Wren 178 jest najbardziej martwym z restartów w Republice Teksasu - siedemnastolatka pozostała w stanie śpiączki przez sto siedemdziesiąt osiem minut, co praktycznie pozbawiło ją możliwości okazywania jakichkolwiek ludzkich uczuć. Jednak co się stanie, gdy jej najnowszym podopiecznym zostanie marny, słaby i bojaźliwy Callum Reyes 22, który swoim ciągłym optymizmem doprowadza Wren do białej gorączki? Czy ta przygoda skończy się dla nich pozytywnie, czy oboje doświadczą... likwidacji?
Nie owijajmy w bawełnę - "Restart" to książka taka jak wszystkie inne młodzieżówki, z jakimi dotąd się spotkaliście. Standardowo uciśniony świat, grupka ludzi "innych" od reszty, która oczywiście chce się uwolnić od rządu naprzykrzającego im się na każdym poczynionym kroku. Główna bohaterka, rzecz jasna, że najlepsza, a zarazem najbardziej unieszczęśliwiona przez los, przecież życie superbohaterów nie może być usłana różami! Ale nagle przyjdzie do niej ten jedyny, który mnie uwolni i zaczyna się taka sama historia, z jaką spotykaliśmy się już miliony razy. Wiele bym dała, żeby to nie była prawda.
Książka Tintery nie jest zła, jeżeli by patrzeć na nią przez pryzmat świeżego w danym gatunku czytelnika. Wręcz przeciwnie - ciekawa, intrygująca i z pozoru nie powinniśmy mieć nic do zarzucenia pomysłowi, jaki autorka miała na tę powieść, bo wydaje się przecież jeden z bardziej oryginalnych, jakie ostatnio spotykamy w powtarzalnych dystopiach. Mało tego, przyznam się, że sama czasem lubię zatopić się w lekturze jakiejś niewymagającej książki, która zajmie mnie na kilka długich, jesiennych wieczorów i pozwoli zapomnieć o problemach teraźniejszości. Kiedy potrzebuję czegoś do bólu schematycznego, ale słodkiego i uroczego, pokazującego po raz enty problemy wojna kontra pokój, zło kontra dobro. Restart" właśnie taki jest - lekki i niewymagający. Ale jeżeli szukasz książki na miarę nowych "Igrzysk śmierci", z pewnością się zawiedziesz.
Pomysł na książkę jest... znikomy. Uwierzcie mi, bardzo znikomy i trochę bezsensowny, bez polotu i jakiegokolwiek zaciekawienia, które powinno nas ogarnąć po przeczytaniu opisu i spojrzeniu na intrygującą, czerwoną okładkę, pozbawiony takiego przeświadczenia, że to jest to, co w tym momencie chcielibyśmy przeczytać. Praktycznie zaraz po zapoznaniu się z tematem, w którym obraca się powieść stwierdziłam, że sięganie po nią będzie kompletną stratą czasu, na którą za bardzo ochoty nie mam - w końcu jest tyle innych pozycji, które zasługują na uwagę i przypuszczam, że seria Tintery wcale do nich nie należy. Jednak czy żałuję, że poznałam historię Wren i Calluma?
Może zacznijmy od tego, że styl pisania autorki jest w miarę przystępny, lekki, przyjemny, ale jednocześnie nie prostacki, mieszczący się w pewnych ustalonych ryzach, w krótkich słowach - ni ziębi, ni grzeje. Może nie należy on do jakichś naprawdę niesamowitych, z jakimi się dotąd spotkałam, ale czytało się szybko i zanim się nie spostrzegłam, docierałam już do końca i musiałam się żegnać z bohaterami, do których mimo wszystko zdążyłam się trochę przywiązać. To chyba największy plus tego całego przedsięwzięcia - stylowi pisania nie można zarzucić nic poważnego. Niestety, jest to jedyna taka w miarę idealna rzecz.
Postacie... no cóż. Wren to, jak dla mnie, wykreowana przez Tinterę bohaterka-maszynka do zabijania, która rzecz jasna stara się nie okazywać żadnych uczuć, nie jest człowiekiem, nad czym bardzo ubolewa, ale to oczywiście nie zabrania jej bycia dalej zimną i chłodną panią robot. Nagle, puf, pojawia się Callum, czyli praktycznie w całości człowiek, który całych nadprzyrodzonych zdolności uzyskał tyle, co nic. Już możecie się domyślić, że za chwilę dostaniemy rzewne opisy rebelii i rozterek głównej bohaterki, jaka to ona jest nieludzka i pełna nienawiści do świata, a jednocześnie chce się zmieniać dla kogoś, kogo tak bardzo zarzeka się, że nie cierpi. Tak, wiem, że ta historia przewija się nie raz w młodzieżówkach fantasy.
Czy polecam? Nie wiem. Czytajcie, jeśli chcecie, a jeżeli nie chcecie marnować czasu, to lepiej pozostawcie tę lekturę tym, którzy dopiero z gatunkiem zaczynają.
Nie owijajmy w bawełnę - "Restart" to książka taka jak wszystkie inne młodzieżówki, z jakimi dotąd się spotkaliście. Standardowo uciśniony świat, grupka ludzi "innych" od reszty, która oczywiście chce się uwolnić od rządu naprzykrzającego im się na każdym poczynionym kroku. Główna bohaterka, rzecz jasna, że najlepsza, a zarazem najbardziej unieszczęśliwiona przez los, przecież życie superbohaterów nie może być usłana różami! Ale nagle przyjdzie do niej ten jedyny, który mnie uwolni i zaczyna się taka sama historia, z jaką spotykaliśmy się już miliony razy. Wiele bym dała, żeby to nie była prawda.
Książka Tintery nie jest zła, jeżeli by patrzeć na nią przez pryzmat świeżego w danym gatunku czytelnika. Wręcz przeciwnie - ciekawa, intrygująca i z pozoru nie powinniśmy mieć nic do zarzucenia pomysłowi, jaki autorka miała na tę powieść, bo wydaje się przecież jeden z bardziej oryginalnych, jakie ostatnio spotykamy w powtarzalnych dystopiach. Mało tego, przyznam się, że sama czasem lubię zatopić się w lekturze jakiejś niewymagającej książki, która zajmie mnie na kilka długich, jesiennych wieczorów i pozwoli zapomnieć o problemach teraźniejszości. Kiedy potrzebuję czegoś do bólu schematycznego, ale słodkiego i uroczego, pokazującego po raz enty problemy wojna kontra pokój, zło kontra dobro. Restart" właśnie taki jest - lekki i niewymagający. Ale jeżeli szukasz książki na miarę nowych "Igrzysk śmierci", z pewnością się zawiedziesz.
Pomysł na książkę jest... znikomy. Uwierzcie mi, bardzo znikomy i trochę bezsensowny, bez polotu i jakiegokolwiek zaciekawienia, które powinno nas ogarnąć po przeczytaniu opisu i spojrzeniu na intrygującą, czerwoną okładkę, pozbawiony takiego przeświadczenia, że to jest to, co w tym momencie chcielibyśmy przeczytać. Praktycznie zaraz po zapoznaniu się z tematem, w którym obraca się powieść stwierdziłam, że sięganie po nią będzie kompletną stratą czasu, na którą za bardzo ochoty nie mam - w końcu jest tyle innych pozycji, które zasługują na uwagę i przypuszczam, że seria Tintery wcale do nich nie należy. Jednak czy żałuję, że poznałam historię Wren i Calluma?
Może zacznijmy od tego, że styl pisania autorki jest w miarę przystępny, lekki, przyjemny, ale jednocześnie nie prostacki, mieszczący się w pewnych ustalonych ryzach, w krótkich słowach - ni ziębi, ni grzeje. Może nie należy on do jakichś naprawdę niesamowitych, z jakimi się dotąd spotkałam, ale czytało się szybko i zanim się nie spostrzegłam, docierałam już do końca i musiałam się żegnać z bohaterami, do których mimo wszystko zdążyłam się trochę przywiązać. To chyba największy plus tego całego przedsięwzięcia - stylowi pisania nie można zarzucić nic poważnego. Niestety, jest to jedyna taka w miarę idealna rzecz.
Postacie... no cóż. Wren to, jak dla mnie, wykreowana przez Tinterę bohaterka-maszynka do zabijania, która rzecz jasna stara się nie okazywać żadnych uczuć, nie jest człowiekiem, nad czym bardzo ubolewa, ale to oczywiście nie zabrania jej bycia dalej zimną i chłodną panią robot. Nagle, puf, pojawia się Callum, czyli praktycznie w całości człowiek, który całych nadprzyrodzonych zdolności uzyskał tyle, co nic. Już możecie się domyślić, że za chwilę dostaniemy rzewne opisy rebelii i rozterek głównej bohaterki, jaka to ona jest nieludzka i pełna nienawiści do świata, a jednocześnie chce się zmieniać dla kogoś, kogo tak bardzo zarzeka się, że nie cierpi. Tak, wiem, że ta historia przewija się nie raz w młodzieżówkach fantasy.
Czy polecam? Nie wiem. Czytajcie, jeśli chcecie, a jeżeli nie chcecie marnować czasu, to lepiej pozostawcie tę lekturę tym, którzy dopiero z gatunkiem zaczynają.