sobota, 27 lutego 2016

"Pojedynek" - Marie Rutkoski

Wszystkie Valorianki przed ukończeniem dwudziestego roku życia muszą podjąć swą najważniejszą decyzję - albo wychodzą za mąż, albo zaciągają się do wojska, by honorowo umrzeć za ukochaną ojczyznę. Dla Kestrel, córki generała Trajana, ostatnie godziny powoli się zbliżają, a ona nie jest przekonana, czy zamierza poświęcać resztę swoich dni na służbę u boku swojego ojca, czy poślubić kandydata skrupulatnie wybranego przez rodziciela. Jednak kiedy na targu niewolników w jej ręce wpadnie niesamowicie utalentowany Arin, a buntownicy z Herranu zaczną posuwać się coraz to dalej, by rozdrapać zadawnione rany, wszystko może się zmienić... 

Czasami natrafiamy na powieść, która nie wzbudza w nas większych, szczególnych emocji. Owszem, opowieść wydaje się być interesująca, bohaterowie sympatyczni, świat przedstawiony  dobrze wykreowany... ale wszystkie te cechy składające się na świetną książkę można określić jako co najwyżej przeciętne, a kiedy siadamy, by napisać o niej parę słów do recenzji, nie możemy wykrzesać z siebie ani jednego wartościowego zdania. Dobra? Ciekawa? Polecam, czekam na kolejne części? Miło było spędzić parę minut przy lekturze tej powieści? Czymże te stwierdzenia różnią się od określeń, jakie serwujemy przy okazji typowej, nijakiej książki? Niczym. A taką właśnie powieścią jest dla mnie szczerze wychwalany Pojedynek - pozycją, o której trudno powiedzieć cokolwiek, po czym zapamiętacie ją na dłużej. Dlaczego więc postanowiłam obdarzyć ją bardzo dobrą oceną? Zapraszam do dalszej części recenzji. 

Długo zastanawiałam się, jak ująć w słowa uczucia, które towarzyszą mi od zakończenia przygody z Kestrel i Arinem. Kilkukrotnie zaczynałam tę recenzję, kilkukrotnie też starałam się nadać jej jakiś blask, choćby iskrę oryginalności i zachęcić Was do poznania tej opowieści - ale we wszystkich przypadkach kończyło się mniej więcej na tym, że, zrozpaczona, kasowałam wszystko i odkładałam dzielenie się wrażeniami z lektury na przysłowiowe później, które zdawało się już nigdy nie nadejść. Zastanawiałam się też nad możliwością, by w ogóle nie dzielić się z Wami moimi odczuciami, jeżeli są one tak do bólu nijakie i przeciętne. Nie chodzi tutaj o to, że ta książka jest zła, nieciekawa czy niewykorzystana - nie, myślę, że mogę powiedzieć, że niesamowicie mnie zaskoczyła, a autorka wykazała niemały potencjał... ale mimo tego, jak świetnie się bawiłam podczas lektury, teraz nie tęsknię za historią, nie zapuściłam korzeni wśród Valorian ani nie wytworzyłam specjalnych więzów z bohaterami. Jestem wobec tego wszystkiego najzwyczajniej w świecie obojętna. 
Marie Rutkoski zachwyciła mnie przede wszystkim stworzeniem świata przedstawionego. Sama nie wiem, czy zakwalifikować go bardziej do dystopii, książki bazowanej mniej więcej na prawdziwej historii czy do lekkiej fantastyki (choć to bardzo ogólne pojęcie, którego nie lubię stosować byt często w stosunku do młodzieżówek) - łączy w sobie wszystkie te cechy, jakie zachęcają mnie we wszystkich tych trzech gatunkach i doskonale je miesza, przeplata wątki fantastyczne z takimi, jakie równie dobrze moglibyśmy dojrzeć na kartach historii. Już na samym początku zostajemy zasypani tajemnicami, intrygami, pikantnymi plotkami i nieustannym uczuciem niepokoju, tak jakbyśmy sami zostali postawieni w sytuacji, w jakiej znajduje się Kestrel. Nigdy nie możemy się spodziewać, czego  dowiedzą się ludzie i kiedy staniemy się obiektem plotek ze względu na najbardziej błahy powód czy zmyśloną historyjkę, ozdobioną kilkoma interesującymi szczegółami - a Kestrel, jako córka poważanego generała, zamiast stać z boku poza zasięgiem sąsiedzkich uszu, coraz bardziej przekracza cienką linię pomiędzy szacunkiem, a pogardą innych. W pewnych momentach nawet nie jesteśmy pewni, komu wierzyć i pomiędzy kim a kim toczy się wojna - czy to wina nieporozumienia, czy czegoś poważniejszego, czy powinniśmy życzyć zwycięstwa poplecznikom Arina, czy pobratymcom córki Trajana. Sama fabuła w tej książce naprawdę nie pozostawia wiele do życzenia, natomiast opuszcza nas z milionem niedopowiedzen i pytań.
Bohaterowie za to to jedni z najlepiej wykreowanych postaci, jakie udało mi się spotkać w swojej czytelniczej karierze. Podejmują decyzje zgodnie z etykietą, nie pozwalając sobie na nazbytnią poufność czy nieprzemyślane wnioski, robią wszystko, by pomóc swoim i każdą czynność przeprowadzają dopiero po upewnieniu się, że nie zaszkodzą tym swojemu narodowi. Kestrel to bardzo silna i mądra dziewczyna, choć nieidealna, to z pewnością taka, którą natychmiast polubimy - a może to złe słowo, raczej zyskamy do niej pewnego rodzaju respekt i szacunek, dowiadując się że dla swoich potrafi poświęcić naprawdę wiele, nawet wolność słowa i możność wypowiadania własnego zdania. Arin za to stanowi dla nas pewnego rodzaju tajemnicę przez większość powieści - jak trafił na targ niewolników, kim był przed wojną i jakie ma zamiary wobec
swej pracodawczyni. Zapewniam Was jednak, że to, co zaplanowała Marie Rutkoski jest naprawdę zaskakujące i szybko nie domylimy się, co planuje dalej.
Książkę polecam mimo tego, że się z nią bliżej nie związałam. Może Wy przyjmiecie inaczej opowieść, którą przekazuje nam Marie Rutkoski i zakochacie się w niej tak, że data wydania kolejnej części stanie się zakreślona na czerwono w Waszym kalendarzu.

Ocena - 8/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

czwartek, 25 lutego 2016

"Do wszystkich chłopców, których kochałam" - Jenny Han

Lara Jean Song ma w zwyczaju pisać list pożegnalny do każdego z chłopaków, którego kiedykolwiek obdarzyła uczuciem - list, który, jako zakończenie nieodwzajemnionej relacji, ląduje na wieki do pudełka, nieprzeznaczony dla niczyich oczu. Pewnego dnia jednak okazuje się, że... wyznania dziewczyny dotarły do swoich adresatów. Pięć chłopaków, pięć listów i pięć historii, które trzeba teraz dokończyć - jak Lara Jean poradzi sobie z uczuciami, których teraz już nie żywi? 

Od samego początku byłam pewna, iż ta książka mi się spodoba. 
Przy okazji kreatywnej publikacji stworzonej z myślą o pokoleniu Internetu, napomknęłam w kilku słowach o "idei prawdziwej przyjaźni", którą powoli zastępuje jej naciągany, wirtualny substytut. Wideorozmowy, czaty, komentarze, kompletne uzależnienie się od komunikacji poprzez coraz bardziej rozreklamowane serwisy społecznościowe... Czym jednak jest prawdziwa przyjaźń? Pełna poświęceń, bólu, cierpienia, oczekiwania na "lepsze czasy", które zdają się nigdy nie nadchodzić? Jak często nie doceniamy starań, jakie druga osoba dokłada, byśmy byli szczęśliwi? To uświadomiła mi książka Jenny Han, która, choć nie stawiająca przyjaźni na pierwszym planie historii Lary Jean, przemyca w swej opowieści morał uniwersalny dla nas wszystkich. 
Z pozoru fabuła może się wydać dość schematyczna - silne więzy między siostrami, które z biegiem czasu są skazane na niepowodzenie, dobrze znany przyjaciel z sąsiedztwa i dopiero co napotkany popularny typek ze szkoły, który w mgnieniu oka zmienia się w troskliwego ochroniarza - no skąd my to znamy... Jednakże Jenny Han wszystkie te wątki pomieszała w tak zabawny i uroczy sposób, że nietrudno się uśmiechnąć, obserwując, jak bohaterowie zmieniają się pod wpływem przebytych wydarzeń, metodą prób i błędów docierając do dobrego rozwiązania. Autorka z upływem czasu sprawia, że zaczynamy dostrzegać znaczenie małych, na pierwszy rzut oka nieważnych gestów - wspólne pieczenie ciastek, rodzinne ubieranie choinki, jedzenie czekoladowych pączków - które w rękach odpowiedniej osoby mogą przybrać zupełnie inne, o wiele bardziej wartościowe znaczenie, do którego tylko my możemy dotrzeć. Udowadnia, że to od nas zależy, jak potraktujemy drugą osobę - w kilka sekund możemy zaskarbić sobie czyiś szacunek i przyjaźń, acz możemy również postąpić wręcz przeciwnie, nastawiając kogoś do siebie negatywnie.
Styl pisania autorki jest niezwykle wciągający. Przyznaję się, że w ciągu dwudziestu czterech godzin zdążyłam od deski do deski pochłonąć ją całą, kompletnie nie odczuwając, że czas leci niesamowicie szybko - Jenny Han wprowadza nas w świat swoich bohaterów z tak ogromnym wdziękiem, lekkością, że nie dostrzegamy, kiedy się w nim zatracamy i podświadomie chcemy więcej. Sami bohaterowie zresztą wydają się być praktycznie idealnie wykreowani, postępując w miarę w taki sposób, jak każdemu nakazywałby jego własny rozum. Bardzo polubiłam Larę Jean, a także Josha i Petera - każde z nich wydaje się być zupełnie inne, aczkolwiek posiadające wspólne cechy, które doprowadziły dziewczynę do, jak nietrudno się domyślić, niejednokrotnych rozterek nad swoim losem. Jednakże chyba pierwszy raz w jakiejkolwiek młodzieżówce nie będę mieć zastrzeżeń do tego, jak poprowadzona jest fabuła względem refleksji Lary Jean i jakim przemyśleniom się oddaje, bo choć nie raz błagałam, żeby w końcu skierowała swe myśli na odpowiedni tor, to... nie przeszkadzał mi jej charakter ani decyzje, a każdy postępek starałam sobie automatycznie tłumaczyć poważnymi pobudkami.
Podsumowując - choć moja recenzja może nie należy do nazbyt emocjonalnych, Do wszystkich chłopców, których kochałam to jedna z moich ulubionych książek, a Jenny Han stała się jedną z najbardziej pokochanych autorek. Sama nie miałam pojęcia, jak przedstawić swoje uczucia w taki sposób, żeby wypadły najbardziej wiarygodnie - lecz mam nadzieję, że samo zapewnienie, że jest to najlepsza obyczajowa książka młodzieżowa, jaką w swoim życiu przeczytałam, zmusi Was prędzej czy później do zatopienia się w losach dziewczyny, która do wszystkich swych miłości pisała listy pożegnalne.

Ocena - 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

wtorek, 23 lutego 2016

"Ja, Ty, My. Książka wspólnych zapisków" - Lisa Currie

Pamiętacie złote myśli
Przekazywany z rąk do rąk zeszyt z zestawem, czasami wręcz absurdalnych, pytań strzeżony w sekrecie niczym najcenniejszy skarb. Do dziś pamiętam, jaką wspaniałą pamiątką były zapisane przez koleżanki i kolegów odpowiedzi, które trzymałam w pudełku, oglądając i czytając setki razy. Zastanawiam się, gdzie tkwił fenomen tej zabawy? Właśnie to wspomnienie powróciło za sprawą wydawnictwa Feeria Young, które przy okazji wydania kreatywnej książki pokolenia Internetu, zafundowało nam w zestawie odrobinę dobrej zabawy. Po sukcesie "zniszczonego dziennika" podeszłam troszkę sceptycznie do kolejnej pozycji z serii slam book, jednak ciekawość okazała się silniejsza. Sięgnęłam, aby niezwłocznie się z nią zapoznać i... nie żałuję, dlaczego? Już spieszę z wyjaśnieniem.
Bardzo często odnoszę wrażenie, że w erze Internetu, komunikatorów i serwisów społecznościowych idea prawdziwej przyjaźni została zastąpiona przez jej swoisty, nieco naciągany substytut. Wideorozmowy powoli zaczynają zastępować realne spotkania, czatowanie zwyczajowe ploteczki, a nawet ciężkie i szczere tematy poruszane są nie w cztery oczy, ale na sieciowych komunikatorach. I choć sama bardzo często korzystam z tego typu porozumiewania się, dostrzegając liczne zalety szybkiej komunikacji, widzę, jak bardzo zmieniają się relacje międzyludzkie od czasów, kiedy serwisy społecznościowe nie były tak popularne, do dziś - wchodząc do typowej, polskiej szkoły, pierwszy rzuca Ci się w oczy widok wpatrzonych w ekrany nastolatków, całkowicie pochłoniętych przeglądaniem Internetu. Dlatego możliwość spędzenia czasu z przyjaciółmi w tak kreatywny i ciekawy sposób, jaki w swojej książce prezentuje Lisy Currie, wydał mi się nadzwyczaj interesującym wyzwaniem, którego natychmiast się podjęłam.

Autorka od samego początku zasypuje nas szeregiem przeróżnych zadań, które do stuprocentowego wykonania potrzebują większego lub mniejszego zasobu wyobraźni - jednym z wyzwań jest ułożenie własnego hymnu, wykonujemy również dziwaczne listy i pozwalamy drugiej osobie odkryć nieznane fakty o naszej znajomości, przy tym świetnie się bawiąc. Pozycja ta jest idealną książką dla osób, które lubią odkrywać w swoim przyjacielu więcej i więcej ukrytych cech, uwalniając przy tym kreatywność i niezwykłą pomysłowość, jaką trzeba się wykazać. Chociaż z początku niektóre zadania mogą wydać się banalnie błahe i proste - nie zdziwcie się, co stanie się z daną kartką, kiedy już skończycie Wasze dzieło!
Rzeczą, o której nigdy nie wspominam, a teraz po prostu muszę to zrobić, jest niesamowita oprawa graficzna tejże książki. Mocna, porządna okładka, powiększony format - to naprawdę ogromny plus dla wydawnictwa, bo od chwili, kiedy weźmie się Ja, Ty, My! do ręki, już chce się zaczynać coś tworzyć :)

Ja, Ty, My! to książka, która pozwoli nam odstresować się przy wspaniałej zabawie, śmiechu i odrobinie twórczego wysiłku. Eksperymentujmy! Spędzajmy czas z przyjaciółmi, wykorzystujmy chwile, aby zapomnieć o trudach codzienności i pobawić się jak za czasów dzieciństwa. Przecież w każdym z nas jest jeszcze trochę dzieciaka, prawda? 

Polecam! Choć ostrzegam: grozi chwilowym zatraceniem się w świecie wyobraźni! 


Za książkę i możliwość spędzenia cudownych chwil z przyjaciółmi dziękuję wydawnictwu Feeria Young! 

moja recenzja znajduje się też na portalu lubimyczytac.pl - *klik*


niedziela, 21 lutego 2016

"Każdego dnia" - David Levithan

A każdego dnia budzi się w innym ciele, na dwadzieścia cztery godziny zamieniając się życiem z przypadkowym człowiekiem. Chłopak, dziewczyna, rozpieszczony bogacz czy uzależniony od narkotyków - klątwa, która ciąży na A nie zna granic, zmuszając go do przystosowania się do praktycznie każdych warunków. Jednak kiedy nagle w życiu chłopaka pojawia się wesoła, tajemnicza Rhiannon, wszystko się zmienia, a A będzie musiał podjąć jedną z najważniejszych decyzji swojego życia. Kogo szczęście będzie dla niego większej wagi - swoje, czy nowo poznanej dziewczyny? 

Wiele razy zdarza nam się powiedzieć, że chcielibyśmy choćby na jeden dzień stać się kimś innym. Kimś, kto nam imponuje, komu zazdrościmy, z ukrycia spoglądając na uroki życia, jakimi cieszy się druga osoba - nie okłamujmy się, iż każdy z nas miewa czasem myśli, że nasz los jest wyjątkowo niełaskawy w porównaniu do innych. Jak jest budzić się i zasypiać jako ktoś żyjący w zupełnie innych realiach? Niektórzy z nas w pewnych momentach oddaliby wszystko, żeby tylko przez chwilę poczuć się jak osoba pozbawiona smutków, problemów czy trosk doczesnego życia. Lecz czy naprawdę to byłoby dobre rozwiązanie? Czy nie należy cieszyć się z tego, co mamy, doceniając każdy dzień, uśmiech czy chwile, w których jesteśmy szczęśliwi? Nie powinniśmy dążyć do wewnętrznej satysfakcji z własnymi wadami oraz zaletami? Do takich refleksji zmusiła mnie książka Davida Levithana, choć nieidealna, to niosąca za sobą pewne bardzo ważne przesłanie. 
Jeśli mam być szczera, powieść Każdego dnia jest dla mnie bardzo, bardzo średnią powieścią. Niejednokrotnie nużył mnie niezbyt wartki tok akcji, irytował styl pisania autora, doprowadzał do szału nierozgarnięty bohater czy bezbarwna, mdła Rhiannon, zmieniająca zdanie częściej, niż to tylko mogłoby się wydawać możliwe. Odkładałam jej lekturę, powracałam, brnęłam przez kilka stron, nudziłam się, znowu odkładałam... i tak w kółko. Dlatego właśnie ciężko było znaleźć w powieści Levithana jakąkolwiek drugą stronę, niewyobrażalną zaletę, która nieco przysłoniłaby rażące schematy, błędy, których dopuścił się autor - jednak kiedy teraz wspominam opowieść przedstawioną oczami A, dopadają mnie głębokie refleksje, przemyślenia... co by było, gdybym to ja znalazła na jego miejscu, codziennie przyjmując inną, nieprzewidywalną maskę? 
Historia, jaką serwuje nam autor, zdaje się być... ciekawa. Oryginalna. I, biorąc pod uwagę, że dotąd nie udało mi się napotkać powieści o podobnej tematyce i morale, rzeczywiście taka jest - świeża, intrygująca, trochę przerażająca, a nawet poruszająca swoim niespodziewanym zakończeniem... ale potwornie źle poprowadzona. Chyba pierwszy raz od dłuższego czasu będę miała ogromne zastrzeżenia do  kusztu pisarskiego, jakim posługuje się autor, bo dopiero tutaj jest on naprawdę znikomy - a jednocześnie udowadnia nam, że świetny pomysł, ubrany w niewłaściwe słowa, potrafi stać się mało wartościową powieścią. David Levithan z początku zachęca nas niebanalną wizją świadomości głównego bohatera, wciąga niesamowicie jego postrzeganiem świata i nieco 
przerażającym stylem bycia... po to, by w następnych rozdziałach popadać w coraz to większą monotonię i nudę, powtarzając to, co już wiele razy od niego usłyszeliśmy. Taka właśnie jest historia A - najpierw nadzwyczajna, a z upływem czasu tracąca swój niezwykły blask. 
Mimo usilnych prób, nie udało mi się polubić bohaterów. Owszem, współczułam A jego tragicznego położenia względem osób, na których mu zależało, kibicowałam Rhiannon w powolnym zdobywaniu zaufania do swojego przyjaciela... ale nie związałam się z nimi bardziej, niż powinnam, czytając kolejną przeciętną książkę. Nie zatęskniłam za ich towarzystwem, za ich relacją, przygodami, za niczym związanym z ich burzliwą przyjaźnią. Nie dostrzegłam w nich nic, co przekonałoby mnie, że są czymkolwiek więcej oprócz bezładnych symboli, zarysów, w które autor usilnie próbował tchnąć iskierkę życia. 
Książkę nawet mogę Wam polecić, bo wiele osób ma o niej zupełnie inne zdanie. Jednak nie oczekujcie niczego, co wbije Was w fotel. Nie oczekujcie fajerwerków. Nie oczekujcie kolejnej ulubionej powieści na najwyższej, honorowej półce biblioteczki.

Ocena - 5/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

czwartek, 18 lutego 2016

"Bursztynowy dym" - Kristin Cast

Trzy Furie - Młódka, Matka i Staruszka - zamieszkują świat równoległy do naszego, strzegąc potępionych dusz skazańców, odbywających kary za swoje ziemskie przewinienia. W pewnym momencie drzwi dzielące zmarłych i żywych otwierają się, uwalniając zło, które rozprzestrzeniło się wśród śmiertelników - zło, które należy natychmiast sprowadzić do Tartaru, aby uchronić żyjących przed niechybną katastrofą, mogącą zniszczyć naród ludzki. Takiego zadania podejmuje się Alek, syn Furii, wojownik, który z pomocą pięknej Evy może uratować świat... i odkryć moce, o których nawet nie marzył. Jak skończy się ich misja? Czy zło zostanie pokonane? Czy Eva uratuje to, co dla niej najważniejsze? 
Niestety, Kristin Cast zrobiła wszystko, abyśmy się tego nie dowiedzieli. 

Po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu mam ogromną ochotę wypowiedzieć się o danej książce więcej, niż moja recenzencka natura mi na to pozwala - ujawnić zakończenie, tajemnice, zagadki, wychodząc z założenia, że podejmiecie decyzję o wartości tej kupki papieru po poznaniu tych kilku nędznych niespodzianek, jakie przygotowała dla nas autorka. Czy zepsułabym tym Waszą radość z czytania? Wątpię. Czy któreś z nadchodzących, przerażających, poruszających wydarzeń sprawiłoby, że ruszylibyście się sprzed komputera, polecieli z wywieszonym jęzorem pod drzwi księgarni jeszcze przed jej otwarciem i na kolanach błagali chociażby o możliwość spojrzenia na to urzekające dzieło? Mogę się założyć o milion dolarów, że nie. A jak ja jestem w stanie założyć się o milion dolarów, to Wy możecie być pewni, że Bursztynowy dym jest niczym więcej poza zwykłą powieścią, która najlepiej nadawałaby się do wydania na łamach jakiejś niszowej gazety. Lekko mówiąc. 
Zaczynając swoją recenzyjną tyranię na temat tej książki, przedstawię Wam w kilku zdaniach jej skomplikowaną fabułę. Zło uwalnia się, superbohater pod postacią niedoświadczonego, biednego wojownika musi poradzić sobie z trudami rzeczywistości (największym jego problemem jest oczywiście dowiedzenie się, co to jest hamburger i z czym to się je), przy tym maniakalnie poszukując dziewczyny o imieniu Eva, której nigdy nie poznał ani nawet nie widział, jednak jego magiczne moce mówią mu, że choćby miał poruszyć niebo i ziemię, Eva musi się znaleźć i pomóc Tartarowi odzyskać parę potępionych duszyczek. Do ich pierwszego spotkania dochodzi oczywiście w przemiłej, nadzwyczaj romantycznej atmosferze piwnicy, gdzie Eva zostaje uwięziona, zupełnie przypadkowo odkrywając cudowne moce i zabijając potwora, przy tym uważając, że jest to normalna przypadłość, z którą każda kobieta musi się w swoim życiu zmierzyć. No i zaczyna się ich horrendalna gonitwa za złem, pełna przygód, zasadzek i potworów. Resztę dopowiedzcie sobie sami, a prawdpodobnie będzie tam zupełnie nic, czego już dawno nie zdążyliśmy wynieść z innych książek fantastycznych. Interesujące, nieprawdaż?
Już przy okazji serii Ricka Riordana niejednokrotnie zdążyłam Wam wspomnieć, że mitologię pod każdą postacią jestem w stanie pokochać ponad życie. Właśnie to pod każdą postacią, tak niegdyś żarliwie podtrzymywane, mam ochotę teraz oficjalnie, przy świadkach, znieść - rany, jak można tak zbezcześcić mitologię, wplatając w nią tak tandetną fabułę, jaką jest przygoda Aleka i Evy? Jak można w ogóle wymyślić coś takiego, to jedna sprawa - ale umieścić akcję w Tartarze, miejscu kiedyś tak silnie związanym z greckimi wierzeniami? Patrząc przez pryzmat innych czytelników, mam ochotę zorganizować wspólną minutę ciszy, którą poświęcimy naszemu zainteresowaniu mitologią, bogami i innymi atrybutami wiążącymi się z Grecją.
Przejdę teraz może do aspektu każdej książki, do którego prędzej czy później muszę się przyczepić - do bohaterów. Może nie wspomnę już faktu, że na tych dwustu stronach męki nie poznajemy ich za dobrze, wręcz przeciwnie, tylko zdawkowe informacje i oczywiście łzawe historyjki ich ciężkiego życia... ale nawet te króciutkie chwilki, które musiałam z nimi spędzić, wydały się o te parę chwilek za dużo. Sama nie wiem, czy warto rozpływać się nad czymś, co można tylko określić jednym, dosyć dobitnym słowem - istna porażka. Albo nie, może spróbuję: wyobraźcie sobie pięć Waszych znienawidzonych głównych bohaterek, połączcie ich wszystkie denerwujące cechy i nazwijcie ją jakże pięknym imieniem Eva. Widzicie, to nie było trudne. A jakże efektowne...
Podsumowując, nie jestem pewna, czy warto za bardzo zagłębiać się w nudne aspekty powieści Kristin Cast. Przyznam, że całym sercem nie polecam, ale jeśli macie ochotę, proszę bardzo - czytajcie, może Was to zachwyci, w końcu gusta bywają bardzo, bardzo różne. Z chęcią dowiem się, jak Wy odebraliście tę historię i z całego serca Wam życzę, aby były to emocje zupełnie różne od tych, jakie przeżywałam ja.

Ocena - 3/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

poniedziałek, 15 lutego 2016

"Następczyni" - Kiera Cass

Eadlyn Schreave to osiemnastoletnia następczyni tronu Illéi. Uczona od najmłodszych lat królewskiej etykiety, kilkunastu języków i praw, które będzie musiała kultywować w odradzającym się państwie, jest świadoma, że nie minie kilka lat, kiedy przejmie po swym ojcu koronę - urząd, do którego całkowicie jej się nie spieszy, urząd, którego przejęcie naprawa młodą księżniczkę przerażeniem. Lecz kiedy w kraju wybuchną zamieszki, a jedynym rozwiązaniem będzie zorganizowanie na nowo Eliminacji, a jej plany na przyszłe życie ulegną całkowitej destrukcji. Czy zakończy je z obrączką na palcu, czy... posunie się do bardziej radykalnych środków?

Illéa to kraina, do której zawsze chce się wracać. Znowu chce się spacerować wąskimi ścieżkami pałacowego ogrodu, uczestniczyć w ważnych uroczystościach i balach, przechadzać obsypanymi złotem i klejnotami korytarzami... znowu chce się czuć tę niesamowitą atmosferę, która pozwoli nam się na chwilkę zamienić w wysoko postawionych członków rodziny królewskiej, mających przed sobą tysiące możliwości i dróg. Kiera Cass, po hucznym zakończeniu trylogii Rywalek, dała nam możliwość powrotu w świat Eliminacji, jednocześnie pozwalając niejako zajrzeć za ich kulisy; śledzić przebieg z perspektywy będącej obiektem zainteresowania księżniczki. Jak wypadła próba pokazania nam, jak wybór następcy tronu wyglądał z innej strony? Fantastycznie. Niesamowicie. Inaczej. A z pewnością zapierająco dech w piersiach. 
W tej recenzji nie zamierzałam już powtarzać, jak bardzo kocham historię stworzoną przez Kierę Cass. Nie zamierzałam już rozpływać się nad bohaterami, opisywać niesamowite intrygi, zaplątywać Was powoli w sieć podstępów i niedopowiedzeń, którą autorka podstawia nam pod nogi tak gwałtownie, że natychmiast się w niej zatracamy... ani przez chwilkę nie sądziłam, że po tak cudownej trylogii Cass stać na coś więcej, coś co mnie totalnie zaskoczy i wbije w fotel. Nie spodziewałam się, że Następczyni okaże się jeszcze bardziej emocjonalna i interesująca niż Rywalki - ale to nie było największe zaskoczenie, jakiego doświadczyłam. Bo mimo że od skończenia lektury minęły już więcej niż dwa tygodnie, nadal żyję tą historią i wiem, że dużo czasu minie, zanim zdążę ją zapomnieć i zakochać się tak samo w jakichkolwiek bohaterach, jak w Americe, Maxonie i Eadlyn. 
Miałam spore obawy, zanim na dobre wkręciłam się w akcję - że ta książka pisana była jedynie dla sławy i pieniędzy, na siłę; że Eliminacje z innej perspektywy zbytnio będą przypominać przygody Maxona; że wkradnie się jakiś denny wątek, który zepsuje całe moje dobre wyobrażenie o twórczości Cass. Jednakże czułam się zupełnie inaczej, choć wkraczałam w mury tego samego pałacu, w którym niedawno przeżywałam tak silne emocje. Autorka doskonale pokazała, że zmiana władcy państwa zmieniła nie tylko prawa rządzące krajem, ale też atmosferę, która unosiła się wokół członków rodziny królewskiej. Po raz pierwszy dowiadujemy się, jak Eliminacje wyglądają po drugiej stronie, jak Eadlyn postrzegała je na samym początku i czy jej nastawienie do kandydatów zmieniło się z biegiem czasu, kiedy przeżyła więcej lub mniej przyjemne doświadczenia z każdym z nich. Dopiero w tej części dokładnie poznajemy powody, dla których sam wybór wybranka dla księżniczki jest tylko komercyjnym posunięciem, zupełnie inaczej postrzeganym, kiedy wszelkie niby to romantyczne zabiegi ze strony rodziny królewskiej okazują się tylko sztucznymi uśmiechami słanymi w stronę kamery.
Jednym z najsłabszych punktów Następczyni według czytanych przeze mnie recenzji byli bohaterowie, a mianowicie niesamowicie denerwująca Eadlyn. Nie wiem, czym to było spowodowane, ale zamiast znienawidzić, bardzo ją polubiłam, a egoistyczne posunięcia starałam sobie tłumaczyć - czy jeżeli bylibyście wychowywani wśród bogactwa i sławy, pozostalibyście otwarci na problemy i sprawy innych? Z biegiem czasu, kiedy Eadlyn zaczęła bardziej przypominać swoją matkę, przygotowując się do roli królowej, nawet się z nią utożsamiłam - autorka doskonale pokazała, że księżniczka oprócz ściśle publicznego życia posiada również swoje własne, w którym odsłania zupełnie inną, bardziej przyjazną twarz. 
Polecam wszystkim, którzy zakochali się w historii Ameriki. Mogę Was zapewnić, że pokochacie Eadlyn tak samo, spoglądając na świat z jej perspektywy i niejeden raz zapłaczecie, że kolejna część ujrzy światło dzienne dopiero w maju.

piątek, 12 lutego 2016

[ZAPOWIEDŹ] - "Ja, ty, MY" - Lisa Currie

Tu nie ma złych odpowiedzi! Nie ma ograniczających Cię zasad! W tej książce jesteś cały TY i drugi TY i... to po prostu Wasza książka! Rozwiń skrzydła, puść wodze fantazji i baw się!
Oto książka bez reguł, która zapewni świetną zabawę - a także podpowie Ci coś o Tobie i Twoich przyjaciołach. A przede wszystkim pozwoli nietypowo spędzić czas. Ciasteczkowe wróżby, gryzmolenie wspólnego portretu, układanie Waszego piosenkowego hymnu - wygłup i relaks, albo jak wolisz: chwila namysłu i okazja do rozmowy - także o sprawach, o których nie wiadomo jak zacząć rozmowę.  Ale najbardziej to jest po prostu ...... (dopisz własne oczekiwanie do tej książki!).

Już 17 lutego do księgarń trafi niesamowita książka dla Ciebie i Twoich przyjaciół - "Ja, Ty, MY" autorstwa Lisy Currie. Czekacie? Ja już nie mogę się doczekać, kiedy dostanę ją w swoje ręce i będę mogła poszaleć z moją wyobraźnią, kredkami i kilkoma znajomymi. Czuję, że to będzie świetna zabawa... ale nie zdradzam za dużo! Oczekujcie mojej recenzji, która pojawi się już niedługo, tam opowiem więcej o tej nietypowej pozycji :-)

wtorek, 9 lutego 2016

"Tease" - Amanda Maciel

Emma Putnam popełniła samobójstwo  - ta wiadomość, niczym grom z jasnego nieba, spadła na nastoletnią Sarę Wharton, główną oskarżoną o przemoc psychiczną nad szkolną koleżanką. Wszystkie fakty wskazują na to, że Emma była niewinna, ale czy tak jest naprawdę? Czy Sara będzie walczyć o swoje, a może przyzna się do winy i stwierdzi, że było jej przykro za wszystko, co zrobiła? Jak zmieni się jej życie po tym, kiedy najlepsza przyjaciółka odejdzie, chłopak skończy szkołę, a ona zostanie sama... pośród spojrzeń milcząco nazywających ją... morderczynią?

Przemoc psychiczną często mijamy obojętnie. Wyśmiewamy, poniżamy, rzucamy z pozoru niewinne żarciki i docinki, nie zdając sobie sprawy, jak potrafi zaboleć choć jedno niewłaściwie wymierzone słowo, nieopatrznie wyrzucona z siebie uwaga. Powoli patrzymy, jak ludzie upadają, tracą wiarę, zapadają się w siebie... i dopiero wtedy rozumiemy, że cienka granica pomiędzy śmiechem a łzami została przekroczona. Dopiero wtedy, kiedy za późno jest na powiedzenie choćby cichutkiego przepraszam... mamy ochotę to słowo wypowiedzieć.

Jednak kiedy już zdarzy się tragedia, inni biorą pod uwagę fakt, że ofiara wyśmiewań... sama się naraziła na śmiechy i nienawiść? Czy jej niewinność będzie zawsze, za wszelką cenę udowadniana, aż rzekomy oskarżony przyzna się do winy? A może nic nie może być powodem do tego, by kogoś poniżać? Właśnie o tym opowiada w swym niezwykle poruszającym debiucie Amanda Maciel. 
Przyznajmy się, że każdy z nas był kiedyś świadkiem przemocy. Każdy z nas znał kiedyś osobę, która, pod naciskiem coraz celniej wymierzanych wyzwisk, załamywała się, powoli znikając z życia, marniejąc. Każdy z nas kiedyś doświadczył chociaż raz, jak czuje się osoba pokrzywdzona przez rówieśników, odsunięta od grupy. Każdy z nas chciał pomóc, wyciągnąć rękę, ale... wahał się. Albo też stawał w obronie poszkodowanego, pocieszał, patrzył na łzy goryczy, niemal namacalnie wyczuwał, jak bardzo tę osobę boli każde, choćby najbardziej błahe słowo. Każdy z nas zna osobę, która przez drugą osobę upadła. Jednak czy kiedykolwiek postawiliśmy się na miejscu tych, którzy się śmieją? Co czują, widząc, jak niszczą życie innym, wytykając każdy błąd, śledząc ich życie z uporem maniaka, tylko czekając na potknięcie? Czy czują satysfakcję ze swojego czynu? Czerpią radość z obserwowania, jak czyjeś życie wali się na kawałki? 
Amanda Maciel poprowadziła akcję z perspektywy Sary Wharton - dziewczyny, która, znęcając się psychicznie nad szkolną koleżanką, poniekąd została oskarżona o spowodowanie jej załamania psychicznego i, w jej wyniku, przedwczesnej śmierci. Lawirując między prawnikami, terapeutką, salą sądową a własnym, przepełnionym goryczą strachu domem, autorka w prosty sposób przedstawia nam historię zmarłej Emmy Putnam, która niejeden raz napsuła krwi Sarze i jej najlepszej przyjaciółce Brielle - wtrącając się w ich życie, udając lepszą, zadając się z chłopakami z wyższych sfer społecznych i bezkarnie doprowadzając do powolnego rozpadu ich dawnego życia. Jednak to nie Emma, a Sara staje przed sądem, by tłumaczyć się ze swoich poczynań... i tutaj mimowolnie zadajemy sobie pytanie - czy łatwo wytłumaczyć, że zmarła sama sobie na to zasłużyła? Po której stronie stanęlibyśmy, będąc na miejscu organów władzy, mając do wyboru nieskazitelną dziewczynę i grupę rówieśników, którzy od dłuższego czasu niszczyli jej życie? 
Myślę, że autorka miała na tę książkę ogromny pomysł, próbując powoli wdrażać w życie wszelkie fakty, które chciała tam zawrzeć. Zły wpływ środowiska, toksyczne znajomości, okłamywanie samej siebie, twierdząc, że taki wybór byłby dla mnie najlepszy, aż w końcu brak hamulców, kiedy dochodzi do popełniania przestępstw - wszystko to znalazło się w Tease, choćby pod najprostszą postacią kilku zdań czy kontekstu, morału, jaki trzeba wydobyć spośród kilkunastu symboli. Właśnie za tą prawdziwość, za przedstawienie faktów takimi, jakimi są, udało mi się pokochać tę powieść, wciąż powracając do niej myślami i tworząc własne scenariusze, jakie mogłyby się potoczyć gdyby jedna lub dwie osoby zdecydowały inaczej. Amanda Maciel uczy nas, że dawno podjętych decyzji nie można już odwrócić czy puścić w zapomnienie - jedynym sposobem, by je wytłumaczyć, jest robienie wszystkiego, by dokonać w sobie pewnej zmiany i udowodnić wszystkim wokół, że mimo pewnych błędów jesteśmy w stanie żyć dalej. 
Aspektem, którego, jak zwykle, nie mogę pozostawić bez odzewu, są bohaterowie. Akcja biegnie tak szybko, że prawie nie zauważamy ich obecności, są dla nas tylko jak puste lalki, popychane w jedną i w drugą stronę, by spełniać określone role. Sara, Brielle, Taylor czy sama Emma - wydawało mi się, że są one tylko symbolami, które mają na celu przedstawić pewne stereotypy, pewne wartości. Na szczęście z całkowitym powodzeniem.
Sama nie wiem, czemu tak bardzo udało mi się pokochać tę książkę. Im więcej czasu mijało, tym więcej zalet w niej dostrzegałam, choć z drugiej strony rozumiem, że nie jest idealna. Doceniam autorkę za to, że poruszyła problem bardzo istotny w dzisiejszych czasach, przedstawiła go w inny sposób, z zupełnie odmiennej perspektywy i jednocześnie nie owijała w bawełnę, przedstawiając sprawę taką, jaką jest w rzeczywistości. Polecam. Polecam każdemu nastolatkowi, który choć raz spotkał się z pojęciem "przemoc psychiczna". 

Ocena - 9/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

sobota, 6 lutego 2016

"Syn Neptuna" - Rick Riordan

Percy Jackson ma zamęt w głowie. Budzi się, nie pamiętając niczego, oprócz jednego imienia - Annabeth. Próbując dowiedzieć się co nieco o swojej przeszłości, trafia do obozu dla rzymskich półbogów, specjalizującego się w szkoleniu ich do walki.
Hazel Levesque posiada niesamowitą moc, dar, który okazał się być dla niej przeklęty. Kiedyś obudziła na świecie ogromne zło, a teraz stara się przywrócić to, co dawno temu nieopatrznie zniszczyła.
Frank Zhang do niczego się nie nadaje -  niezdarny, słaby, posiada niską samoocenę i niczego nie potrafi doprowadzić do końca. Mimo tego to na jego barki spada najważniejsze zadanie, któremu nie może nie podołać. 

Riordan to dla mnie dotąd nierozszyfrowany autor-zagadka. Zaczynając od wspaniałego Złodzieja pioruna, lawirował między przeciętnymi kolejnymi częściami przygód młodego Jacksona do w miarę dobrej, przesyconej hieroglifami Czerwonej piramidy aż po pokochanego do granic możliwości Zagubionego herosa... manewrował moimi emocjami raz po raz, to zniżając się do rangi dosyć słabego autora książek młodzieżowych, to urastając w moich oczach do magika, który niejedno jeszcze potrafi. Kim więc Riordan okazał się tym razem? Którą ze swoich wielu twarzy odsłonił, powracając w wielkiej chwale razem z Percym Jacksonem, Hazel, Frankiem i zupełnie nową historią o siedmiu podróżnikach? Nie zdradzając wszystkiego od razu, powiedziałabym, że nie spodziewałam się tego, co tutaj zostało mi w pięciuset stronach powieści przekazane. Jednakże, przybliżmy moje uczucia odrobinę bardziej. 

Nie będę ukrywać, że sama nie wiem, co tak naprawdę mam powiedzieć Wam o tej książce. Od paru tygodni, od chwili, kiedy skończyłam ją czytać i odłożyłam na półkę, rozmyślając nad odpowiednimi zwrotami, jakie by ją opisywały, ciągle waham się nad dobrą oceną i... jakoś nie mogę jej odnaleźć pośród splątanych myśli i różnorakich opinii  - od dobrej historii, klimatu, świetnego stylu pisania i żartobliwych nawiązań, po raczej kiepskie postacie i wolno rozwijającą się akcję, które tak naprawdę zaważyły na ocenie, którą tej książce zamierzam wystawić. Żeby nie skłamać, nie jestem nawet pewna, czy ta powieść mi się podobała - zważywszy na możliwości pisarskie Riordana i potencjał, jaki można było ze spokojem wykorzystać na milion różnych sposobów, mam ogromne wątpliwości, czy mam traktować tę powieść poważnie. 
Pierwsza rzeczą, jaką w stu procentach udało mi się w Synie Neptuna potępić, są wykreowani bohaterowie. Jeśli jeszcze nie wiecie, to chyba najbardziej nie cierpię postaci, które swoją obniżoną samooceną i niezdarnością mają wzbudzić w nas swoiste współczucie i kibicowanie im w drodze do celu - jednak jeśli chodzi o zachowanie Hazel i Franka, muszę po prostu odetchnąć i policzyć do dziesięciu, na chwilkę odrywając się od ich nieudolnych prób udowodnienia nam, jacy są wspaniali jako herosi. Im dalej w las, tym bardziej tęskniłam za kimś, kto wniósłby do historii trochę humoru, riordanowskiego klimatu i typowego rozbawienia, jakie zawsze miałam na twarzy czytając jego książki... jednak dostawałam tylko rzewne pocieszanie i użalanie się nad swoim ciężkim losem, wielkim przeznaczeniem, które spadło na utrudzone już barki bohaterów.
Sama historia, poszukiwanie demonów na Alasce i odkrywanie bolesnych tajemnic przeszłości, przyznam się, że przypadła mi do gustu. Bardzo lubię książki, w których opowieść zdaje się być dynamiczna i pełna zwrotów akcji, kiedy cały czas coś się dzieje, zmienia, zanim jeszcze zdążę ogarnąć, w jakiej sytuacji znajdują się bohaterowie - jednakże tutaj zanim tylko zostaliśmy wprowadzeni w prawdziwą fabułę, mija sporo czasu i jeśli o mnie chodzi zdążyłam się trochę zanudzić. Przerwy na retrospekcje, bezsensowne rozmyślania... gdybym tylko mogła, skróciłabym je o połowę i dodała odrobinkę żywej akcji, czegoś, co może postawi nas troszkę na nogi i poderwie z fotela.
Jedyna rzecz, która nie zmieniła się od wspaniałego Zagubionego herosa, to z pewnością ogromna wyobraźnia autora, którą częstuje nas praktycznie na każdym kroku. Szalone przygody, różnorodność przeciwników i prawdziwy morał, który od czasu do czasu wyłapujemy spośród innych, mniej ważnych spraw - to wspominałam naprawdę miło i chyba zawsze będę kojarzyć Riordana z wspaniałymi opisami, jakie dostawałam na każdej stronie. Bo chyba żadnego innego plusa w tej książce nie znajdę.
Nie polecam Wam kontynuacji Zagubionego herosa, chcąc, byście zachowali dobre zdanie o autorze. Wiem jednak, że wielu osobom właśnie ona przypadła do gustu, więc może Wy będziecie do nich należeć…

Ocena - 4/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

wtorek, 2 lutego 2016

"Zostań, jeśli kochasz" - Gayle Forman

Mia Hall jest wiolonczelistką, która wydaje się mieć przed sobą całe życie - ma cudownego chłopaka, chce dostać się do renomowanej Juilliard School i w przyszłości wiązać swoją pracę z ulubionym instrumentem. Jednak kilka sekund, jedna decyzja może sprawić, iż jej los odmieni się o sto osiemdziesiąt stopni, a przed Mią zostanie postawiony najtrudniejszy wybór, który zaważy na jej być albo nie być. Jak bardzo kochała dawne życie? Na tyle, by zostawić je za sobą, czy woli jednak powrócić i zmierzyć się z jego przeciwnościami?


Jeśli miałabym w skrócie opowiedzieć, jaki morał Gayle Forman starała się zawrzeć w swojej powieści, bez chwili namysłu odparłabym - chciała uświadomić nas, iż jedna, z pozoru nic nieznacząca chwila potrafi wywrócić całe nasze życie do góry nogami. Stara się w brutalny sposób wyjaśnić, jak przerażające rzeczy mogą się przytrafić, nawet jeżeli wydaje nam się, że mamy wszystko: rodzinę, wspaniałych przyjaciół, miłość, pasję i cele, jakie chcemy w przyszłości osiągnąć... pokazuje, że w pewnym momencie po prostu zdajemy sobie sprawę z tego, jak mało ważne są one w obliczu prawdziwych trosk, jakie na nas spadły. Książka ta jest niesamowicie smutna, choć krótka i mogłoby się zdawać, że niczego nie wytłumaczyła tak wyczerpująca, jak powinna - jednakże mimo wad, o których zaraz wspomnę, znakomicie potrafi poruszyć czytelnika i zmusić do długotrwałych refleksji. 
Zaraz po przeczytaniu pierwszych stron tej powieści, do głowy przyszedł mi pewien słynny szekspirowski cytat, przy którym trwałam praktycznie przez całą jej lekturę - być albo nie być, oto jest pytanie. Żyć czy umrzeć, spróbować zacząć od nowa albo po prostu pozostawić wszelkie wiążące się z tym problemy za sobą, nawet nie żegnając się z rodziną i przyjaciółmi; uznać, że wszystko już skończone, poddać się, czy walczyć do końca dla swoich najbliższych. Cóż by tu mówić - przeplatana licznymi retrospekcjami opowieść Mii trwa dosłownie kilkanaście godzin, jednakże w naszej głowie jest to jak długi film, który, lawirując od jednego postanowienia do drugiego, może skończyć się albo tragicznie, albo szczęśliwie. A my sami nie jesteśmy pewni, jakie rozwiązanie byłoby najlepsze.
Jednakże, by nie przesadzać z wychwalaniem (co prawda sporych) zalet Zostań, jeśli kochasz, zacznę może od tego, iż Gayle Forman z pewnością nie należy do autorek z jakimś niesamowicie kwiecistym stylem pisania, które zapamiętałabym na dłużej. Czytając jej powieść, coraz to bardziej odczuwałam niedosyt, że wszelkie ważne zdarzenia zostały potraktowane całkowicie po macoszemu, nie wywołując żadnych emocji kompletnym pozbawieniem szczegółów i uczuciowego podejścia. Ważne wydarzenia, zwroty akcji, miejsca, w których powinniśmy siedzieć z zapartym tchem i chłonąć każdą nową informację na ich temat, po prostu... nie zdały egzaminu.
Jednak chyba największą wadą, jaką muszę wytknąć autorce, jest, co można się łatwo domyślić, wykreowanie bohaterów. Dobrze rozumiem, że nieco ponad dwieście stron to niewiele na dobre przedstawienie ich portretów psychologicznych, ale... spodziewałam się odrobinkę większej werwy, polotu i duszy tchniętej w tych kilka najważniejszych postaci. Mia, jak to normalne główne bohaterki, może nie przejawia większej głupoty czy niezdecydowania, jednak jest nijaka, nudna i nieśmiała, dając czytelnikowi wrażenie, jakby sama nie była w stanie podjąć właściwego wyboru bez pomocy osób z zewnątrz. Sama nie wiem, jakim cudem jako idealną parę dla niej Forman stworzyła Adama, całkowite Mii przeciwieństwo - rockowy muzyk znajdujący się ciągle w centrum uwagi, potrafiący załatwić wszystko i mimo tego niesamowicie skupiony na tym, co robi, nie jak jego cały czas roztargniona i bujająca w obłokach dziewczyna. Nie wiem, ale jakoś nie byłam w stanie wyobrazić sobie ich chociażby stojących obok siebie - dwie osoby z zupełnie różnych światów. A może właśnie tu o to chodziło?
Podsumowując, nauczyłam się już, że o tej powieści krążą różne opinie, jedni ją kochają, drudzy nienawidzą... a ja znajduję się gdzieś pośrodku. Jestem świadoma błędów tej powieści, jednak wiem, że posiada ona również spore zalety i jakoś nie potrafię ustawić swych emocji po którejś ze stron. Polecam, ale nie oczekujcie fajerwerków, bo ta książka na pewno Wam ich nie dostarczy.

Ocena - 7/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl