadczałam podczas lektury pierwszej części. Od jej skończenia minęło już naprawdę dużo czasu, ale jak tylko dowiedziałam się, że moja biblioteka zakupiła trylogię w jednym tomie, nie mogłam powstrzymać obaw, jakie piętrzyły się w mojej głowie - co, jeśli autorka niczym mnie już nie zachwyci? Jeśli będę tylko beznamiętnie przewracać kartki, czekając na końcówkę i przeklinając moment, w którym po nią sięgnęłam? Jeśli nie znajdę w niej nic oryginalnego? A czy znalazłam? Za chwilę się przekonacie. 
Pomysł na fabułę, cóż tu się rozwodzić, jest bardzo dobry. Pozbawiony jakichkolwiek zbędnych wątków, wszystko przeprowadzone po kolei, prosto, bez jakichś większych zawiłości i sieci intryg, w które autorka mogłaby wpaść i zniszczyć całe dobre wrażenie, jakie wyrobiliśmy sobie przez tyle spędzonych z Julią rozdziałów. Mafi świetnie poradziła sobie z dalszym rozwinięciem historii, ani przez chwilę nie czułam się znudzona czy zirytowana schematycznością i powtarzalnością - każde kolejne wydarzenia były świeże i oryginalne, kompletnie w stylu autorki, takie jakie zapamiętałam w pierwszej części. Muszę przyznać, że w "Sekrecie..." odrobinę mniej się działo, ale fabuła jest poprowadzona w taki sposób, że ani przez chwilę nie narzekamy na monotonię. 
Styl pisania Tahereh to chyba najlepsze, co mogłoby czytelnika spotkać w tej trylogii. Jeśli miałabym go określić w jednym zdaniu, nie zastanawiałabym się ani przez chwilę nad odpowiedzią: autorka czaruje słowem w taki sposób, że czerpiemy go jak tlen, wielkimi haustami, a potem chcemy więcej i więcej, nawet gdy zamkniemy książkę, rozpaczliwie pragniemy do niej powrócić. Wykonując codzienne czynności, w szkole, w pracy czy centrum handlowym, bez różnicy, czy jesteśmy zajęci, czy leżymy bez większego sensu na kanapie i przełączamy programy telewizyjne. Hipnotyzuje, zachwyca, mrozi krew w żyłach i porusza do głębi cytatami żywcem wyjętymi wprost z naszego życia.
Bohaterowie w tym tomie... potwornie mnie zawiedli. Julię Ferrars, naszą główną bohaterkę zapamiętałam jako naprawdę silną, doświadczoną przez życie dziewczynę, którą mało co wzruszy; zrobi wszystko, by wywalczyć wolność dla swych przyjaciół. Jednak tutaj przeszła jakąś koszmarną metamorfozę - co kilka stron załamywała się nad swym złym stanem, jaka to ona zła, niedobra, śmiercionośna, bo Adam to, bo Adam tamto... po prostu doprowadzała mnie do białej gorączki. Tak samo zresztą i Kent, którego udało mi się kompletnie znielubić. Nie wiem, jak kiedykolwiek mogłabym w nim coś widzieć.
Książkę polecam, bo mimo niedociągnięć warto ją przeczytać i poznać dalsze przygody dziewczyny, która zabija dotykiem. Mam nadzieję, że zakończenie trylogii będzie tak emocjonujące, że wybaczę autorce wszystkie jej błędy i liczne pomyłki.

wtorek, 6 października 2015

"Czas żniw" - Samantha Shannon



źródło: www.empik.com

Tytuł: Czas żniw
Tytuł oryginalny: The Bone Season
Autor: Samantha Shannon
Ilość stron: 497
Wydawnictwo: SQN
Wydanie polskie: 2013
Wydanie oryginalne: 2013
Ocena: 7/10

Dziewiętnastoletnia Paige Mahoney jest sennym wędrowcem, osobą, która potrafi włamać się do ludzkiego umysłu. Pracuje w kryminalnym podziemiu Sajonu Londyn, ukrywając przed wszystkimi swoją tożsamość i niesamowite umiejętności. Co się stanie jednak, gdy zostanie porwana i umieszczona w Oksfordzie, tajemniczej kolonii karnej i oddana pod opiekę Naczelnika? Co zrobi, by odzyskać wolność i wyrwać się spod władzy okrutnych Refaitów?

     "Czas żniw" nie jest książką taką jak wszystkie. Nie jest kolejnym nudnym schematem, nie jest żmudną dystopią czy sztampową powieścią młodzieżową, nie jest czymś, obok czego przejdziemy obojętnie, po prostu przesuwając wzrokiem po wypukłych literach okładki. Nie jest specjalnie popularna, specjalnie promowana czy zbyt przereklamowana, choć spotykamy się z dziełem pani Shannon praktycznie na każdym kroku, a recenzje publikowane przez czytelników można już określać peanami, a nie zwykłymi opiniami na temat przeciętnej książki. "Czas żniw" zburzył dotychczasową fantastykę. "Czas żniw" ustanowił nowe pojęcia, nowe schematy. "Czas żniw" kruszył serca, wyciskał łzy, przyprawiał o zawał czy uśmiechy satysfakcji. Cóż, "Czas żniw" jednak trochę mnie zawiódł. 
     Nawet nie potraficie sobie tego wyobrazić, jak bardzo chciałam przeczytać tę książkę, odkąd tylko o niej usłyszałam. Krążyła w moich myślach, pojawiała się praktycznie na każdym poczynionym kroku, straszyła swą wspaniałością praktycznie w każdej napotkanej recenzji i uśmiechała się z księgarnianej półki za każdym razem, kiedy przechodziłam obok niej. Nawet, kiedy starałam się nie wracać do niej myślami, wciąż jakimś cudem stawała mi na drodze, niebezpiecznie zbliżając kursor myszki w stronę przycisku "do koszyka" - historia, jaką autorka miała przekazać czytelnikowi przyciągała mnie każdym szczegółem, nawet najmniejszym i najmniej ważnym w tej całej fabularnej układance. Wspaniała, oryginalna, poruszająca, interesująca, powalająca... nie można za jednym razem zliczyć wszystkich niesamowitych komplementów, jakimi obdarzali ją recenzenci. Ale czy ja odniosłam podobne wrażenie, czytając polecane przez wielu dzieło pani Shannon?
    Pomysł, jaki autorka miała na tę książkę powalił mnie na kolana po pierwszej stronie. Wszystko, kompletnie wszystko było dopracowane nawet w najmniejszym calu, a świat wykreowany wręcz przytłaczał swoją potęgą, niezliczoną ilością mapek, wykresów czy diagramów, kipiąc szczegółami wprost na czytelnika, nieprzywykłego do takiego natłoku informacji naraz. Nie znalazłam praktycznie nic, do czego mogłabym się przyczepić, choć szukałam bardzo dokładnie - wymyślne nazwy, wyszukane imiona i niesamowicie złożone postacie biją na głowę wszystkie z dotąd przeczytanych przeze mnie powieści.  Aż chyba ciężko w to uwierzyć, tak dobrze, tak wszystko chwalę, a książka dostała tylko siedem punktów na dziesięć. Dlaczego? Zapraszam do dalszej części recenzji.
    Jednak jeśli chodzi o wykonanie tejże pozycji, muszę niestety wytknąć autorce kilka kategorycznych błędów. Po pierwsze, na dobre wciągnęłam się w jej czytanie dopiero koło trzysetnej strony, co według mnie jest sporą przesadą - mimo że spodziewałam się wolnego rozwoju akcji, tak strasznie nudnego początku nie widziałam już nigdy w żadnej książce. Przewracając strony, tylko bezwiednie powtarzałam w myślach mantrę "czemu, czemu, czemu to mi się tak nie podoba!". Starałam się zakochać w sposobie prowadzenia fabuły, w stylu pisania autorki, w zwrotach akcji czy bogatych opisach, jednak mimo wszystko wciąż nie mogłam znaleźć chęci, żeby to zrobić. Pięćset stron męczyłam się z Shannon i niestety tę walkę przegrałam.
   Bohaterowie wykreowani przez autorkę naprawdę mile mnie zaskoczyli. Byli tacy... ludzcy, prawdziwi, pełni emocji i uczuć, złożonych przemyśleń i wątpliwości, każdy z nich patrzył na świat w zupełnie inny sposób, dążył do czegoś innego i to właśnie bardzo spodobało mi się w ich wykreowaniu. Jednak Paige, nasza główna bohaterka, wydała mi się... nijaka. Nie wiem dlaczego, ale  po prostu nie znalazłam w niej nic, co wyróżniłoby Bladą Śniącą spośród wielu innych postaci, żadna cecha charakteru czy wglądu nie porwała mnie na tyle, by zapisać ją w gronie co najmniej lubianych postaci.  
   Co mam powiedzieć o tej książce - przecież i tak większości z Was się ona spodoba, a ja chyba jestem jedyną osobą, która daje jej tak "niską" ocenę. Polecam, mam nadzieję, że Wam spodoba się bardziej niż mi.

niedziela, 4 października 2015

"Starter" - Lissa Price

źródło: www.empik.com
Tytuł: Starter
Tytuł oryginalny: Starters
Autor: Lissa Price
Ilość stron: 400
Wydawnictwo: Albatros
Wydanie polskie: 2015
Wydanie oryginalne: 2012
Ocena: 8/10

Callie Woodland to szesnastoletnia Starterka, której rodzice i dziadkowie zmarli rok wcześniej podczas straszliwej wojny bakteriologicznej. Dziewczyna wraz z bratem oraz najlepszym przyjacielem Michaelem musi mieszkać na ulicy, kryjąc się przed renegatami oraz policją prewencyjną. Co zrobi dziewczyna, żeby zyskać pieniądze na życie? Czy Prime Destinations oraz ich straszliwy sposób na zdobycie funduszy pomoże młodej dziewczynie, czy wręcz przeciwnie? 

       
     Książki są dla mnie jak najlepsze lekarstwo. Naturalny środek uspokajający, magiczny portal pozwalający na kilka godzin zapomnieć o otaczającym świecie, zatopić się w zupełnie innej historii i innych realiach; poznać inne problemy i inny sposób myślenia. Spotkać wspaniałych bohaterów i ich przeszłość naznaczoną wieloma piętnami, wspomnienia, niekiedy bolesne, niekiedy przywołujące same niesamowite emocje. Właśnie to uwielbiam w powieściach - ich nieporównywalną moc przenoszenia naszych myśli w zupełnie odmienne miejsce, gdzie nie ma miejsca na błahe kłamstewka, jakie serwuje nam codzienność, fałszywych ludzi, którzy wydają się w stu procentach inni, jacy byli chociażby kilkanaście dni wcześniej i łzy goryczy, z jakich zaśmiewa się życie. One pozwalają nam wybrnąć z najgorszych sytuacji swoją magią i podejściem, że wszystko się uda. Dodają nadziei, otuchy, odbierają to, co nas martwi chociażby na chwilę. Taką książką był dla mnie "Starter".
     Naprawdę długo czekałam na moment, w którym będę mogła sięgnąć po książkę autorstwa Lissy Price - jak na złość ostatnio miałam dziwne wrażenie, jakby wszyscy tę powieść mieli już za sobą, a ja jestem jedyną osobą na ziemi, która jeszcze nie może się o niej wypowiedzieć. Byłam naprawdę bardzo ciekawa, jak autorka poradziła sobie z tego typu powieścią: niektórym się ona podobała, a niektórzy wykpiwali jej schematy i sztampowość, stawiając ją na pozycji kolejnej powieści młodzieżowej, która nieudolnie próbuje naśladować kunszt pisarski mistrzów tego gatunku. Cóż, trzeba w końcu przyznać, że wypisane wielkimi, błyszczącymi literami na okładce słowa: "dla fanów 'Igrzysk śmierci'" co najmniej nie zachęcają do jej lektury, ale natychmiastowo odrzucają w najgłębszy kąt umysłu i pozwalają wrócić dopiero wtedy, kiedy znowu ujrzymy jej recenzję czy reklamę. Ale czy książkę Lissy Price można chociażby postawić obok trylogii pani Collins?
    Pomysł, jaki na fabułę miała autorka, jest... dobry. Nie wiem dlaczego, ale mimo wszystko nie potrafię dostrzec w nim nic wielce oryginalnego czy zachwycającego, ale z drugiej strony też nie mam się za bardzo do czegoś przyczepić. Ostatnio zdałam sobie sprawę, że im więcej książek młodzieżowych czytuję, tym większe wymagania mam co do kolejnych pozycji dystopijnych, pragnę, by autorzy zawierali w swoich powieściach coraz więcej i więcej, pielęgnując każdy, nawet najdrobniejszy szczególik. Nie jestem pewna, czy Lissa Price spełniła wszystkie moje oczekiwania, wręcz przeciwnie, odnoszę wrażenie, jakby czegoś mi w tej pozycji brakowało. 
   Skoro pomysł był dobry, jak wypadło jego wykonanie? W największym skrócie mogłabym powiedzieć, że w miarę dobrze. Styl autorki jest lekki, przyjemny, słownictwo przystępne dla czytelnika, a postacie wykreowane bardzo dobrze, ludzko i nieprzesadzenie. Myślę, że w przyszłych powieściach autorka jeszcze bardziej rozwinie swoje skrzydła i pokaże, na co ją stać naprawdę - "Starter" wydaje mi się tylko wprowadzeniem w jej możliwości. 
   Postacie, z jakimi spotkałam się w powieści są naprawdę dobre. Callie, Michael, Blake czy inni naprawdę chwycili mnie za serce, ale to i tak nic w porównaniu do Tylera, młodszego brata głównej bohaterki. Zawyczaj nie przepadam za obecnością dzieci w książkach, ale tutaj chyba możemy zrobić odstępstwo, ponieważ Tyler, chociaż nie pojawiał się na kartach książki za często, na stałe zapisał się w gronie bohaterów, których będę wspominać bardzo dobrze. Tutaj muszę jednak przytoczyć parę podobieństw do "Igrzysk śmierci" - Michael przypominał mi Gale'a, Blake Peetę, Katniss robiła wszystko dla Prim, a Callie dla Tylera. Jednak jeśli ktoś przymknie oko na te schematy, z pewnością książka spodoba mu się trochę bardziej niż mi.
   Książkę polecam jako szybką lekturę "na chwilę". Mam nadzieję, że niedługo będę mogła ięgnąć po kolejną część.

niedziela, 27 września 2015

"Miasto szkła" - Cassandra Clare


źródło: www.empik.com
Tytuł: Miasto szkła
Tytuł oryginalny: City of Glass
Autor: Cassandra Clare
Ilość stron: 528
Wydawnictwo: Mag
Wydanie polskie: 2013
Wydanie oryginalne: 2009
Ocena: 9/10

SPOILERY ZNAJDUJĄ SIĘ TYLKO W OPISIE!

Pośród chaosu wojny Nocni Łowcy muszą zdecydować się na walkę po którejś ze stron. Czy sprzymierzą się z wilkołakami, wampirami i innymi Podziemnymi, z którymi dotąd nie chcieli mieć nic wspólnego? Jaką decyzję do podjęcia będą mieli Jace i Clary... i czy to wszystko, czego się dowiedzieli, nie okaże się tylko pięknym, słodkim kłamstwem?

     Są książki, które się czyta, ale są też książki, które się pochłania, są też książki, które pochłaniają czytającego - ta sentencja natychmiast pojawiła się w mojej głowie, kiedy smętnym spojrzeniem omiotłam spis treści i zatrzasnęłam z hukiem okładkę, by po chwili znowu ją otworzyć i przesunąć palcami po szorstkiej fakturze ekologicznego papieru. Poczułam znajomy zapach bibliotecznych kartek, przywodzący na myśl te wszystkie chwile spędzone przy lekturze: wylane łzy, blade uśmiechy, skrzywione ze złości twarze i szeroko wytrzeszczone ze zdumienia oczy. Kiedyś uważałam, że taka prawie namacalna więź z martwym przedmiotem jest niemożliwa. Teraz wiem, że takie uczucie nazywamy miłością
     O bestsellerowej serii autorstwa Cassandry Clare można powiedzieć praktycznie wszystko, tylko nie to, bym pokochała ją od pierwszego wejrzenia. Szczerze powiedziawszy, rozpoczynając jej lekturę w życiu nie myślałam, by kiedykolwiek mogła we mnie wzbudzić większe emocje niż po prostu przeciętna powieść, jedna z wielu, jakie spotykamy w ciągu swojej czytelniczej kariery, przeczytamy i zapomnimy. Nigdy nawet nie przeszło mi przez myśl, że będę w stanie pisać tak wypełnione pozytywnymi uczuciami recenzje pod jej kątem, jak teraz. Nigdy nie sądziłam, że zapiszę ją w gronie ulubionych i będę chwalić się wszem i wobec, że Cassandra Clare staje się moją ulubioną autorką. Mimo tych wszystkich wychwalających opinii, na jakie miałam przyjemność natrafić, nie sądziłam, że ktoś będzie w stanie wykreować taki świat, bym nawet kilka dni, ba! tygodni po skończeniu lektury wciąż go wspominała i wymyślała własne historie z jego udziałem. Nie. To wydawało się kompletnie niemożliwe. Ha. Jak bardzo się myliłam.
    Historia, jaką miałam okazję poznać w tym tomie jest... po prostu hipnotyzująca. Złożona, pełna zwrotów akcji i fascynująco poukładana, tak, aby każda, nawet najmniejsza rzecz miała jakieś znaczenie - lecz jednocześnie niesamowicie prosta i osadzona w świecie, który nie wymaga jakiegoś wielkiego wkładu czy ociekających szczegółami postaci. To właśnie pokochałam u pani Cassandry, jej cudownie lekkie pióro i (niestety coraz rzadziej spotykana!) umiejętność czarowania słowem tak, by każde normalne zdanie stawało się magiczne w naszej wyobraźni. Wydarzenia, chociaż z pozoru codzienne i sztampowe dla co drugiej powieści fantastycznej, tutaj odzyskują nowe barwy, dzięki którym nie nudzimy się ani przez chwilę. 
   Postacie... nie mogę znaleźć słów, które naprawdę byłyby w stanie je opisać. Wydawały mi się takie żywe, prawdziwe, ludzkie, stworzone z krwi i kości, a nie tylko na papierowo podobieństwo ludzi, którzy żyją wokół nas. Ich charaktery przypominały mi do złudzenia takie, z jakimi możemy spotkać się na co dzień, na ulicy, w szkole czy pracy, w gronie naszych najbliższych przyjaciół 
czy raczej wrogów. Ich wypowiedzi, wyznania czy po prostu luźne konwersacje pomiędzy bohaterami były naprawdę szczere i ludzkie, tak bardzo, że czasem spoglądałam z przerażeniem za siebie, by sprawdzić, czy czasem nie podsłuchuję jakiejś prywatnej rozmowy odbywającej się w prawdziwym świecie, tuż za drzwiami. Clary, Jace, Isabelle czy inni Lightwoodowie zaskarbili sobie moją przyjaźń już naprawdę bardzo dawno, ale teraz tylko moja więź z nimi coraz bardziej się pogłębia. Nie mogę sobie wyobrazić tego, bym kiedykolwiek mogła się z nimi rozstać.
   Nie wiem, co jeszcze powinnam powiedzieć o tej książce. Zaskoczyła mnie, poruszyła, doprowadziła do radości, okrzyków gniewu i prychnięć frustracji, pokruszyła serce na drobniutkie kawałeczki i praktycznie zmusiła do tego, bym poszła do biblioteki i wypożyczyła kolejną część. Mimo, że od mojego pożegnania z bohaterami minęło dopiero kilka godzin, już tęsknię za ich niesamowicie złożonymi charakterami, niepowtarzalnym sarkazmem czy po prostu za tym, że dali mi kilka dni czystej radości i zapomnienia o codziennej monotonii. Polecam!
 


czwartek, 24 września 2015

"Mercy. Miłosierna" - Rebecca Lim

źródło: www.empik.com
Tytuł: Mercy. Miłosierna
Tytuł oryginalny: Mercy
Autor: Rebecca Lim
Ilość stron: 237
Wydawnictwo: YA!
Wydanie polskie: 2015
Wydanie oryginalne: 2010
Ocena: 4/10

Mercy, jak zazwyczaj to bywa, budzi się w autobusie w obcej skórze, nie pamiętając nikogo ani niczego. Carmen, w której umysł tymczasowo się wkradła, jest solistką, wybierającą się na szkolną wycieczkę do małego miasteczka Paradise. 
Dziewczyna ma jednak poważną tajemnicę - jest aniołem, który od czasu do czasu przenosi się z jednego człowieka do drugiego, aniołem próbującym naprawić coś zaistniałego w niebiańskim świecie. 
Ale kiedy pozna Ryana i tajemnicze historie, jakimi ostatnio żyje Paradise, czy coś się zmieni?

     Przyznam się szczerze, że do tej powieści od samego początku nie miałam za dużych wymagań, nawet wtedy, kiedy zobaczyłam ją w zapowiedziach na ten rok i zainteresował mnie dosyć oryginalny opis, jakim obdarzyło "Mercy..." wydawnictwo Foksal. Cóż, w końcu kogo uwagi nie przyciągnęłaby wzmianka o aniele przemieszczającym się przypadkowo z ciała na ciało, z duszy na duszę... dodajmy jeszcze do tego tajemniczego, osiemnastoletniego Ryana i intrygujące historie, z jakimi nasza anielica musi zmierzyć się w Paradise, a wyjdzie mieszanka wybuchowa, materiał na naprawdę dobrego bestsellera polskiego rynku. Jeśli dobrze mi się wydaje, książka pani Lim nigdy nie wzbudziła jakichś głębszych uczuć ani gorączkowego wyczekiwania na jej premierę, nieustannego fangirlu na jej temat ani niczego, co sprawiłoby, że zainteresowałabym się nią bardziej niż przeciętną premierą na dany miesiąc. Lecz kiedy zobaczyłam powieść Rebecki na bibliotecznej półce, nie wahałam się nawet przez chwilę. Niestety, to był chyba mój największy błąd. 
    Zacznijmy może od największego 'atutu' tej powieści, który zresztą i tak ledwo dosięga do pięt standardowym pozycjom, czyli stylu pisania autorki. Mimo, że nie wciągnął mnie ani na chwilę i nie mogę nawet w najmniejszym stopniu rozpisać się o czarowności słowa używanego przez Lim, to z drugiej strony, patrząc przez pryzmat całej powieści wypada on chyba najlepiej. Z początku był dla mnie kompletnie neutralny - lecz niestety po stu stronach zdążyłam się straszliwie wynudzić i z każdym zdaniem coraz bardziej wyczekiwałam jakiegokolwiek zwrotu akcji, którego niestety się nie doczekałam. 
   Pomysł, jaki autorka miała na fabułę jest naprawdę, naprawdę dobry, niestety strasznie zmarnowany i myśląc o tym, jak dobra mogłaby być książka przy trochę większym wkładzie w nią, po prostu kraja mi się serce. Anioły, tajemnice, zniknięcia i w dodatku cała ta historia o zesłaniu Mercy na ziemię... na samą myśl o takim obrocie spraw czuję przyjemne motylki w brzuchu i rosnące podekscytowanie kolejną powieścią fantastyczną w moim stylu. Jednak jego wykonanie pozostawia naprawdę wiele do życzenia - powieść wydawała mi się strasznie schematyczna, a praktycznie każde wydarzenie byłam w stanie przewidzieć i nawet dopowiedzieć sobie końcówkę bez czytania ostatnich, 'pełnych' wyjaśnień kartek. W ciągu dwustu stron lektury kompletnie nic nie zdołało mnie zaskoczyć nawet w najmniejszym stopniu, a to już znaczy, że jest z nią naprawdę źle.
   Postacie, jakie wykreowała autorka... nie, wykreowała to chyba najgorsze słowo, jakie mogłabym użyć do tego celu: Lim po prostu 'wycięła' z papieru wyidealizowanych bohaterów i starała się ich ożywić mechaniczną piłą, w dodatku bez żadnego skutku. Niestety, ich puste, nieuzasadnione i przewidywalne zachowanie doprowadzało mnie do stanu białej gorączki, a nie da się zliczyć momentów, w których po prostu powtarzałam do siebie słowa pociechy, że niczym nie wpłynę na ich głupotę, a wrzeszczenie do pliku karteczek nic nie wskóra. Mercy, główna bohaterka, była... koszmarna. Niby wystraszona, bezbronna i niewinna dziewczyneczka już po kilkunastu stronach zamienia się w superodważną supergirl o supermocach potrafiących pokonać wszystkich, którzy staną jej na drodze do odkrycia prawdy. Tak samo Ryan, innymi słowami postać, jakich wiele jest, wiele było i wiele przybędzie, schematyczny do bólu... szkoda gadać.
   Podsumowując, chyba nie mam więcej do powiedzenia na temat antydzieła Lim. Mimo, że próbowałam wykrzesać z jej lektury przynajmniej jedno pozytywne uczucie, które bym mogła teraz przytoczyć, niestety nie udało mi się. Cóż, takie życie. Nie polecam.