piątek, 29 lipca 2016

"The Murder Complex" - Lindsay Cummings

Ojciec piętnastoletniej Meadow Woodson od najmłodszych lat wpajał córce jedno najważniejsze przykazanie: gdy znajdziesz się w niebezpieczeństwie zabij albo zgiń, walcząc. W świecie, w którym żyją nie ma już miejsca na sielankę - kraj kontroluje tajna organizacja, a zza każdego rogu wygląda strach i niebezpieczeństwo. 
Zephyr James to sierota, od kilkunastu lat zmuszany do tułania się po ulicach i wykonywania ciężkich prac fizycznych, których nikt inny nie chciał się tknąć. Jednak oprócz złych warunków życiowych i wielu problemów z nimi związanych chłopak skrywa pewną tajemnicę - tajemnicę, której sam do końca nie potrafi rozwiązać.
Czy podczas spotkania tej dwójki może dojść do czegoś, co zaprowadzi ich świat do zgody? 

Lubię czytać książki w oryginale. Od zawsze ceniłam w nich to, że podczas ich lektury czuję się mocniej związana z pisarzem - że czytam dokładnie to, co miał na myśli i w tych samych słowach, które niegdyś wyszły spod jego pióra. Nie ukrywajmy - ile razy zdarzyły się w powieściach liczne błędy translatorskie czy po prostu niedopowiedzenia związane z różnicami językowymi?  Ile razy lektura przetłumaczona dostarczyła nam mniejszą porcję emocji i wzruszeń, niż ta w ojczystej mowie autora? 
I myślę, że właśnie dlatego moja przygoda z The Murder Complex okazała się tak niezwykle ekscytująca i pełna wrażeń - bo nie dość, że jest to naprawdę dobra historia z jeszcze lepszym jej wykonaniem, to do tego miałam możliwość przeczytania jej w oryginale. A, i chyba grzechem byłoby nie wspomnieć o tym, że dawno czegoś tak emocjonującego i, o dziwo, mało irytującego nie miałam w zasięgu rąk. 
Przyznaję, nie jest to ambitna książka. To nie jest powieść z rodzaju tych, w których co kilka stron zaznaczacie mądre cytaty ani też taka, która łamie Wam serce swoim porywającym morałem. Ale czekajcie, czekajcie, zanim się zniechęcicie zdążę chyba dodać, że to wcale w niczym nie przeszkadza - wręcz przeciwnie, bawiłam się, wzruszałam, złościłam i zakochiwałam w tej historii tak samo jak w każdej innej powieści. Szukacie czegoś lekkiego, aczkolwiek trzymającego na samym brzegu fotela od pierwszej do ostatniej strony? Czegoś, co nie będzie denną obyczajówką, lecz nie wkroczy też w progi zaawansowanego i skomplikowanego fantasy? Zapewniam, że Lindsay Cummings z dosyć sporem naddatkiem zawarła to wszystko właśnie w recenzowanej przeze mnie powieści.
The Murder Complex to debiut Cummings (z tego co wiem, pisany w wieku osiemnastu lat, co według mnie jest dosyć młodym wiekiem jak na początkującego autora), więc nie będę ukrywać, że bardzo się go obawiałam. Albo nie, nie jego dokładnie - raczej jego bohaterów.  Ku mojemu zaskoczeniu, okazali się oni... przystępni, inteligentni i nie nazbyt perfekcyjni, czyli chociażby po łebkach spełniły wszystkie postawione przed nimi wymagania. Polubiłam Meadow. Wiem, co teraz powiecie - oto kolejna bohaterka, która zapragnęła uratować świat, ma nadzwyczajne, niespotykane zdolności i chyba nie istnieje w niej cecha, której można by coś zarzucić. Ale choć rzeczywiście w pewnym sensie tak jest, to wiele rzeczy w jej kreacji udało mi się docenić i zrozumieć  - niezwykłą empatię, wrażliwość czy choćby miłość do swojej rodziny, którą przysięgła sobie chronić mimo wszystko, co się wydarzy. Co prawda to prawda, rzadko można spotkać takich ludzi w świecie rzeczywistym, ale Lindsay Cummings udowadnia, że właśnie tacy są potrzebni, takich powinno być aż w nadmiarze, by osiągnąć całkowity spokój i zgodę. W końcu czym byłby świat bez tych, którzy nadal starają się go uratować? Meadow i Zephyr stanowili bardzo ciekawą i nieraz zabawną dwójkę - może nie zawsze zgraną, nie zawsze zgodną, ale za to sympatyczną.
Lubię dystopie. I choć czasami z każdą przeczytaną książką z tego podgatunku zaczynam tracić wiarę, czy autorzy zdołają wymyślić jeszcze coś nowego, czytanie ich sprawia mi naprawdę ogromną frajdę - wizje z przyszłości, nowe światy, nowe prawa za każdym razem wnoszą coś świeżego do już oklepanego dosyć tematu. Jeżeli chodzi zaś o The Murder Complex - raczej nie chciałabym, aby świat poszedł w tym kierunku, w jakim poprowadziła go Lindsay Cummings. A jednocześnie podziwiam i doceniam śmiałość tejże autorki, która znakomicie ukazała przyszłość naszego globu w najgorszym z możliwych przypadków.
Polecam Wam tę książkę całym sercem, a jeżeli jednak trochę przeraża Was czytanie w oryginale, trzymam kciuki, aby któreś z polskich wydawnictw zabrało się za jej wydanie!

DLA KOGO JEST TA KSIĄŻKA? CZYLI TROCHĘ O POZIOMACH ANGIELSKIEGO.
Czy polecam ją dla ludzi, którzy dopiero zaczynają przygodę z językiem angielskim bądź zawsze było im z nim nie po drodze? Nie. Sama nie wiem, jak powinnam określić swój poziom (kołuję się gdzieś pomiędzy średnio zaawansowanym), ale nie miałam większych problemów ze zrozumieniem akcji książki, być może kilka słów lub sformułowań sprawiło mi tyle trudności, że musiałam sięgnąć do słownika. Dlatego jeżeli Wasz poziom jest przynajmniej powyżej intermediate, myślę, że możecie spróbować - ewentualnie wrócicie do niej, kiedy przyjdzie na to 
czas. Mam jednak nadzieję, że wiele osób postanowi poznać tę historię - jest doprawdy cu-dow-na!

Ocena - 8/10

Zdjęcie okładki pochodzi ze strony www.goodreads.com

piątek, 22 lipca 2016

"Cień i kość" - Leigh Bardugo

Pułk Aliny Starkov zostaje zaatakowany podczas przeprawy przez Fałdę Cienia. Kiedy przyjaciel dziewczyny, Mal, odnosi ciężkie rany, a jego życie staje pod znakiem zapytania Alina wyzwala z siebie moc, o której dotąd nie miała pojęcia - moc, która może okazać się niezwykle rzadka i jedna z najpotężniejszych w całej Ravce. Oddalona od życia w armii i umieszczona w pałacu, gdzie ma poznawać tajniki posługiwania się magią będzie musiała zmierzyć się z wieloma przeciwnościami losu - i może nawet własnego umysłu.

Leigh Bardugo, coś ty zrobiła? 
Nie, poprawka.
Alino Starkov, coś ty zrobiła?!
Cień i kość mógłby być naprawdę dobrą książką. Mógłby być. I właśnie dlatego pisanie tej recenzji przychodzi mi z tak ogromnym trudem - bo z jednej strony chciałabym ją polecić i powiedzieć, że mimo niewielkich błędów miło się ją czytało, a z drugiej jednak jestem świadoma, że potknięcia Bardugo wcale nie były niewielkie. Wręcz przeciwnie, to tylko wierzchołek góry lodowej.
Pamiętacie Allie Sheridan z Wybranych? Kojarzycie Evę z Bursztynowego dymu? A może nie jest Wam obca Heather z Paniki? Dla niewtajemniczonych, oto dosłownie początek dosyć sporej listy nielubianych bohaterek książkowych - i tak oto na wstąpienie do ich niewesołego grona zasłużyła sobie również Alina Starkov. Dziewczyna do bólu głupia, niezdecydowana, roztrzepana, nieogarnięta i doprowadzająca do szału już po wypowiedzeniu pierwszego zdania, którym gwoli ścisłości jest bo wszystko, co ona ugotuje, smakuje jak błoto (co z ust chudej, głodującej kilkuletniej dziewczynki brzmi co najmniej śmiesznie i wręcz niewiarygodnie). Przez większość książki odnosiłam dosyć trafne wrażenie, że autorka starała się na siłę stworzyć z Aliny tak pokrzywdzoną przez los bohaterkę, że w pewnych momentach wydawało się to wręcz komiczne -  gdyby nie porcja codziennego użalania się nad sobą, wspominania tragicznej przeszłości po stracie rodziców lub wypominania swojej inności od mieszkańców pałacu przypuszczam, że Alina pozostałaby niemową od pierwszej do ostatniej strony tej powieści. Nie możemy przecież zapomnieć, że jest nieudacznicą losu, co z tego, że ma moc, to jakaś pomyłka, ona przecież nie wystrzeliła tego potężnego promienia światła, by chronić Mala, nie, nie, musieli ją z kimś pomylić... 
Czyli, w skrócie, Alinę ciężko mi było znieść przez bite czterysta stron książki - ale jak jednego nieznośnego bohatera jeszcze da się przeżyć, tak dwóch już nie. I mówię tu nie o kim innym, tylko o Malu. O Malu, który jest schematyczny od stóp do głów, mdły i zmienia osobowości jak rękawiczki. O Malu, który nagle pojawia się znikąd i okazuje się, że trzeba będzie go znosić jeszcze przez dobry kawał czasu, jeśli nie do końca trylogii. Czy tylko ja w tym momencie dochodzę do wniosku, że życie książkoholika nie jest usłane różami? Myślę, że nie.
Jednak nie tylko z samych wad składa się Cień i kość - nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o interesującym i niespotykanym świecie, w który z rozpędem wrzuca nas Leigh Bardugo. Czytając współczesne powieści z wątkiem fantastycznym przyznaję się, że naprawdę rzadko spotykam takie, które zaspokoiłyby moje wszystkie pytania już na samym początku i nie pozostawiły bolesnych niedopowiedzeń, wręcz przeciwnie: coraz więcej w nich zagmatwań i nieporozumień, kiedy autorzy bezskutecznie usiłują odbiec od tego, co już wielokrotnie wszyscy widzieliśmy. I tak powstaje sporo niedopracowanych światów, o których niejednokrotnie już pisałam, lecz chyba nie warto teraz się nad nimi rozwodzić - Ravka wybiła się ponad wszystkie i z dumą wkroczyła na miejsce tych, które najchętniej zobaczyłabym na własne oczy. 
Ale, ale, tak się rozpisałam, że jeszcze nie udało mi się opowiedzieć o samej historii przedstawionej przez Leigh Bardugo. W rzeczy samej, była... dobra. Na pewno nie uznam jej za szczególnie specjalną czy też taką z rodzaju zapadających w pamięć na dłuższy czas, ale myślę, że jak na debiut autorka wymyśliła pełną zwrotów akcji, ciekawą i wciągającą fabułę. Były łzy, była radość, była ciemna i zła strona oraz parę tajemnic, które z miłą chęcią się odkrywało - czego chcieć więcej?Owszem, ubolewam okropnie nad zwieńczeniem jednego z wątków i najchętniej zakończyłabym go inaczej - lecz niestety nie mam już na to wpływu i przypuszczam, że będę z tego powodu cierpieć do ostatniej strony tejże trylogii.
Czy polecam Wam tę książkę? Nie wiem. Jeżeli już od dawna ciągnie Was ta historia i byliście blisko zakupienia jej - spróbujcie. Jednakże ja zachęcać do tego nie będę.

niedziela, 17 lipca 2016

"Wielki mistrz" - Trudi Canavan

Sonea nareszcie osiągnęła coś, czego tak bardzo pragnęła - niechętny szacunek innych nowicjuszy Uniwersytetu. Uwolniona od podstępów chytrego Regina w końcu może skupić się na pogłębianiu swojej wiedzy, a jednocześnie odkrywaniu co tak naprawdę knuje Akkarin - każdy jego krok zdaje się dziewczynie coraz bardziej podejrzany, a inni magowie również nie przymykają na to oka. Czy Wielki Mistrz jednak postanowi grać w otwarte karty? Czy naprawdę Gildii zagraża... śmiertelne niebezpieczeństwo? 
Przygotujcie się na mrożące krew w żyłach zakończenie trylogii. 
Zwieńczenie, którego nie zapomnicie. 

Złamałaś mi serce. 
Złamałaś mi serce, Trudi Canavan.
I kiedy to piszę, wciąż kulę się pod kocem, z całej siły ściskając w ręku Wielkiego mistrza, a w moich oczach błyszczą iskierki łez. I choć wiem, że powinnam zaczekać aż emocje opadną, ochłonę, spojrzę na to inaczej - niemal słyszę w głowie głosy pełne nagany - to nadal kręcę z niedowierzaniem głową i kładę drżące palce na rozgrzanej klawiaturze komputera. Bo jestem tego całkowicie pewna, że właśnie uczucia pozostaną, tak samo silne i wyraźne jak teraz; nieważne, czy za tydzień, za miesiąc, czy za rok. Takich książek się nie zapomina. Nigdy. 
Nie pamiętam, ile czasu zajęła mi lektura Wielkiego mistrza. Kojarzę moment, kiedy otworzyłam książkę na okładce i ogarnął mnie strach, że się na niej zawiodę; przypominam sobie, jak szybko przewracałam kolejne kartki tylko po to, by zaraz wolniej przesuwać wzrokiem po literach i odwlekać koniec tak bardzo, jak tylko się dało; jestem w stanie przywołać chwilę, gdy z zapartym tchem i szeroko otwartymi oczami dotarłam do końca i z bolesnym westchnieniem wyszeptałam jedno, tak przeze mnie ukochane imię - lecz sam czas lektury leciał tak szybko, że prawie nieuchwytnie, niezauważalnie, tak jakby wskazówki zegara postanowiły raptownie i bez zapowiedzi przyspieszyć w swym biegu.  Jednego mogę być pewna: nigdy, przenigdy nie pokonałam prawie siedmiusetstronowej książki tak lekko, bez zatrzymywania się, z przerwami jedynie na otarcie łez i zaczerpnięcie oddechu. Nigdy. 
Wiecie co? Czytałam kiedyś książkę, dosyć dawno temu, od której naprawdę nie mogłam się oderwać. Zżyłam się z jej bohaterami tak, że zaraz spodziewałam się ujrzeć ich na ulicy w tłumie nieznanych mi ludzi, wydarzenia przeżywałam raz po raz w swojej głowie, zastanawiając się, co by było gdyby autor postąpił inaczej, gdyby losy postaci splotły się w zupełnie innych okolicznościach. Można by powiedzieć bez zbytniego przesadzania, że moje życie w głównej mierze kręciło się wokół  tej książki - i może nawet dalej się w taki sposób kręci - a każda następna przeczytana lektura nie dorównywała, wręcz wypadała blado na jej tle. Domyśliliście się już, o jaką książkę mi chodzi? Nie? Na pewno? Dobrze - także pozwólcie, że Wam ją przedstawię. Tak więc, Harry Potterze, poznaj proszę Soneę, dziewczynę z podobnymi zdolnościami co Ty. I staraj się dobrze, chłopcze, bo chyba masz konkurentkę. I do tego bardzo zdolną. 
Lubicie łzawe rozstania z ulubionymi bohaterami? Tak? To książka właśnie dla Was! Bo chwilowy powrót do Sonei, Akkarina, Rothena i innych magów... był jednocześnie słodki i gorzki. Słodki - bo przed naszymi oczami zmieniali się, niektórzy dorastali, inni dojrzewali do zrozumienia pewnych spraw i decydowali, co dla nich i dla ich najbliższych jest najważniejsze. Gorzki - bo trudno powstrzymać potok słów cisnący się do ust, kiedy żegnasz się z nimi wszystkimi po kolei i pragniesz wylać wszystkie swoje żale, niedopowiedzenia, ale nikogo wokół nie znajdujesz, mimo że usilnie próbujesz. Pokochałam ich wszystkich. Tych, którzy byli źli, tych, którzy popełnili błędy, a nawet tych, którym ciężko się było do nich przyznać. Tych, którzy poświęcali się dla dobra innych. Postaci, które tylko raz czy dwa przewinęły się gdzieś w tle, tylko popychając fabułę delikatnie do przodu. Wszystkich. Bez wyjątku. Silnie i wyraźnie jak nigdy przedtem. 
I pozwólcie, że na tych słowach moja recenzja się zakończy. Mam nadzieję, że zrozumieliście przekaz, jakiego nawet nie starałam się ukrywać pomiędzy zdaniami - przeczytajcie tę trylogię. Nie wahajcie się, nie piszcie, że na pewno zrobicie to kiedyś - zróbcie to teraz. Wejdźcie w ten grząski świat wyobraźni Trudi Canavan i doświadczcie tych wszystkich emocji, które ja teraz całym sercem przeżywam. I podzielcie się swoimi wrażeniami tak szybko, jak to możliwe. 

Ocena - 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.empik.com

czwartek, 14 lipca 2016

"Nowicjuszka" - Trudi Canavan

Sonea rozpoczyna naukę magii na Uniwersytecie Gildii, jednak nie spodziewa się, że jej pochodzenie tak znacząco wpłynie na kontakty z nowicjuszami - już na samym początku inicjacji kilkoro z nich wyraża negatywną opinię o jej osobie, a nawet otwarcie znieważa w obecności innych magów. Mimo że dziewczyna stara się najbardziej skupiać na nauce i obronie przed swoimi coraz bardziej natarczywymi prześladowcami, tajemnica odkryta przez nią i Administratora Lorlena nie daje jej spokoju - czy Gildia nadal jest miejscem, w którym można odnaleźć spokój? Jak radzić sobie w sytuacji, gdy wiesz, że znajdujesz się w ciągłym niebezpieczeństwie!


Nowicjuszka opowiada nam historię niezwykłą. 
Znacie to uczucie, kiedy zakochujecie się w książce wiedząc, że wcale nie jest idealna? Kiedy widzicie jej błędy, wytykacie je palcem i czujecie się poirytowani posunięciami autorki, a jednocześnie tracicie w niej część siebie? Kojarzycie moment, w którym kończycie przygodę z powieścią i w tym samym czasie zdajecie sobie sprawę, jak wiele w Waszym życiu zmieniła? 
Jeżeli tak, muszę przyznać, że nareszcie przyszła chwila, bym dołączyła do Waszego grona.
Jeżeli nie, przeczytajcie Trylogię Czarnego Maga. Zapewniam Was, że niejednokrotnie takiego wrażenia doświadczycie.
Zajmujecie się pisaniem recenzji od dłuższego czasu, a może dopiero zaczynacie? Nieważne, jak długo trwa Wasza kariera, tak czy tak z pewnością wiecie jak to jest, gdy nie jesteście w stanie wykrzesać choćby jednego składnego zdania na temat jakiejś pozycji - kojarzycie moment, kiedy wszystkie porównania wypadają blado, górnolotne wyrażenia prezentują się nazbyt przesadnie, a suche fakty za sztywno, nieprofesjonalnie na tle geniuszu opisywanego autora. I właśnie tak się teraz czuję, dzierżąc w ręku kontynuację Trylogii Czarnego Maga i od nowa odczuwając wszystkie targające mną rozszalałe emocje: od obezwładniającego zauroczenia po narastający niepokój, który mimo moich usilnych starań wciąż jeszcze nie opadł, krążąc wokoło i naumyślnie spychając myśli w kierunku ukochanych bohaterów.
Trudi Canavan to niewątpliwie mistrzyni swojego gatunku. Udało jej się podzielić wątki, historie i szczegóły w taki sposób, abyśmy wszystkiego dowiedzieli się nie od razu, ale stopniowo; podnosiła napięcie z każdą chwilą, nie pozwalając nawet na moment sielanki i spokoju ani na jedną myśl, że możemy wreszcie zaczerpnąć tchu (podczas czytania najlepiej wziąć sobie kogoś, kto będzie przypominał nam o oddychaniu!). W Nowicjuszce został wpleciony wątek, na który zawsze patrzę przez pryzmat innych i rzadko naprawdę doceniam - mianowicie, nauka Sonei na Uniwersytecie i jej treningi, aby zostać pełnoprawnym magiem - jednak biorąc pod uwagę rok, w którym została wydana książka ciężko mi ją porównywać do później opublikowanych pozycji. Jednakże będąc właśnie w jego temacie, muszę przyznać, że niezwykle bawiłam się obserwując jak ogromny talent dziewczyny powoli się odkrywa i rozwija, wzbudzając zazdrość swoich rówieśników, podczas gdy Sonea z zimną krwią ignorowała ich i skupiała się jedynie na swojej edukacji. Autorka nie przesładzała, opowiadając nam historię dziewczyny ze slumsów, która trafia pośród wysoko urodzonych nowicjuszy i bardzo doceniam jej chłodne podejście do jej traktowania - choć serce momentami krajało mi się na drobne kawałki, właśnie w tych ciężkich chwilach łatwiej było mi się związać z samą postacią Sonei. 
Jestem pod ogromnym wrażeniem wykreowania bohaterów, którzy chwycili mnie za serce od momentu, kiedy po raz pierwszy się pojawili - w tym tomie spotykamy ich o wiele więcej, a pomimo wielu punktów widzenia żaden z nich nie wygląda na zaniedbanego pod względem charakteru. Każdy z nich posiada wiele wad i zalet, po których niesamowicie łatwo ich rozpoznać i to pokazuje, że nikt nie jest idealny; Canavan nie starała się na siłę kreować postaci idealnych, którzy z pewnością nie wzbudziliby tyle mojej sympatii, co teraz. Może i mam przedziwne upodobania, ale jestem silnie zauroczona Reginem, czyli głównym oprawcą Sonei - poznajemy jego postać przez tyle czasu, że sama czuję ile autorka musiała poświęcić, by stworzyć osobę tak skomplikowaną i złożoną. Jeżeli zaś chodzi o naszą młodą nowicjuszkę, to na szczęście zachowała wszystkie te cechy, które doceniałam w niej podczas lektury pierwszego tomu i mam szczerą nadzieję, że tak pozostanie; ciężko byłoby pożegnać się z tak cudowną bohaterką.
Jednak nie poprzestajmy na samych zachwytach, ponieważ muszę odrobinę ponarzekać na styl pisania autorki - tak jak w poprzednim tomie nie spodobał mi się wstęp do historii Sonei, tak tutaj opowieść Dannyla często mnie nudziła i wręcz zmuszała do pomijania niektórych opisów i fragmentów starodawnych ksiąg. Aczkolwiek nie jest to rzecz, którą jakoś szczególnie neguję - myślę, że wielu z Was historia Ambasadora przypadnie do gustu. 
Słowem podsumowania, naprawdę polecam Wam lekturę całej trylogii - sama jestem w trakcie czytania ostatniego tomu i łzy same cisną się do oczu na myśl, że niedługo przyjdzie czas pożegnania. Mam nadzieję, że Wasza przygoda z nią będzie równie emocjonalna, co moja!

Ocena - 8/10

Zdjęcie pochodzi ze strony empik.com

poniedziałek, 11 lipca 2016

HAPPY ANNIVERSARY, CZYLI ROK JUŻ MINĄŁ

Przez rok dużo może się zmienić. 
Można wynaleźć lekarstwo na raka, sto piętnasty pierwiastek chemiczny albo pobić rekord w konkursie na najbardziej zarośniętą owcę świata (o ile nie ma się uczulenia na zwierzęta, rzecz jasna. Wtedy najlepszym rozwiązaniem byłoby odkryć nowy, niezawodny rodzaj tabletek na alergię, które pomogą nam w osiągnięciu tego celu). Można przefarbować włosy, przekłuć język w trzech różnych miejscach lub wytatuować sobie na plecach wizerunek ulubionego idola. Można też całkowicie zmienić otoczenie, nauczyć się podstaw chińskiego i wybrać się w podróż życia dookoła świata, mając ze sobą jedynie stary i zdezelowany rower - kto nam zabroni? W końcu rok to czas, w którym wszystkie drogi stają przed nami otworem - jeden ruch, jedna decyzja i jesteśmy w stanie obrać wyjątkową, tylko naszą ścieżkę. 
Ja w tym roku postanowiłam odnaleźć pasję. A ostatnie 12 miesięcy, 365 dni, 8760 godzin, 525600 minut i 3153600 sekund są żywym dowodem, jak ważna ona jest w życiu każdego człowieka. 

***

Blog miał być inwestycją na chwilę. Na miesiąc, dwa, może na wakacje, traktowany bardziej jak rozrywkę niż coś przyszłościowego, z początku nie za bardzo ogarnięty i z lekka niezadbany - ale mój. I tutaj skieruję swoją myśl do tych, którzy dopiero myślą o założeniu własnej strony i jak na razie tykają się jakiegokolwiek działania w tym kierunku jak przysłowiowy pies jeża - blogowanie to naprawdę ciężka, odpowiedzialna praca, jeżeli chcesz osiągnąć nim stuprocentowe samozadowolenie. Tak, dobrze słyszysz, nie wyświetlenia, obserwatorów, współprace wydawnicze, komentarze czy sławę na polskiej blogosferze, tylko samozadowolenie. Uczucie, którego doznajesz, patrząc na swój mały kącik w Internecie i ukłucie szczęścia, kiedy dochodzi do Ciebie, że to wszystko osiągnąłeś zupełnie sam, w czymś jesteś naprawdę dobry i chcesz to robić dalej, jak najdłużej. To się liczy. I choć dojście do tego zajęło mi, no, przyznam się, więcej niż pół roku, świadomość, dlaczego i dla kogo piszemy bloga jest potrzebna dla każdego, kto choćby dopiero próbuje się zadomowić w jakiejkolwiek domenie publikacji swoich prac w Internecie. A piszemy w głównej mierze dla siebie. I nie warto o tym zapominać. 
Owszem, ogromną przyjemność sprawiają mi Wasze komentarze, za każdym razem uśmiecham się jak głupia do ekranu na widok kolejnych obserwatorów, miłych słów czy opinii stałych czytelników, którzy byli ze mną praktycznie od samego początku. Kiedy widzę, że coś, co wyszło spod mojego pióra wzbudza duże emocje wśród publiki i zachęca/nie zachęca kogoś do sięgnięcia po tę czy inną pozycję, czuję że to co robię jest naprawdę niesamowite - jak cudowna jest magia słów, jak potrzebnym się czujesz, kiedy to Twoja opinia jest wyczekiwana i nieodzowna w oczach innych. Wy, Czytelnicy, w takich momentach dajecie naprawdę sporego kopa do działania i bez Was nasza blogerska praca nie miałaby zbyt dużego sensu. Ale nie wolno przesadzić. I blogowanie właśnie tego mnie nauczyło - nie możemy żyć, wiecznie porównując się do innych, cały czas skupiając się na aspektach materialistycznych i mierzyć szczęście w kolejnych obserwatorach naszej strony. Więc teraz zwracam się do Was, blogerzy, i to jest chyba najważniejsza lekcja jaką chciałabym przekazać z własnego doświadczenia - nieważne, czy macie 5, 50, czy 500 obserwatorów, jesteście najlepsi, każdy w inny sposób. Bo z pewnością każdy z Was kiedykolwiek napisał recenzję, która zmieniła czyjeś zdanie, może pomogła komuś w doborze następnej lektury czy zapełniła sklepowy koszyk stosem książek do przeczytania. I to uczucie powinno być dla Was jednym z cenniejszych, jakich doświadczycie. 

***
Truskawkowy blog książkowy skończył dzisiaj roczek. 
Drogi blogu, życzę Ci, abyś pozostał dla swojej Autorki niezwykłą przyjemnością i chwilą odpoczynku, jaką jesteś teraz. Życzę Ci tak niesamowitych Czytelników, jacy w tym momencie zawsze są przy Tobie; takich, na których zawsze możesz liczyć, kiedy przyjdzie czas zwątpienia. Życzę Ci również, aby te same łzy w oczach i nieopisana radość towarzyszyły Ci przez następne pięć, dziesięć, piętnaście lat. Bo nie wiem, co by Twoja Autorka zrobiła, gdyby nie Ty - więc dawaj jej powody do szczęścia za każdym razem, gdy o Tobie pomyśli.

Dziękuję wszystkim za ten rok!
Patty




poniedziałek, 4 lipca 2016

"Dwór cierni i róż" - Sarah J. Maas

Dziewiętnastoletnia Feyre jest łowczynią, która co dzień musi walczyć o przetrwanie dla swojej biednej rodziny. Podczas srogiej zimy, będąc na skraju głodu i wyczerpania, dziewczyna zabija ogromnego wilka.  Nie spodziewa się jednak, że wkrótce w jej drzwiach staje Tamlin pod postacią bestii, żądając od niej prawie niemożliwego wyboru - albo umrze, albo pójdzie za nim w mroki Prythianu, aby spędzić tam resztę życia. I tak właśnie zaczyna się ta historia.

Zawiodłam się. Zawiodłam się tak bardzo, że aż boleśnie, tak mocno, że na samo, choćby przypadkowe wspomnienie o Sarze J. Maas mam ochotę wyrzucić z siebie nieopisaną mieszaninę obelg i złorzeczeń. Zawiodłam się, z każdą stroną coraz bardziej oczekując niemożliwego, które, jak łatwo i prosto można się domyślić, nie nadeszło. Zawiodłam się zmarnowanym miesiącem spędzonym na nieudolnych próbach wciągnięcia się w tę do bólu mdłą i ckliwą historię, wypełnioną prawie po brzegi idiotyzmami i bezsensownymi filozofiami głównych bohaterów. Zawiodłam się wyrwanymi z głowy włosami, jękami rozpaczy i wręcz gorączkowym odliczaniem kartek do końca tej niezwykle ambitnej opowieści, której niby miałam nigdy nie zapomnieć i trzymać gdzieś w zakątku mego serca do końca swojego życia. Zawiodłam się jednocześnie wszystkim i niczym. Bo gdyby wziąć pod uwagę wszystkie aspekty Dworu cierni i róż i zebrać je do przysłowiowej kupy, przypuszczam że wyszłaby z tego nie taka zła książka z niespotykanym motywem fantastycznym, ciekawymi bohaterami i niezwykle wciągającym wątkiem głównym, który niejednego wprawiłby w stan prawdziwego osłupienia. Z dużym naciskiem na słowo przypuszczam. Ponieważ ja, stety bądź niestety, nie odnalazłam w kolejnym dziele Maas nic takiego, o czym można by powiedzieć choćby z dużą dozą sceptycyzmu i naciskiem na frazę powieść dla przeciętnego czytelnika - a byłoby ogromnym błędem stwierdzenie, że wcale tego nie szukałam. 
Biorąc pod uwagę fakt, iż sama nie wiem od czego w tej chwili zacząć i co napisać, pozwólcie, że bez wstępnego przedłużania przejdziemy do historii. Byłam naprawdę, naprawdę podekscytowana możliwością poznania na nowo jednej z piękniejszych bajek mojego dzieciństwa - Pięknej i bestii - baśni niegdyś tak przeze mnie cenionej i niejednokrotnie wspominanej jako posiadaczki cudownego przesłania, które kaźdy powinien wpleść w swoje życie. Oczekiwałam nieopisanie dobrej retrospekcji z dawnych lat w otoczeniu wszystkiego, co tak polubiłam w typowych książkach fantasy - świetnie wykreowanych postaci, przerażającego, acz pięknego świata przedstawionego i domieszki czegoś nowego, czegoś, co do czego byłam pewna, że Maas potrafi to dać każdemu czytelnikowi bez wyjątku. Dlaczego więc tak się zawiodłam?
Nigdy od tego nie zaczynam, ale w tym wypadku myślę, że powinnam - błędem, którego Maas nie wybaczę, jest koszmarne przedstawienie głównych postaci. I jak jeszcze Feyre byłam w stanie znieść i jakoś przeżyć jej totalną bezbarwność na tle wszystkiego innego, tak Tamlina nie cierpię. Bolało mnie za każdym razem, kiedy autorka usiłowała przedstawić go jako poszkodowanego przez los, ciężko poranionego plagą mężczyznę, z drugiej zaś strony nieustannie opiewając jego cechy - jaką to odwagą musiał się wykazać, pokonując potwory w lesie! Jak niezwyciężony był, przecież wszyscy wokół się go bali! Kiedy on jest w pobliżu, z pewnością nikomu w pałacu się nic nie stanie! Co z tego, że traci siły, i tak jest najlepszy spośród wszystkich dworów Prythianu! Tak, mniej więcej w podobny sposób Tamlin był opisywany zarówno przez Feyre, jak i innych mieszkańców jego domostwa, co doprowadzało mnie do istnej białej gorączki. Przez większość historii błagałam, by jego postać nie była tak bardzo eksponowana, a jego miejsce zajął ktoś inny - w końcu Lucien wcale nie byłby taki zły, wręcz przeciwnie, myślę że jego cięty humor zapewniłby czytelnikom o wiele większą przyjemność niż popisy Tamlina.
Z pewnością mówiąc to, należę do zdecydowanej mniejszości, ale nie byłabym sobą gdybym o tym właśnie aspekcie nie wspomniała - książka ta była niezwykle przewidywalna. To, do czego Feyre doszła na czterysetnej stronie powieści, ja wiedziałam gdzieś koło setnej, ogromne zdziwienia i zdumione twarze w moim przypadku ograniczyły się do wymownego westchnienia i wzruszenia ramionami. Przepraszam, czy to naprawdę jest ta autorka, która wzbudziła we mnie niejednokrotnie zawał serca i doprowadziła na skraj osłupienia swoim "Szklanym tronem"? Czy to jest ta Sarah J. Maas, o której niegdyś myślałam w samych superlatywach i ogłaszałam wszem i wobec, że każdą wydaną przez nią książkę przeczytam? Nie wiem. Nie wiem już sama.
Pozwólcie że podsumuję, gdyż obawiam się, że to wszystko, co mam do powiedzenia. Nie zamierzam kontynuować tej serii, nie będę też jej Wam polecać, choć wiem, że cały szał na Maas jeszcze nie minął i wiele osób raczej się nią zachwyca, niż potępia. Mam nadzieję, że tylko ja odniosłam tak nieprzyjemne uczucia podczas lektury - Wam życzę naprawdę przyjemnych wrażeń podczas poznawania historii Feyre.

Ocena - 4/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.empik.com