Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 6/10. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 6/10. Pokaż wszystkie posty

sobota, 22 lipca 2017

"Głębia Challengera" - Neal Shusterman

Niepokojąca podróż przez głębię ludzkiego umysłu. Opowieść o chłopcu, który powoli pogrąża się w chorobie psychicznej. 
Caden Bosch jest rozdarty między tym co widzi, a tym, co wie, że jest prawdziwe. Ma paranoje i halucynacje. Jest zdolnym uczniem liceum obdarzonym artystyczną wrażliwością, jednak coraz częściej wydaje mu się, że bierze udział w misji badającej Głębię Challengera, najgłębiej położonego punktu Rowu Mariańskiego (10 994 metrów pod poziomem morza). Jest świadomy, że jego świat się rozpada i coraz bardziej przerażony, że powoli przestaje odróżniać, co jest prawdą, a co ułudą. Rodzina i przyjaciele dostrzegają zmiany w jego zachowaniu i zaczynają się poważnie niepokoić. Zostaje przyjęty do szpitala psychiatrycznego i poddany leczeniu. Teraz to personel medyczny staje się załogą statku ku zdrowieniu.
Wnikliwa i niezwykle realistyczna, poruszająca i nie dająca spokoju powieść powstała na podstawie osobistych przeżyć autora, którego syn Brendan cierpi na chorobę umysłową.

opis i zdjęcie pochodzą ze strony lubimyczytac.pl


Głębia Challengera to książka niewyobrażalnie, niewyobrażalnie smutna; powieść, po którą na pewno nie sięgnięcie, chcąc się rozerwać w upalny, wakacyjny dzień. 
A jeśli mam Wam dać choć jedną radę, powiem tyle: nie musicie się spieszyć. 

- Jedynym, czego trzeba się bać - oznajmia kapitan zza steru - jest sam strach. I od czasu do czasu potwór ludojad.


Postawię sprawę jasno - cieszę się, że Shusterman poruszył w swojej książce temat chorób psychicznych: temat, po który, jak wynika z moich obserwacji, autorzy powieści młodzieżowych sięgają raczej sporadycznie. Głębia Challengera miała być dla mnie czymś zupełnie nowym; czymś, co otworzyłoby mi oczy na problemy, o jakich być może do tej pory nie miałam pojęcia; czymś, co będę polecać wszystkim dookoła jako najbardziej potrzebną książkę, jaka w tej chwili znajduje się na rynku. I nie zrozumcie mnie źle, Głębia Challengera to nadal powieść, za której powstanie jestem bardzo wdzięczna - właśnie dzięki niej wiele czytelników będzie miało szansę zrozumieć, jak poważną rzeczą jest schizofrenia, tym bardziej, że historia oparta jest na prawdziwych zdarzeniach i przeżyciach syna autora, Brendana Shustermana. Tylko że... chyba pragnęłam czegoś więcej. A, jak każdy mól książkowy dobrze wie, wysokie oczekiwania w stosunku do lektury często kończą się zupełnie inaczej, niż sobie to wyobrażaliśmy.


Martwe dzieci stawia się na piedestale, a te chore psychicznie zamiata się pod dywan.

Fabuła Głębi Challengera toczy się w dwóch miejscach: w realnym świecie, w którym Caden zmaga się z postępującą chorobą psychiczną i na statku zmierzającym do najgłębszego punktu Rowu Mariańskiego, położonego prawie jedenaście tysięcy metrów pod poziomem morza. Przyznam szczerze - nienawidziłam rozdziałów poświęconych misji. Chociaż pod koniec książki byłam już w stanie całkowicie zrozumieć, o co chodziło Nealowi Shustermanowi, czytanie powieści z perspektywy Cadena-załoganta było po prostu... męczące. Przez pierwszą połowę książki starałam się domyślić, do czego w ogóle "pieje" opowiadanie o życiu chłopaka, który został wybrany do wypełnienia misji daleko za oceanem, miejscu tak odległym od normalnego toku akcji - a kiedy wreszcie wszystkie elementy złożyły się w całość, poświęcałam całe moje skupienie na zgadywanie, jaki związek mają ze sobą obie perspektywy (co, nie ukrywam, było zadaniem dosyć skomplikowanym).
Nie z samych minusów składa się jednak fabuła Głębi Challengera - i nie byłaby to całkowicie szczera recenzja, gdybym nie wspomniała o samym aspekcie schizofrenii, na której się ona opiera. Historia Cadena to opowieść niezwykle smutna i trudna w lekturze, szczególnie dla osób wrażliwych. Neal Shusterman poruszył w niej wszystkie aspekty życia jako osoba chora: począwszy od ciężkiej sytuacji rodzinnej Boschów, a skończywszy na terapiach w szpitalu psychiatrycznym, z którymi musiał zmierzyć się chłopak. Autor pokazał swoim czytelnikom, do jak poważnych skutków może doprowadzić schizofrenia - i jak ważne jest to, by nie lekceważyć jej początkowych objawów.

Kiedy prawda boli, zawsze nienawidzi się posłańca.

Polubiłam Cadena. Jest to jedna z tych przeintelektualizowanych postaci, które raczej ciężko wyobrazić sobie w normalnym świecie, ale tak czy tak udało mu się zdobyć sobie moją sympatię - jestem pod wrażeniem tego, w jaki sposób Neal Shusterman przedstawił postępującą w umyśle chłopaka chorobę. Autor sprawił, że przeżywałam cały jej przebieg razem z głównym bohaterem: martwiłam się, kiedy było gorzej, kibicowałam, aby wszystko się ułożyło i cieszyłam jak dziecko przy każdym, nawet najmniejszym objawie wyzdrowienia.
Niestety, kreacja innych bohaterów wypada na tle Cadena o wiele słabiej. Byłam w stanie zrozumieć, że to właśnie chłopak miał grać w Głębi Challengera pierwsze skrzypce, więc inne postacie mogły pozostać nieco w tyle - jednakże biorąc pod uwagę fakt, iż było ich dosyć sporo, ciężko mi było to posunięcie Shustermanowi wybaczyć.

Łakniesz choćby miedziaka, ale masz żal, kiedy się trafi.

Podsumowując, pozostaję w stosunku do Głębi Challengera bardzo neutralna. Spodziewałam się po niej zupełnie czegoś innego - niestety, Neal Shusterman nie spełnił moich wymagań i choć pozostawił po sobie powieść dobrą, to niestety nie na tyle dobrą, bym mogła ją Wam polecić.

Ocena - 6/10


piątek, 7 lipca 2017

"Zbrodnia nie przystoi damie" - Robin Stevens

Akcja powieści toczy się na pensji dla panienek. W szkole dochodzi do zbrodni – ginie nauczycielka, panna Bell. Dziewczynki prowadzą w tej sprawie sekretne dochodzenie. Wszystko owiane jest tajemnicą, łącznie z tym, że w szkole kiedyś miało miejsce samobójstwo jednej z uczennic. Dziewczynki są trochę jak Sherlock Holmes i doktor Watson, do których się zresztą porównują. A prasa bardzo serię chwali i okrzyknęła autorkę „Agatą Christie” lub „Dickensem” dla dzieci.
zdjęcie pochodzi ze strony lubimyczytac.pl, a opis znak.com.pl

Po raz kolejny sięgam po książkę przeznaczoną dla młodszych odbiorców - i po raz kolejny zostaję całkiem mile zaskoczona.
Zbrodnia nie przystoi damie to jedna z takich bibliotecznych zdobyczy, po której nie do końca wiesz, czego się spodziewać. Bierzesz z półki, bo ładna, nowa, jeszcze pachnąca i nieczytana; bo nigdy o niej nie słyszałeś, a wydaje się ciekawa; bo potrzebujesz lekkiej lektury, a wśród dostępnych pozycji nie ma niczego, co by spełniło Twoje oczekiwania. Wracasz do domu, z powątpiewaniem otwierasz ją na pierwszej stronie, pełen wątpliwości, czy to na pewno był dobry wybór... i nagle przepadasz. 
Kryminał kryminałem, jednak z góry muszę przyznać jedno: tożsamości "tajemniczego" mordercy panny Bell domyśliłam się już około osiemdziesiątej strony, a kolejne wydarzenia tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że mam rację - także jakiegokolwiek elementu zaskoczenia w Zbrodni... z pewnością mi brakowało. Nie umniejsza to jednak faktu, iż historia wykreowana przez Stevens jest bardzo, bardzo dobra i ciekawa. Pomimo dosyć silnych przypuszczeń o jej zakończeniu, poznawanie dalszych perypetii Hazel i Daisy sprawiało mi ogromną przyjemność i w pewnym momencie nawet zapomniałam, że książka przeznaczona jest dla innej grupy wiekowej - autorka pokierowała akcją z tak dużą dojrzałością, że przykuła moją uwagę równie dobrze, jak o wiele poważniejsze lektury.
Jeśli muszę jeszcze o czymś wspomnieć, to będzie to umiejscowienie akcji - fabuła toczy się w 1934r. na angielskiej pensji dla panienek Deepdean. Choć z początku miałam co do tego wątpliwości, Robin Stevens udało się całkiem nieźle wykreować klimat dwudziestowiecznej Anglii i pomimo paru zgrzytów, całość prezentowała się zaskakująco dobrze. Czytając wypowiedź autorki na którejś z zagranicznych stron, natrafiłam na stwierdzenie, że tym, co uczyniło Harry'ego Pottera tak magicznym, był Hogwart - tutaj to właśnie pensja Deepdean dodała historii niezapomnianego uroku. I choć może głupio zabrzmię, to gdyby nie smaczki, które kojarzymy również z serii Rowling (m. in. spanie we wspólnych dormitoriach, uczniowie-prefekci) chyba nie wspominałabym tej książki aż tak dobrze.
Sedno tkwi w bohaterach. Nie przesadzę, posługując się stwierdzeniem, że szczerze nienawidzę Daisy - a że, niestety, jest to jedna z głównych bohaterek, musiałam ją znosić przez naprawdę długi czas. Naprawdę ciężko mi powiedzieć, jaki zamysł Robin Stevens miała na tą postać. Daisy to rozpuszczona, zakochana w sobie i wredna dziewczyna, która największą przyjemność czerpie z wysługiwania się innymi ludźmi oraz poniżania swojej rzekomej najlepszej przyjaciółki, Hazel. Przez całą historię miałam szczerą nadzieję, że Hazel w końcu otworzy oczy i zda sobie sprawę, kim jest jej wspólniczka, ale na próżno - dziewczyna pozwalała sobą pomiatać przez cały czas, ślepo zapatrzona w lepszą, idealną, cudowną i piękną Daisy. Przyznaję, że nie rozumiem tego posunięcia, tym bardziej, że mamy do czynienia z książką dla starszych dzieci/młodszej młodzieży: Robin Stevens rozpowszechniła tu ideę poddawania się toksycznej przyjaźni, co, jak dla mnie, w żaden sposób nie powinno być akceptowane.
Chyba przyszedł już czas na podsumowanie moich wrażeń po lekturze Zbrodni... i nie skłamię mówiąc, że moje uczucia są raczej mieszane. Z pewnością do plusów zaliczam ciekawą historię oraz dosyć szybką akcję, lecz niektóre posunięcia autorki oraz ogólna przewidywalność fabuły nie działają na korzyść jej oceny. Myślę, że gdybym miała polecić Wam książkę middle-grade, z pewnością nie wybrałabym powieści Robin Stevens - jednakże jeśli chcecie sami przekonać się, czy Wam się spodoba, to zachęcam do spróbowania 😉

Ocena - 6/10

piątek, 30 grudnia 2016

"Księga wyzwań Dasha i Lily" - Rachel Cohn i David Levithan

Pełna wdzięku romantyczna historia z książkami, przedświąteczną gorączką i bożonarodzeniowym Nowym Jorkiem w tle.
„W środku znajdziesz wskazówki. Jeśli chcesz je poznać, przewróć stronę. Jeśli nie – proszę, odłóż notatnik na półkę”.
Zainspirowana przez szczęśliwie zakochanego brata, szesnastoletnia Lily zostawia czerwony notatnik pełen wyzwań na ulubionej półce w swojej ulubionej księgarni. Notes czeka na odpowiedniego chłopaka, który odważy się podjąć grę. Ciekawski, ironiczny, lekko cyniczny Dash nie boi się zagadek - księga wyzwań staje się dla niego tak potrzebną odskocznią od codzienności. Dash i Lily urządzają podchody na wielką skalę – szukają notesu (i siebie) po całym Manhattanie. Podczas gry zaczyna rodzić się uczucie. Tylko czy na żywo zrobią na sobie równie dobre wrażenie, co na papierze? To spotkanie może okazać się największym wyzwaniem!
zdjęcie i opis pochodzi ze strony www.empik.com

Uwielbiam święta Bożego Narodzenia. 
Kiedyś wierzyłam, że ludzi dzieli się na dwa typy: tych, którzy w grudniu myślą tylko o niepotrzebnych wydatkach związanych z kupowaniem prezentów i tych, którzy cały ten miesiąc przechodzą w świątecznym swetrze, nieustannie nucąc pod nosem "All I Want for Christmas Is You" i marząc o spotkaniu z rodziną przy wigilijnym stole. Nie ukrywam, że zawsze należałam do tej drugiej grupy. Jestem osobą, która już z końcem listopada wrzuca w słuchawkach specjalną bożonarodzeniową playlistę, zamartwia się niekończącymi zakupami i planuje, w jaki sposób ustawić choinkę, aby wyeksponować świeżo kupione niebieskie światełka. Można by powiedzieć, że w grudniu staram się być inną osobą; pozwalam, aby szeroko pojęta "magia świąt" objęła także moje najbliższe otoczenie i często zrzucam wtedy skórę wiecznie zirytowanej i niezadowolonej.
W tym roku postanowiłam, że jeżeli ten miesiąc i tak upływa pod hasłem Bożego Narodzenia, spróbuję, jak nigdy dotąd, poszukać jakiejś ciekawej młodzieżówki wpisującej się w te klimaty.  
"Księga wyzwań Dasha i Lily" miała być pierwszą. Jednak czy przypomniała mi ona, dlaczego tak bardzo kocham święta?
Jeżeli miałabym zawrzeć fabułę w kilku słowach, opisałabym ją jako zaskakująco nietypową. Długo zastanawiałam się, czy dzielić się tymi przemyśleniami w recenzji; w końcu, jako wymagająca czytelniczka, z założenia powinnam poszukiwać historii oryginalnych i opowiedzianych inaczej niż wszystkie inne, prawda? Jednak chyba po raz pierwszy muszę powiedzieć, że autorzy leciutko za bardzo puścili wodze wyobraźni i w konsekwencji wyszło, co wyszło. Opowieść Dasha i Lily była po prostu... nierealistyczna. I choć książki właśnie po to są, żeby oderwać nas od nudnej, szarej rzeczywistości, sposób, w jaki ujęli to Cohn i Levithan najzwyczajniej w świecie do mnie nie przemówił. Owszem, z początku czułam się zaintrygowana "księgą wyzwań" w postaci czerwonego notatnika, jaki przekazywali sobie nieznajomi wraz z kolejnymi zadaniami - jednak im dalej w las, tym wyżej unosiłam brwi na wieść o kolejnym niespodziewanym wydarzeniu. Uważam, że przesłanie, jakie mieli autorzy można by w równie dobry sposób ująć w zgoła innej historii, unikając przy tym wielu widocznych zgrzytów.
Bohaterowie, cóż by tu mówić, bardzo pozytywnie mnie zaskoczyli. Co prawda, to prawda - byli zbytnio refleksyjni na swój wiek, a moje pierwsze odczucia w stosunku do nich można porównać z tymi do postaci Johna Greena, ale przy tym ciężko było ich nie polubić i nie przywiązać w czasie trwania tej bożonarodzeniowej opowieści. Spodobało mi się, w jaki sposób autorzy połączyli dwie odrębne osobowości, różniące się od siebie tak wieloma aspektami. Lily, uwielbiająca święta i wszystko co z nimi związane i Dash, który najchętniej by ich w ogóle nie obchodził - razem stworzyli naprawdę interesującą parę, której spotkaniu kibicowałam z każdą stroną coraz bardziej.
Czy oceniam tę książkę pozytywnie? Tak. Była idealna na świąteczny czas, kiedy, zabiegani pomiędzy jednym sklepem a lepieniem pierogów, nie mamy wolnej chwili na coś poważniejszego. Myślę, że każdy z nas potrzebuje czasami czegoś na oderwanie się od rzeczywistości - a książka Cohn i Levithana jest do tego celu chyba najlepsza.

Ocena - 6/10  

poniedziałek, 12 września 2016

"Cień wiatru" - Carlos Ruiz Zafón

Dziesięcioletni Daniel Sempere wybiera się z ojcem na Cmentarz Zapomnianych Książek - miejsce, gdzie dawno porzucone powieści odnajdują swoje miejsce na ziemi. Zafascynowany magią tego miejsca chłopiec zabiera ze sobą podniszczoną książkę Juliana Caraxa o niezwykłym tytule "Cień wiatru" i pochłonąwszy ją w jedną noc, nie może zrozumieć fenomenu tak nieznanego autora. A jak się potem okazuje, tajemnica jego pochodzenia może ciekawić młodego Sempere jeszcze przez wiele, wiele lat...

Są książki, które wszystkim się podobają.
Nie ma na całym świecie osoby, która nie zachwycałaby się jej metaforami, światem przedstawionym; nie ma kogoś, kogo nie urzekłoby niepowtarzalne pióro autora, które od pierwszych stron przykuwa naszą uwagę i nie pozwala oderwać się od historii do momentu, gdy i ona się zakończy.
Są książki, o których zdania bywają niezwykle podzielone. Jednym się podoba, drugim nie; jedni doceniają prostą fabułę i nieskomplikowane zagrywki autora, drudzy zaś uporczywie doszukują się niedopowiedzeń i momentów, w których zdecydowanie można by dodać więcej. Jedni wychwalają ją pod niebiosa, drudzy wyrywają sobie włosy z głowy i skreślają autora na sam dźwięk jego nazwiska.
I czasami bywają również książki, o których nic nie wiesz. Może słyszałeś o niej parę dobrych słów, może wręcz przeciwnie, ktoś wyraził na jej temat swoje niepozytywne zdanie, może kiedyś mignęła Ci przed oczami recenzja, którą zgasiłeś szybko, niezainteresowany. Może trzymałeś ją w ręku w bibliotece, zaintrygowany tytułem bądź minimalistyczną okładką, może rzuciła Ci się w oczy podczas przeglądania koszów promocyjnych w supermarkecie. Może tak, może nie.
I jak dla mnie, Cień wiatru mieścił się w każdej z tych kategorii. Bo z jednej strony czuję, jakby wszyscy o nim mówili, z drugiej strony ma on jednak tyle samo przeciwników, co popleczników, a z trzeciej to nawet nie miałam zielonego pojęcia, z czym to się je.
Do teraz.
Niezmiernie podobał mi się zarys fabuły. To było coś... o czym prawdopodobnie nigdy dotąd nie czytałam, coś oryginalnego, coś niezwykłego, coś wręcz magicznego - można by bez cienia wstydu powiedzieć, że po historii Daniela Sempere spodziewałam się praktycznie wszystkiego oprócz faktu, iż tak bardzo mnie ona zaskoczy swoją złożonością. Nie ma sensu ukrywać, że autor miesza w swojej opowieści wiele przeróżnych wątków, jednak ani przez moment nie poczułam się nimi przytłoczona bądź zagubiona - odnalazłam się znakomicie zarówno podczas szczegółowych retrospekcji, szalejącej akcji czy żmudnego oczekiwania na rozwiązanie zagadki, która nękała naszego bohatera od wczesnych lat dziecięcych. I do tego jeszcze Barcelona... przyznajmy się, kto nie chciałby przeczytać historii mającej miejsce w starodawnym hiszpańskim mieście, kto z nas nie chciałby choć na moment znaleźć się w gąszczu uliczek i trafić do księgarni, w której książki umierają?
Jednak tak samo, jak interesująco zapowiadał się Cień wiatru i na jakie emocje nastawiałam się, zaczynając lekturę, tak niezmiernie zawiodło mnie samo niewykorzystanie jego potencjału. Nie lubię opisów, nie lubię rozwlekania fabuły i ciężko ukryć, iż zazwyczaj wzrok sam ucieka mi kilka akapitów naprzód, gdy widzę kilkustronicową odę o pięknie rogu bawoła - dlatego też powieść ta niejednokrotnie mnie nużyła i zmuszała do niecierpliwego zerkania na zegarek z ogromną nadzieją, że akcja niedługo popędzi do przodu. Z jednej strony rozumiem, dlaczego autor nie mógł się posłużyć współczesnym językiem i jestem całkowicie za książkami omijającymi stwierdzenia czysto wyciągnięte ze słownika młodzieżowego slangu... ale kilometrowe opisy również  do mnie nie przemówiły i liczę na to, że kiedyś w końcu do nich przywyknę. 
A spytacie się, co z bohaterami? Szczerze, to przez dosyć grubą i obszerną powieść miałam sporo czasu, aby przyjrzeć się zarówno im, jak i ich osobowości, przeszłości oraz pobudkach i z wstydliwym uśmiechem na twarzy muszę przyznać, że nie udało mi się za bardzo do nich przywiązać. Dlaczego? Na samym początku mylili mi się potwornie i nie potrafiłam rozróżnić jednego od drugiego, co dopiero mówiąc o polubieniu ich, zaś kiedy już przyzwyczaiłam się do dziwnie brzmiących imion, doszłam do wniosku, że do końca zostało mi ledwo dwadzieścia stron. Nie rozumiem, jaką głębię mieli sobą przekazać - próbowałam, próbowałam, aż w końcu stwierdziłam, że moje starania i tak idą na marne.
Czy polecam? Zależy. Jeśli od zawsze chcieliście przeczytać Cień wiatru, od lat polujecie na nią w księgarniach lub czatujecie w bibliotece, to czemu nie - jednak jeżeli kolebie się ona gdzieś na końcu listy do przeczytania i nigdy nie jest Wam po drodze, to naprawdę, jak dla mnie nic nie tracicie.

Ocena - 6/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

piątek, 22 lipca 2016

"Cień i kość" - Leigh Bardugo

Pułk Aliny Starkov zostaje zaatakowany podczas przeprawy przez Fałdę Cienia. Kiedy przyjaciel dziewczyny, Mal, odnosi ciężkie rany, a jego życie staje pod znakiem zapytania Alina wyzwala z siebie moc, o której dotąd nie miała pojęcia - moc, która może okazać się niezwykle rzadka i jedna z najpotężniejszych w całej Ravce. Oddalona od życia w armii i umieszczona w pałacu, gdzie ma poznawać tajniki posługiwania się magią będzie musiała zmierzyć się z wieloma przeciwnościami losu - i może nawet własnego umysłu.

Leigh Bardugo, coś ty zrobiła? 
Nie, poprawka.
Alino Starkov, coś ty zrobiła?!
Cień i kość mógłby być naprawdę dobrą książką. Mógłby być. I właśnie dlatego pisanie tej recenzji przychodzi mi z tak ogromnym trudem - bo z jednej strony chciałabym ją polecić i powiedzieć, że mimo niewielkich błędów miło się ją czytało, a z drugiej jednak jestem świadoma, że potknięcia Bardugo wcale nie były niewielkie. Wręcz przeciwnie, to tylko wierzchołek góry lodowej.
Pamiętacie Allie Sheridan z Wybranych? Kojarzycie Evę z Bursztynowego dymu? A może nie jest Wam obca Heather z Paniki? Dla niewtajemniczonych, oto dosłownie początek dosyć sporej listy nielubianych bohaterek książkowych - i tak oto na wstąpienie do ich niewesołego grona zasłużyła sobie również Alina Starkov. Dziewczyna do bólu głupia, niezdecydowana, roztrzepana, nieogarnięta i doprowadzająca do szału już po wypowiedzeniu pierwszego zdania, którym gwoli ścisłości jest bo wszystko, co ona ugotuje, smakuje jak błoto (co z ust chudej, głodującej kilkuletniej dziewczynki brzmi co najmniej śmiesznie i wręcz niewiarygodnie). Przez większość książki odnosiłam dosyć trafne wrażenie, że autorka starała się na siłę stworzyć z Aliny tak pokrzywdzoną przez los bohaterkę, że w pewnych momentach wydawało się to wręcz komiczne -  gdyby nie porcja codziennego użalania się nad sobą, wspominania tragicznej przeszłości po stracie rodziców lub wypominania swojej inności od mieszkańców pałacu przypuszczam, że Alina pozostałaby niemową od pierwszej do ostatniej strony tej powieści. Nie możemy przecież zapomnieć, że jest nieudacznicą losu, co z tego, że ma moc, to jakaś pomyłka, ona przecież nie wystrzeliła tego potężnego promienia światła, by chronić Mala, nie, nie, musieli ją z kimś pomylić... 
Czyli, w skrócie, Alinę ciężko mi było znieść przez bite czterysta stron książki - ale jak jednego nieznośnego bohatera jeszcze da się przeżyć, tak dwóch już nie. I mówię tu nie o kim innym, tylko o Malu. O Malu, który jest schematyczny od stóp do głów, mdły i zmienia osobowości jak rękawiczki. O Malu, który nagle pojawia się znikąd i okazuje się, że trzeba będzie go znosić jeszcze przez dobry kawał czasu, jeśli nie do końca trylogii. Czy tylko ja w tym momencie dochodzę do wniosku, że życie książkoholika nie jest usłane różami? Myślę, że nie.
Jednak nie tylko z samych wad składa się Cień i kość - nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o interesującym i niespotykanym świecie, w który z rozpędem wrzuca nas Leigh Bardugo. Czytając współczesne powieści z wątkiem fantastycznym przyznaję się, że naprawdę rzadko spotykam takie, które zaspokoiłyby moje wszystkie pytania już na samym początku i nie pozostawiły bolesnych niedopowiedzeń, wręcz przeciwnie: coraz więcej w nich zagmatwań i nieporozumień, kiedy autorzy bezskutecznie usiłują odbiec od tego, co już wielokrotnie wszyscy widzieliśmy. I tak powstaje sporo niedopracowanych światów, o których niejednokrotnie już pisałam, lecz chyba nie warto teraz się nad nimi rozwodzić - Ravka wybiła się ponad wszystkie i z dumą wkroczyła na miejsce tych, które najchętniej zobaczyłabym na własne oczy. 
Ale, ale, tak się rozpisałam, że jeszcze nie udało mi się opowiedzieć o samej historii przedstawionej przez Leigh Bardugo. W rzeczy samej, była... dobra. Na pewno nie uznam jej za szczególnie specjalną czy też taką z rodzaju zapadających w pamięć na dłuższy czas, ale myślę, że jak na debiut autorka wymyśliła pełną zwrotów akcji, ciekawą i wciągającą fabułę. Były łzy, była radość, była ciemna i zła strona oraz parę tajemnic, które z miłą chęcią się odkrywało - czego chcieć więcej?Owszem, ubolewam okropnie nad zwieńczeniem jednego z wątków i najchętniej zakończyłabym go inaczej - lecz niestety nie mam już na to wpływu i przypuszczam, że będę z tego powodu cierpieć do ostatniej strony tejże trylogii.
Czy polecam Wam tę książkę? Nie wiem. Jeżeli już od dawna ciągnie Was ta historia i byliście blisko zakupienia jej - spróbujcie. Jednakże ja zachęcać do tego nie będę.

niedziela, 24 stycznia 2016

"Zbuntowani" - C. J. Daugherty

Nadchodzi ostateczne starcie... niepokój wisi w powietrzu, Nathaniel szykuje się do walki, a uczniowie Cimmerii wykorzystują każdą chwilę na ostatnie przygotowania. Niedługo dojdzie do momentu, który będzie przełomowy nie tylko dla całej społeczności, ale też dla Allie - właśnie ona będzie musiała dokonać wyboru, z którym zwlekała tak długo. Czy podoła zadaniu, które wyznaczyła przed nią babka? 

W tym momencie powinnam autentycznie zacząć krzyczeć. Przeklinać, tupać, wrzeszczeć, rozrywać książkę na kawałki i rzucać coraz to odważniejsze wyzwiska w stronę autorki, żałować każdej spędzonej przy tej powieści minuty, każdej przewróconej strony i tych pięciu dni, podczas których tylko ją odkładałam i marzyłam, że w końcu coś się poprawi. Mimo że w gruncie rzeczy nie była zła. Mimo że tak naprawdę mi się spodobała. Mimo że ma w sumie więcej zalet niż wad. Tak, to właśnie główna bohaterka sprawiła, iż czwarta część tak wychwalanych i cudownych po wsze czasy "Wybranych" nadaje się jedynie do odznaczenia na liście przeczytanych, odłożenia z powrotem na biblioteczną półkę i zapomnienia, że Cimmeria kiedykolwiek istniała w moim życiu. A szkoda. 
Nie chcę zdradzić Wam wyniku kulminacyjnego wydarzenia, który tak naprawdę stanowi sedno tej części - jednak chyba mogę wspomnieć, iż moje emocje po zakończeniu lektury Zbuntowanych są, szczerze mówiąc, jedynie negatywne. Dobrze wiem, że niektórzy z Was z góry domyślali się, jakiego wyboru dokona Allie, gdy przyjdzie na to odpowiedni moment, kto stanie się obiektem jej największego zainteresowania, kogo porzuci... ale cały czas jakoś podświadomie wierzyłam w zupełnie inny obrót sytuacji, korzystniejszy dla mnie, dokładnie taki jaki sobie wymarzyłam gdzieś pod koniec drugiej części. I mimo tego, że przez większość powieści byłam praktycznie pewna, że wszystko potoczy się tak, jak chciałam, to właśnie na ostatnich kartkach autorka postanowiła wbić mi nóż prosto w serce i rozwalić na kawałki wszelkie marzenia o naprawieniu reputacji tej serii. Bo, przypuszczam, jakkolwiek dobrzy Niezłomni by nie byli, to książki Daugherty nigdy już nie staną na półce ramię w ramię (grzbiet w grzbiet) z moimi ulubionymi pozycjami.
Zacznijmy od tego, że naprawdę podziwiam C. J. za wykreowanie niesamowitego klimatu wojny i niepokoju, który jak na dotychczasowe możliwości pisarskie tej oto autorki wypada nadzwyczaj realistycznie. Strach, panika, smutek, roztargnienie i podejmowane pod wpływem chwilidecyzje... z takimi uczuciami spotykamy się praktycznie na każdej stronie, nie wiedząc, co będzie dalej, czy nasi ulubieni bohaterowie przeżyją, czy wyjdą cało z opresji, co postanowią - powieść niesamowicie trzyma nas w napięciu i nie pozwala niczego się domyśleć, dopóki nie zostaniemy postawieni przed faktem dokonanym. Nie spodziewałam się, że po trzech częściach tak zwanych "flaków z olejem" autorka zdoła wprowadzić do historii coś dynamicznego, co trochę pobudzi akcję do życia... ale na całe szczęście się myliłam i tym razem nie zarzucę Daugherty nic poważniejszego.
Jeżeli chodzi zaś o postacie... przygotujcie się, jak to przy tej serii bywa, na naprawdę niezłą litanię. Po pierwsze, Allie - przez połowę książki łudziłam się, że skoro została postawiona przed tak ważnym zadaniem, to weźmie się w garść, zmądrzeje, otrząśnie i stanie się normalną, waleczną bohaterką, która zrobi wszystko, by uratować swoich przyjaciół. Nawet o tę krztynę normalności prosiłam i naprawdę byłam bliska rzuceniem książką o ścianę (co niechybnie bym zrobiła, gdyby nie to, że słowo pisane szanuję), kiedy zamiast przejąć się zbliżającą wojną, Sheridan po prostu siedziała i rozpaczała nad swoim ciężkim życiem, użalając się, że to wszystko JEJ wina, że gdyby nie ONA, Cimmeria byłaby normalną, śliczną, cudowną szkołą z cudownymi uczniami, którzy mieliby na głowie jedynie zbliżające się egzaminy. Nie wiem, jak opisać moją wewnętrzną nienawiść do tej dziewczyny, bo na samą myśl o niej mam ochotę coś rozwalić i przeklinać Daugherty za tak świetny pomysł na powieść, a tak fatalne wykonanie.
Nie wiem, czy mam ją polecić, czy nie. Z serią możecie spróbować, ale nie oczekujcie cudów, a jeżeli już ją zaczęliście, to wypada dokończyć, zobaczyć, jaki fenomenalny koniec Daugherty przygotowała dla Nocnej Szkoły.

Ocena - 6/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

sobota, 24 października 2015

"Fangirl" - Rainbow Rowell


źródło: www.empik.com
Tytuł: Fangirl
Tytuł oryginalny: Fangirl
Autor: Rainbow Rowell
Ilość stron: 453
Wydawnictwo: Otwarte/Moondrive
Wydanie polskie: 2015
Wydanie oryginalne: 2013
Ocena: 6/10

Cath Avery to dziewczyna o dwóch twarzach - z jednej strony studentka uniwersytetu, z drugiej blogerka, prowadząca najbardziej popularny blog o Simonie Snow (bohaterze bestsellerowej książki autorstwa Gemmy T. Leslie). Jednak czy zmiana otoczenia dobrze wpłynie na zamkniętą w sobie Cather? Co zmieni się w jej życiu, czego w ogóle by się wcześniej nie spodziewała?


Nie ukrywajmy - we współczesnym świecie, by książka dobrze się sprzedała, najważniejsza jest reklama. Nie sam fakt, że jest interesująca, nie fakt, że napisał ją znany na świecie autor, nazywany niekiedy mistrzem danego gatunku, a już broń Boże oryginalna historia i wplecione wątki, które zachwyciły przedpremierowych czytelników i sprawiły, że teraz WSZYSCY za pozycją szaleją. Nic bardziej mylnego. Najważniejszą rzeczą jest ogłoszenie jej istnienia WSZĘDZIE, od telewizji po internety, jak największymi literami, wciśnięcie jej w sam początek rankingu sklepów internetowych, postawienie na honorowych półkach w miejskich księgarniach, obdarzenie pastelową okładką i porównanie do wszystkich powieści, które dobrze się sprzedały, a obok których daną wstyd byłoby postawić. Takie życie - jednak czy coś wspólnego ma z tym "Fangirl"? 

Zacznijmy może od tego, że z pewnością ta pozycja wzbudziła duże, ba! bardzo duże emocje wśród czytelników - niektórym się podobała, niektórym mniej, niektórzy wychwalali autorkę, niektórzy potępiali, a jeszcze inni pozostali w stu procentach obojętni... no cóż, procedura postępowania praktycznie z każdą książką, która wejdzie na polski rynek i tuż po jej wydaniu zyska wiele opinii różnych blogerów. Dlatego ciężko, bym jeszcze przed jej premierą nie zastanawiała się, co Rowell wymyśliła takiego, że cały świat szaleje na punkcie jej książek, obdarowuje ją mianem mistrza gatunku i zasypuje tuzinami informacji zanim jeszcze zdąży się do końca wyjaśnić, o co chodziło. Co jest takiego w jej stylu pisania, że na samą wzmiankę o nim czytelnicy zaczynają piszczeć z radości i wychwalać jej elokwencję? Co jest w historiach, które prowadzi, bohaterach, których kreuje, zwrotach akcji... co jest w tym takiego, że nikt nie przechodzi obok Rainbow obojętnie? 
Pierwsze sto czterdzieści jeden (dokładnie) stron było dla mnie mordęgą. Nudną jak flaki z olejem, bezpłciową powieścią dla młodzieży, bez przesłania, morału, czegokolwiek oryginalnego, stuprocentowe odgrzewane kotlety... aż nie mogę wyrazić emocji, jakie towarzyszyły mi przy przewracaniu kolejnych kartek. Tak, przyznaję się, że przez dłuższy okres czasu książka ta leżała u mnie na biurku i tylko nastręczała kłopotów - zostawić, nie zostawić, kończyć, nie kończyć, męczyć się czy wziąć się za coś przyjemniejszego. Brałam pod uwagę dodanie kilkuzdaniowej recenzji okraszonej ogromną jedynką na dziesięć czy po prostu przemilczenie sprawy - jednak postanowiłam dać Rowell szansę na rozkochanie mnie w powieści, tak jak było z "Eleonorą i Parkiem". 
Historia, jaką autorka przedstawiła na kartach "Fangirl" jest dosyć ciekawa. Dosyć. Mamy pierwszoroczną studentkę, która zaczyna życie na uniwersytecie, mamy jej przebojową siostrę bliźniaczkę Wren, mamy Simona Snow i fanfika, który pod pseudonimem Magicath pisze nasza główna bohaterka. Mówiąc szczerze, to kiedyś lubowałam się w pisaniu tego typu opowiadań i mimo braku czasu wciąż staram się coś raz na ruski rok naskrobać - dlatego właśnie wydawałam się rozumieć styl bycia Cather i po części, jako wielka fanka Harry'ego Pottera wczułam się w rolę tej wielkiej fangirl, która kocha powieści ulubionej autorki całym sercem. Nie ukrywajmy, że Rowell nawet nie starała się zamaskować podobieństwa Simona do bohatera książek J. K. Rowling... lecz jeśli dobrze mi się wydaje, nie było to spowodowane lenistwem czy opieszałością autorki, lecz jej miłością do serii, dlatego jako stuprocentowa potterhead wybaczam jej to posunięcie.
Styl pisania Rowell jest dobry. Nie nazbyt elokwentny, jeśli chcecie poznać moje zdanie, nie nazbyt wysublimowany ani intrygujący, ale biorąc pod uwagę inne jego aspekty, mieści się w rubryce 
"zadowalający". Z drugiej strony, czego można oczekiwać po młodzieżówce - ale jednak pewne rzeczy w nim nie zachwyciły mnie tak bardzo, jak w "Eleonorze i Parku". Owszem, wyrażenia używane przez autorkę były całkiem lekkie i przyjemne, jednak czasem brakowało mi trochę bardziej "poważnego" podejścia do sytuacji.
Gwoździem do trumny, niestety, są bohaterowie. Cath to dziewczyna bardzo nieśmiała, trochę zamknięta w sobie i mało przebojowa - większość czytelniczek utożsamiało się z nią i praktycznie zachwycało się doskonałym odwzorowaniem postaci, lecz mnie po prostu ona irytowała. Irytowała każdym krokiem, każdym słowem, dziecinnym zachowaniem i kompletnym niezdecydowaniem. Nienawidziłam każdej sekundy, w jakiej musiałam się z nią użerać... więc chyba to najbardziej zaważyło na ocenie, której dałam tej powieści.
Podsumowując... czytajcie. Mimo wszystko, nie polecam, też nie odradzam, bo wiem, że gusta bywają różne, a 6/10 to w gruncie rzeczy nie aż tak zła ocena. Może Wam przypadnie do gustu bardziej.

czwartek, 6 sierpnia 2015

"Blask" - Amy Kathleen Ryan

Tytuł: Blask
Tytuł oryginalny: Sky Chasers. Glow
Autor: Amy Kathleen Ryan
Ilość stron: 408
Wydawnictwo: Jaguar
Wydanie polskie: 2013
Wydanie oryginalne: 2011
Ocena: 6/10

Opis książki: (źródło: www.matras.pl)
Empireum, ogromny statek kosmiczny, jest jedynym światem, jaki zna Waverly. Tutaj się urodziła - w pierwszym pokoleniu tych, których noga nigdy nie postała i nie postanie na zniszczonej wojnami ojczystej planecie. Waverly wie, że jej życie zostało z góry zaplanowane. Poślubi charyzmatycznego Kierana, typowanego na następcę kapitana Empireum, i wyda na świat kolejne dzieci, których potomstwo zaludni w przyszłości nową Ziemię. Tak trzeba, to obowiązek tych, którzy wyruszyli w kosmos. 
Nikt na pokładzie nie podejrzewa, że Empireum stanie się celem ataku. Nowy Horyzont, okręt bliźniak, który wyruszył w podróż na długo przed statkiem Waverly, dopuszcza się zdrady. Dochodzi do masakry. Młode kobiety i dziewczynki zostają porwane. Dorośli - wymordowani. 
Kieran, który przed czasem musi objąć rolę dowódcy, staje przed trudnym zadaniem. Pozbawiony wsparcia autorytetów, sam musi zapanować nad statkiem pełnym zrozpaczonych i zbuntowanych młodych ludzi. Bez kobiet ich misja skazana jest na niepowodzenie... 

     Masz już zaplanowaną, spokojną przyszłość. Poślubisz Kierana Aldena, przyszłego kapitana statku kosmicznego, a dzieci Twoich dzieci zamieszkają na nieznanej dotąd planecie zwanej Nową Ziemią. Będziesz prowadzić stateczne życie u boku męża do końca swoich dni. Nie wydaje się to piękne? Wiedzieć, że nie wydarzy się już nic, co zaburzy Twoje szczęście i spokój? Z takim przeświadczeniem żyje Waverly Marshall, główna bohaterka powieści "Blask". Jednak dziewczyna niedługo będzie musiała się zmierzyć ze zdradą... zdradą bliźniaczego statku, którym rządzi okrutna Anne Mather. Jakie plany ma wobec niej i innych dziewcząt przywódczyni Nowego Horyzontu?
     Zacznijmy może od tego, że z początku powieść pani Ryan kompletnie nie przypadła mi do gustu. Zachwycona bardzo pozytywnymi recenzjami, z jakimi spotkałam się na innych blogach, spodziewałam się czegoś, co wbije mnie w fotel od pierwszej strony i nie puści do samego końca. Dlatego po przeczytaniu pierwszego rozdziału czułam się jak oszukana, nie chciałam już kontynuować lektury tej powieści i postanowiłam dać jej szansę później. Styl autorki wydał mi się infantylny, bohaterowie wypruci z emocji, a zdania za krótkie, które nie pozwalały w ogóle wkręcić się w akcję. Pierwsze dwieście stron czytałam tak, jakbym musiała, po prostu przelatując wzrokiem po literach, myśląc tylko o tym, aby ta mordęga się skończyła. 
   Było to moje pierwsze spotkanie z choćby nędzną podróbką powieści science-fiction i, szczerze mówiąc, mam nadzieję, że uda mi się sięgnąć po jakąś inną książkę z tego gatunku. Galaktyczne realia naprawdę przypadły mi do gustu i sama z wielką chęcią zamieszkałabym na statku kosmicznym, którego losy mogłam śledzić w trakcie lektury, ba! z chęcią przeżyłabym te przygody wraz z jego załogą. Muszę przyznać, że kompletnie zakochałam się w ich życiu, a moja stara miłość z lat dzieciństwa odżyła na nowo. Mimo, że książka ma więcej wad niż zalet, miło było pogrążyć się w lekturze świata innego niż dotychczas. 
   Pomysł autorki na książkę wydał mi się bardzo oryginalny i mało schematyczny, ale niestety potwornie niewykorzystany. Jej początek kosztował mnie dużo, niestety zmarnowanego, czasu, a za powtarzające się non stop infantylne wypowiedzi bohaterów miałam ochotę rzucić książką o ścianę. Czasami odnosiłam wrażenie, jakby ta książka została napisana przez kilkuletnie dziecko - budowa zdań powalała "emocjami", które wywoływała, a słownictwo było za proste, jak na książkę dla młodzieży. Tak samo zachowania bohaterów: ich wyskoki czasami dziwiły mnie bardziej niż niespodziewane zwroty akcji, które i tak zdarzały się rzadko.  
     Przejdźmy może do najważniejszego aspektu tej książki, a mianowicie do postaci. Główna bohaterka, Waverly Marshall, była całkiem znośna, biorąc pod uwagę, że zazwyczaj prowadzące fabułę bywają irytujące i infantylne. Mimo, że inne dziewczęta ślepo wierzyły przywódczyni Nowego Horyzontu we wszystko, co mówiła, ona pozostała nieufna i wciąż szukała wskazówek, dzięki którym mogłaby udowodnić jej okrucieństwo. Tak samo Kieran, choć jego sytuacja była odwrotna - pełna lęku i obaw załoga wieszała na nim psy, oskarżając i karząc nawet za najmniejsze przewinienia i błędy. Czasami było mi go naprawdę żal, ponieważ chłopak robił praktycznie wszystko, by uratować porwane towarzyszki, a jego koledzy nie doceniali jego trudu. 
       Podsumowując, nie wrócę chyba do tej historii i nie przeczytam kolejnej części. Zakończenie nie powaliło mnie na kolana, nie złamało mi serca ani nie przyprawiło o dreszcze - po prostu było tak, jakbym zakończyła lekturę kolejnego rozdziału. Czy polecam? Nie wiem. Jeśli masz ochotę ją kupić/wypożyczyć z biblioteki to rób to, i tak wydaje mi się, że jestem jedyną osobą, której dzieło pani Ryan się nie spodobało. 
Patty

poniedziałek, 20 lipca 2015

"Mara Dyer. Tajemnica" - Michelle Hodkin

Mara Dyer budzi się w szpitalu, nie pamiętając, skąd się tam wzięła. Wydawałoby się, że już nic gorszego nie może jej spotkać. A jednak... To, iż nie pamięta momentu wypadku, w którym zginęli jej przyjaciele, podczas gdy ona sama w przedziwny sposób ocalała, budzi w niej podejrzenia, że kryje się za tym coś więcej. Ma rację. Mara nie może uwierzyć, że po tym, co przeszła, potrafi jeszcze się zakochać. Myli się.

Seria Michelle Hodkin o Marze Dyer jest jedną z tych, które są albo wychwalane, albo pogardzane. Wiele recenzji, które miałam okazję przeczytać, oceniało ją bardzo nisko, toteż podchodząc do lektury nie za bardzo wiedziałam, co mam o tej książce myśleć. Z początku spodziewałam się zwykłej młodzieżówki z elementami fantasy i lekkiego horroru, ale gdy tylko wzięłam tę książkę do ręki, nasunęła mi się jedna, nieco przerażająca myśl: "Alicja w krainie zombi". Nie wiem dlaczego, ale nagle przypomniała mi się ta książka, z jednej strony ciekawa i obfitująca w wartką akcję, a z drugiej strony pełna typowo high-schoolowych, schematycznych problemów. Niestety, Mara Dyer jest bardzo do niej podobna.
Styl pisania autorki jest bardzo prosty i lekki, odpowiedni do wieku postaci: niekiedy poważny, a niekiedy młodzieżowy. Momenty, w których Mara przeżywa swoje psychodeliczne wizje, zostały opisane językiem, który po trochu budzi w nas przerażenie i uczucie niezrozumienia, chwilę potem rozwiane przez gwałtowne zakończenie widzenia. Kiedy dzieje się coś strasznego, czujemy się jak w słabym, ale zawsze, horrorze, w którym nie wiadomo, co stanie się dalej.
Historia przedstawiona na kartach książki niestety czasem się ciągnie, a ostatnie wydarzenia wydają się jakby zagmatwane i wymyślone na siłę. Jak na początku czujemy się zaintrygowani nietypową tematyką, to później już tylko odliczamy strony do końca powieści, podziwiając "umiejętności" autorki.
Postacie, niestety, zawiodły mnie. Główna bohaterka, Mara Dyer, wydała mi się bardzo irytująca i niezdecydowana. Mimo, że starałam się zrozumieć jej traumatyczną przeszłość po stracie przyjaciół, to nie potrafiłam. Dziewczyna nie wydawała się załamana brakiem bliskich, tylko obojętna i zaślepiona swoimi "normalnymi" problemami: a to mama, która na nic nie pozwala, a to denerwujący brat, a to upokarzająca Anna, a to Noah... a tak naprawdę jej przerażające wizje schodziły na drugi plan.
Wracając do Noaha, też niezbyt go polubiłam. Wiem, że tylko narzekam, ale takich postaci w młodzieżowych książkach jest po prostu na pęczki: bogaty, wyluzowany, mający tzw. "chody" u nauczycieli i dyrektora... Nie zaskoczył mnie niczym innym. Pod koniec książki zyskuje nieco inne znaczenie dla powieści, ale według mnie to i tak nic nie zmienia.
Jednym z lepszych bohaterów tej książki jest Jamie Roth, którego polubiłam od momentu, w którym się pojawił (nie, nie tylko ze względu na nazwisko :P). Był naprawdę chłodno myślącym, inteligentnym chłopakiem i chciałabym, aby jego historia została pociągnięta dalej, Niestety jego późniejszy los jest nieco niesprawiedliwy, ale jestem pewna, że główni bohaterowie "odkręcą" to w kolejnych częściach.
Opisów w tej powieści jest naprawdę niewiele, przeważa tu wartka akcja, z czego się bardzo cieszę. Pomysł na książkę jest interesujący i pełen potencjału, niestety odrobinę zmarnowanego. Gdyby autorka bardziej skupiła się na samej Marze, a nie na jej szkolnych problemach, powieść na pewno spodobałaby mi się bardziej. Trzeba mieć to na uwadze, że uwielbiam takie tajemnicze klimaty i pochłaniam każdą książkę, w której można takie znaleźć, dlatego sięgnę po następne części, mając nadzieję, że będą odrobinę lepsze.
Czy polecam? Owszem, warto ją przeczytać jako miły przerywnik, a jeżeli lubicie powieści z wątkiem postaci chodzącej do liceum, tym bardziej powinniście po nią sięgnąć.

Tytuł: Mara Dyer. Tajemnica.
Tytuł oryginalny: The Unbecoming of Mara Dyer
Autor: Michelle Hodkin
Ilość stron: 412
Wydawnictwo: YA!
Wydanie polskie: 2014
Wydanie oryginalne: 2011
Ocena: 6/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.matras.pl.

czwartek, 16 lipca 2015

"Alicja w krainie zombi" - Gena Showalter

Jej ojciec mimo wszystko miał rację. One istnieją. Zombi są w stanie jej zagrozić. Jednak Alicja nie zamierza się poddawać i kulić ze strachu, wręcz przeciwnie - chce walczyć z przeciwnościami losu i odesłać do grobu każdego potwora, który ośmielił się z niego wyjść i pomścić krzywdy wyrządzone jej rodzicom w przeszłości. Po wsze czasy.

Szczerze powiedziawszy, "Alicję w krainie zombi" chciałam przeczytać od momentu, kiedy na nowo wkręciłam się w czytanie. Szukając na blogach książek, których ewentualnie mogłabym poszukać w miejskiej bibliotece, natknęłam się na tę pozycję i moje kochające fantastykę serce zabiło mocniej. Odtąd tylko czekałam na okazję, aby nareszcie zakupić pierwszy tom Kronik Białego Królika. Kupiłam. Przeczytałam. No i cóż, niestety się zawiodłam.
Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z twórczością pani Showalter, więc byłam całkowicie otwarta na nowe spostrzeżenia co do stylu autorki. Używa ona nieskomplikowanych, młodzieżowych słów i wyrażeń, które bez problemu wciągną nas w świat Alicji, a także wprowadzą w lekki klimat tej powieści.
Bardzo lubię książki fantastyczne, aczkolwiek nie przepadam za powieściami mieszczącymi w sobie życie typowych, amerykańskich nastolatków. Czytałam już ich naprawdę bardzo dużo, więc każda z takich książek wydaje mi się po prostu taka sama, nic nie wnosząca do naszego życia. Historia Alicji przez pierwszych kilka rozdziałów naprawdę mnie wciągnęła i uważam, że gdyby dalej była prowadzona w ten sposób, na pewno otrzymałaby ode mnie wyższą ocenę. Niestety autorka musiała wprowadzić moment, w którym Alicja rzuca się w wir szkolnych problemów, przyjaciółek, kłótni, a także nudnych lekcji, które zazwyczaj przesypiała. Właśnie wtedy wyjątkowość tej książki spadła w zasadzie do zera, a ja miałam przed sobą typową, nudną książkę young adult.
Książka jest bardzo gruba, ale jest to wina dużych marginesów, toteż tekstu na jedną stronę nie jest za wiele. Nie ma tu zbyt dużo opisów, a praktycznie na każdej stronie się coś dzieje. Postacie wykreowane są jak w typowej książce young adult: musi być najlepsza, popularna przyjaciółka Alicji o imieniu Kat, wredna "gwiazda" Mackenzie Love czy grupa popularnych, tajemniczych chłopaków takich jak Cole czy Szron, Nie są one oryginalne, ale też nie schematycznie: oscylują pomiędzy tymi dwoma określeniami, ale w gruncie rzeczy są w miarę przyjemne i interesująco się o nich czyta.
Fabuła wciąga, ale nie jest ona najwyższych lotów. Po kilku "akcjach" z powstrzymywaniem i walką z nieumarłymi stają się one raczej nudne i sami domagamy się czegoś nowego. Pomysł na książkę jest według mnie bardzo dobry, ale niestety zmarnowany. Jak już wspominałam, autorka niepotrzebnie wprowadziła do powieści wątek typowo licealny, którego mam już powoli dość. Gdyby był on ukazany w inny, mniej znaczący dla fabuły sposób jakoś bym go zniosła, ale wyniesienie go na pierwszy plan nie było dobrym posunięciem.
Możecie sięgnąć po tę książkę, jeśli lubicie książki YA z lekką domieszką fantasy... a może odwrotnie? Nie ręczę, że Wam się spodoba, ale zawsze możecie spróbować.

Tytuł: Alicja w krainie zombi
Tytuł oryginalny: Alice in Zombieland
Autor: Gena Showalter
Ilość stron: 512
Wydawnictwo: Harlequin TEEN
Wydanie polskie: 2013
Wydanie oryginalne: 2012
Ocena: 6/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.matras.pl.

wtorek, 14 lipca 2015

"Klątwa tytana" - Rick Riordan

Kiedy Percy Jackson dostaje pilną wiadomość z prośbą o pomoc, natychmiast rusza na ratunek swemu najlepszemu kumplowi Groverowi. Okazuje się, że odkrył on coś wspaniałego, a mianowicie dwoje dzieci półkrwi o nieznanym pochodzeniu. Nie to jest ich największym problemem - oto król tytanów, Kronos, uknuł sieć intryg, obudził się starożytny potwór zdolny obalić Olimp, a Artemida zaginęła. Herosi mają tylko tydzień na rozwiązanie wszystkich zagadek, lecz nie spodziewają się jednego - mrożącej krew w żyłach klątwy tytana...

"Klątwa tytana" jest trzecią przeczytaną przeze mnie częścią bestsellerowej serii o Percym Jacksonie, młodym synu Posejdona. Jak "Złodziej pioruna" urzekł mnie swoją oryginalnością i niebanalnym humorem, tak "Morze potworów" nieco mnie zawiodło, więc do lektury kontynuacji podchodziłam trochę niepewnie, w sumie tylko dlatego, że postanowiłam sobie doczytać serię do końca. Nie oczekiwałam od niej niczego szczególnego, wręcz przeciwnie, przygotowałam się na lekturę książki na poziomie poprzedniczki i niestety na coś takiego się natknęłam.
Książki o młodym herosie są znane ze swojej małej objętości, toteż ucieszyłam się, że i w tym wypadku nie będę zmuszona na zbyt długie, nudnawe siedzenie nad książką. Rick Riordan używa prostych, aczkolwiek mądrych i zabawnych sformułowań, dzięki którym książkę czyta się szybko, łatwo i przyjemnie, a akcja nie wydaje się przedłużana "na siłę". Wręcz przeciwnie: praktycznie na każdej stronie coś się dzieje, a jakichkolwiek opisów po prostu nie ma. Z początku mi to nie przeszkadzało, ale z biegiem czasu żałowałam, że nie mogę dokładnie wyobrazić sobie bohaterów czy sytuacji, w której oni się znajdują. Dlatego też kreacja postaci na tym etapie wypadła dosyć słabo, a szkoda, bo według mnie potencjał na nie wydawał się dosyć duży i obiecujący. Czytając tę książkę, nie byłam w stanie wczuć się w akcję, śmierci, smutne czy wesołe wydarzenia nie zrobiły na mnie za dużego wrażenia, po prostu czytałam i czytałam, nie przeżywając żadnych emocji. 
"Klątwa tytanów" zawarła w sobie wszelkie walory, jakimi może poszczycić się seria o Percym Jacksonie. Była zabawna, kolorowa i wręcz absurdalna, ale przyjemna w lekturze. Owszem, czasem zdarzały się momenty, w których miałam ochotę odłożyć ją i nie kontynuować lektury, ale koniec końców nawet trochę żałowałam, że przygody Thalii, Percy'ego, Grovera i Annabeth na tym etapie dobiegły końca. Mimo wszystkich niedociągnięć bardzo ich polubiłam, szczególnie Percy'ego i Annabeth, z którymi po trochu się utożsamiam. 
Warto przeczytać tę książkę, ale dla rozrywki, nie wiążąc z nią większych nadziei. Jest to opowieść o przyjaźni, zawierająca w sobie elementy lekkiego fantasy i mitologii greckiej. Po jej skończeniu nie czuję praktycznie nic, co byłoby warte opisania, tak naprawdę nie wiem, czy jest ona dobra, czy raczej nie. W głębi duszy będę kochać książki autorstwa Ricka Riordana chociażby pod tym względem, że po części stworzyły moje dzieciństwo. Mimo, że seria o Percym Jacksonie nie należy do najlepszych, pozostanie zawsze sentyment, który nie pozwoli mi skreślić tej pozycji z rzędu dobrych.

Tytuł: Klątwa tytana
Tytuł oryginalny: The Titan's Curse
Autorka: Rick Riordan
Ilość stron: 308
Wydawnictwo: Galeria Książki
Wydanie polskie: 2010
Wydanie oryginalne: 2007
Ocena: 6/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.matras.pl.