niedziela, 27 września 2015

"Miasto szkła" - Cassandra Clare


źródło: www.empik.com
Tytuł: Miasto szkła
Tytuł oryginalny: City of Glass
Autor: Cassandra Clare
Ilość stron: 528
Wydawnictwo: Mag
Wydanie polskie: 2013
Wydanie oryginalne: 2009
Ocena: 9/10

SPOILERY ZNAJDUJĄ SIĘ TYLKO W OPISIE!

Pośród chaosu wojny Nocni Łowcy muszą zdecydować się na walkę po którejś ze stron. Czy sprzymierzą się z wilkołakami, wampirami i innymi Podziemnymi, z którymi dotąd nie chcieli mieć nic wspólnego? Jaką decyzję do podjęcia będą mieli Jace i Clary... i czy to wszystko, czego się dowiedzieli, nie okaże się tylko pięknym, słodkim kłamstwem?

     Są książki, które się czyta, ale są też książki, które się pochłania, są też książki, które pochłaniają czytającego - ta sentencja natychmiast pojawiła się w mojej głowie, kiedy smętnym spojrzeniem omiotłam spis treści i zatrzasnęłam z hukiem okładkę, by po chwili znowu ją otworzyć i przesunąć palcami po szorstkiej fakturze ekologicznego papieru. Poczułam znajomy zapach bibliotecznych kartek, przywodzący na myśl te wszystkie chwile spędzone przy lekturze: wylane łzy, blade uśmiechy, skrzywione ze złości twarze i szeroko wytrzeszczone ze zdumienia oczy. Kiedyś uważałam, że taka prawie namacalna więź z martwym przedmiotem jest niemożliwa. Teraz wiem, że takie uczucie nazywamy miłością
     O bestsellerowej serii autorstwa Cassandry Clare można powiedzieć praktycznie wszystko, tylko nie to, bym pokochała ją od pierwszego wejrzenia. Szczerze powiedziawszy, rozpoczynając jej lekturę w życiu nie myślałam, by kiedykolwiek mogła we mnie wzbudzić większe emocje niż po prostu przeciętna powieść, jedna z wielu, jakie spotykamy w ciągu swojej czytelniczej kariery, przeczytamy i zapomnimy. Nigdy nawet nie przeszło mi przez myśl, że będę w stanie pisać tak wypełnione pozytywnymi uczuciami recenzje pod jej kątem, jak teraz. Nigdy nie sądziłam, że zapiszę ją w gronie ulubionych i będę chwalić się wszem i wobec, że Cassandra Clare staje się moją ulubioną autorką. Mimo tych wszystkich wychwalających opinii, na jakie miałam przyjemność natrafić, nie sądziłam, że ktoś będzie w stanie wykreować taki świat, bym nawet kilka dni, ba! tygodni po skończeniu lektury wciąż go wspominała i wymyślała własne historie z jego udziałem. Nie. To wydawało się kompletnie niemożliwe. Ha. Jak bardzo się myliłam.
    Historia, jaką miałam okazję poznać w tym tomie jest... po prostu hipnotyzująca. Złożona, pełna zwrotów akcji i fascynująco poukładana, tak, aby każda, nawet najmniejsza rzecz miała jakieś znaczenie - lecz jednocześnie niesamowicie prosta i osadzona w świecie, który nie wymaga jakiegoś wielkiego wkładu czy ociekających szczegółami postaci. To właśnie pokochałam u pani Cassandry, jej cudownie lekkie pióro i (niestety coraz rzadziej spotykana!) umiejętność czarowania słowem tak, by każde normalne zdanie stawało się magiczne w naszej wyobraźni. Wydarzenia, chociaż z pozoru codzienne i sztampowe dla co drugiej powieści fantastycznej, tutaj odzyskują nowe barwy, dzięki którym nie nudzimy się ani przez chwilę. 
   Postacie... nie mogę znaleźć słów, które naprawdę byłyby w stanie je opisać. Wydawały mi się takie żywe, prawdziwe, ludzkie, stworzone z krwi i kości, a nie tylko na papierowo podobieństwo ludzi, którzy żyją wokół nas. Ich charaktery przypominały mi do złudzenia takie, z jakimi możemy spotkać się na co dzień, na ulicy, w szkole czy pracy, w gronie naszych najbliższych przyjaciół 
czy raczej wrogów. Ich wypowiedzi, wyznania czy po prostu luźne konwersacje pomiędzy bohaterami były naprawdę szczere i ludzkie, tak bardzo, że czasem spoglądałam z przerażeniem za siebie, by sprawdzić, czy czasem nie podsłuchuję jakiejś prywatnej rozmowy odbywającej się w prawdziwym świecie, tuż za drzwiami. Clary, Jace, Isabelle czy inni Lightwoodowie zaskarbili sobie moją przyjaźń już naprawdę bardzo dawno, ale teraz tylko moja więź z nimi coraz bardziej się pogłębia. Nie mogę sobie wyobrazić tego, bym kiedykolwiek mogła się z nimi rozstać.
   Nie wiem, co jeszcze powinnam powiedzieć o tej książce. Zaskoczyła mnie, poruszyła, doprowadziła do radości, okrzyków gniewu i prychnięć frustracji, pokruszyła serce na drobniutkie kawałeczki i praktycznie zmusiła do tego, bym poszła do biblioteki i wypożyczyła kolejną część. Mimo, że od mojego pożegnania z bohaterami minęło dopiero kilka godzin, już tęsknię za ich niesamowicie złożonymi charakterami, niepowtarzalnym sarkazmem czy po prostu za tym, że dali mi kilka dni czystej radości i zapomnienia o codziennej monotonii. Polecam!
 


czwartek, 24 września 2015

"Mercy. Miłosierna" - Rebecca Lim

źródło: www.empik.com
Tytuł: Mercy. Miłosierna
Tytuł oryginalny: Mercy
Autor: Rebecca Lim
Ilość stron: 237
Wydawnictwo: YA!
Wydanie polskie: 2015
Wydanie oryginalne: 2010
Ocena: 4/10

Mercy, jak zazwyczaj to bywa, budzi się w autobusie w obcej skórze, nie pamiętając nikogo ani niczego. Carmen, w której umysł tymczasowo się wkradła, jest solistką, wybierającą się na szkolną wycieczkę do małego miasteczka Paradise. 
Dziewczyna ma jednak poważną tajemnicę - jest aniołem, który od czasu do czasu przenosi się z jednego człowieka do drugiego, aniołem próbującym naprawić coś zaistniałego w niebiańskim świecie. 
Ale kiedy pozna Ryana i tajemnicze historie, jakimi ostatnio żyje Paradise, czy coś się zmieni?

     Przyznam się szczerze, że do tej powieści od samego początku nie miałam za dużych wymagań, nawet wtedy, kiedy zobaczyłam ją w zapowiedziach na ten rok i zainteresował mnie dosyć oryginalny opis, jakim obdarzyło "Mercy..." wydawnictwo Foksal. Cóż, w końcu kogo uwagi nie przyciągnęłaby wzmianka o aniele przemieszczającym się przypadkowo z ciała na ciało, z duszy na duszę... dodajmy jeszcze do tego tajemniczego, osiemnastoletniego Ryana i intrygujące historie, z jakimi nasza anielica musi zmierzyć się w Paradise, a wyjdzie mieszanka wybuchowa, materiał na naprawdę dobrego bestsellera polskiego rynku. Jeśli dobrze mi się wydaje, książka pani Lim nigdy nie wzbudziła jakichś głębszych uczuć ani gorączkowego wyczekiwania na jej premierę, nieustannego fangirlu na jej temat ani niczego, co sprawiłoby, że zainteresowałabym się nią bardziej niż przeciętną premierą na dany miesiąc. Lecz kiedy zobaczyłam powieść Rebecki na bibliotecznej półce, nie wahałam się nawet przez chwilę. Niestety, to był chyba mój największy błąd. 
    Zacznijmy może od największego 'atutu' tej powieści, który zresztą i tak ledwo dosięga do pięt standardowym pozycjom, czyli stylu pisania autorki. Mimo, że nie wciągnął mnie ani na chwilę i nie mogę nawet w najmniejszym stopniu rozpisać się o czarowności słowa używanego przez Lim, to z drugiej strony, patrząc przez pryzmat całej powieści wypada on chyba najlepiej. Z początku był dla mnie kompletnie neutralny - lecz niestety po stu stronach zdążyłam się straszliwie wynudzić i z każdym zdaniem coraz bardziej wyczekiwałam jakiegokolwiek zwrotu akcji, którego niestety się nie doczekałam. 
   Pomysł, jaki autorka miała na fabułę jest naprawdę, naprawdę dobry, niestety strasznie zmarnowany i myśląc o tym, jak dobra mogłaby być książka przy trochę większym wkładzie w nią, po prostu kraja mi się serce. Anioły, tajemnice, zniknięcia i w dodatku cała ta historia o zesłaniu Mercy na ziemię... na samą myśl o takim obrocie spraw czuję przyjemne motylki w brzuchu i rosnące podekscytowanie kolejną powieścią fantastyczną w moim stylu. Jednak jego wykonanie pozostawia naprawdę wiele do życzenia - powieść wydawała mi się strasznie schematyczna, a praktycznie każde wydarzenie byłam w stanie przewidzieć i nawet dopowiedzieć sobie końcówkę bez czytania ostatnich, 'pełnych' wyjaśnień kartek. W ciągu dwustu stron lektury kompletnie nic nie zdołało mnie zaskoczyć nawet w najmniejszym stopniu, a to już znaczy, że jest z nią naprawdę źle.
   Postacie, jakie wykreowała autorka... nie, wykreowała to chyba najgorsze słowo, jakie mogłabym użyć do tego celu: Lim po prostu 'wycięła' z papieru wyidealizowanych bohaterów i starała się ich ożywić mechaniczną piłą, w dodatku bez żadnego skutku. Niestety, ich puste, nieuzasadnione i przewidywalne zachowanie doprowadzało mnie do stanu białej gorączki, a nie da się zliczyć momentów, w których po prostu powtarzałam do siebie słowa pociechy, że niczym nie wpłynę na ich głupotę, a wrzeszczenie do pliku karteczek nic nie wskóra. Mercy, główna bohaterka, była... koszmarna. Niby wystraszona, bezbronna i niewinna dziewczyneczka już po kilkunastu stronach zamienia się w superodważną supergirl o supermocach potrafiących pokonać wszystkich, którzy staną jej na drodze do odkrycia prawdy. Tak samo Ryan, innymi słowami postać, jakich wiele jest, wiele było i wiele przybędzie, schematyczny do bólu... szkoda gadać.
   Podsumowując, chyba nie mam więcej do powiedzenia na temat antydzieła Lim. Mimo, że próbowałam wykrzesać z jej lektury przynajmniej jedno pozytywne uczucie, które bym mogła teraz przytoczyć, niestety nie udało mi się. Cóż, takie życie. Nie polecam.

sobota, 19 września 2015

"Zagubiony heros" - Rick Riordan

źródło: www.empik.com
Tytuł: Zagubiony heros
Tytuł oryginalny: The Lost Hero
Autor: Rick Riordan
Ilość stron: 530
Wydawnictwo: Galeria Książki
Wydanie polskie: 2011
Wydanie oryginalne: 2010
Ocena: 9/10

Pewnego dnia Jason budzi się w szkolnym autobusie, nie pamiętając praktycznie niczego ze swojego wcześniejszego życia. Wie, że ma dziewczynę o imieniu Piper, najlepszego przyjaciela Leo, a sam uczy się w szkole Dziczy dla nastolatków z problemami, ale sama choćby wzmianka o wspomnieniach przyprawia go o kompletną pustkę w głowie. Kim jest, gdzie są jego rodzice i dlaczego zapomniał wszystko, czego nie powinien - to nawet nie połowa z pytań, na które musi znaleźć odpowiedź podczas wielu przygód, jakie go spotkają w przyszłości.

     Z pewnością na samą wzmiankę o mitologii greckiej wielu z nas przypominają się godziny, ba! nieprzespane noce pełne ślęczenia nad podręcznikiem od języka polskiego czy historii - nieudolnego zapamiętywania imion danych bóstw (oczywiście greckich i rzymskich!), ich atrybutów czy ról, jakie niegdyś pełniły na świętej górze Olimp. Szczerze się przyznam, że i ja nie od początku dostrzegłam jej interesującą historię i wielce symboliczne mity, które do tej pory przewijają się w mojej pamięci: jednak w całej mojej książkowej karierze Rick Riordan miał chyba największy wpływ na to, bym w końcu się do niej przekonała.
     Jeśli czytacie mojego bloga od dłuższego czasu, na pewno wiecie o tym, że pierwsza seria autora, "Percy Jackson" nie za bardzo przypadła mi do gustu. Mimo, że jeszcze nie zakończyłam przygody z młodym synem Posejdona, nadal jakoś nie mam ochoty do niej powracać i na samą wzmiankę o tym, bym w końcu ją dokończyła po prostu zamykam przeglądarkę i staram się myśleć o czym innym. Dlatego chyba nie muszę tłumaczyć, że mimo wszystkich bardzo pozytywnych, pochlebnych recenzji na temat "Zagubionego herosa", do lektury drugiej mitologicznej serii pana Riordana podeszłam z niemałymi obawami i sceptycyzmem. Choć w głębi duszy wierzyłam, że nie trzeba poddawać w wątpliwość całkiem niezłego poczucia humoru, jakim obdarzał nas autor w swoich poprzednich książkach, z drugiej strony jednak wciąż miałam w pamięci okropny zawód, jaki przeżyłam czytając jego wcześniejsze pozycje.
    Tak jak wspominałam, naprawdę wiele osób uznaje serię "Olimpijscy herosi" za jedną ze swoich ulubionych, wychwalają ją pod niebiosa i polecają wszystkim, którzy tylko się nawiną. Tak było w sumie i ze mną - po horrendalnie wysokiej liczbie przeczytanych przeze mnie dziesiątkowych opinii i niesamowitych superlatywach, jakimi obdarzano styl pisania pana Riordana postanowiłam przekonać się na własnej skórze, co autor będzie w stanie mi dać i tym razem. Szczerze powiedziawszy, zakochałam się w niej już po pierwszym rozdziale, chciałam poznać więcej i więcej, nie mogąc uwierzyć, jak można wymyślać tak zwariowane i jednocześnie przemyślane przygody bohaterów. Styl pisania autora jest idealny w każdym calu, choć nie używa on wysublimowanych wyrażeń czy górnolotnych słów, nie jest on nawet okrzyknięty przeze mnie tzw. "czarodziejem słów". Mimo wszystko opowieść o przygodach wspaniałej trójki herosów wciągnęła mnie od pierwszych wersów, choć nie zaczęła się jakoś specjalnie nadzwyczajnie czy oryginalnie. Czy takie uczucie czasem nie nazywa się książkową miłością od pierwszego wejrzenia?
     Pomysł na fabułę naprawdę pozytywnie mnie zaskoczył, a jego wykonanie przebiło chyba wszystkie możliwe noty, jakie mogłoby otrzymać - było po prostu IDEALNE! Czytając "Zagubionego herosa" nawet przez moment nie poczułam się znudzona czy zirytowana powtarzalnością wątków czy ich zbytnią infantylnością... tylko z każdą chwilą przygody Piper, Leo i Jasona coraz bardziej zapierały mi dech w piersiach i miałam nadzieję na więcej. Docierając powoli do końca, w ogóle nie mogłam uwierzyć, że nie mam przy sobie kolejnej książki z serii i chyba dałabym wszystko, by nie musieć czekać na nią do kolejnej wizyty w miejskiej bibliotece. Czuję, że po jej skończeniu długo nie będę mogła się otrząsnąć i siegnąć po kolejne pozycje. Moje myśli wciąż znajdują sie w Obozie Herosow i grają w siatkówkę razem z satyrami.  
    Czas chyba wspomnieć o jednym z największym atutów wszystkich książek Riordana, czyli o niesamowicie wykreowanych bohaterach. Jason, Leo i Piper stają się odtąd  moją ulubioną książkową paczką przyjaciół, których lojalność wobec siebie pokochałam od pierwszego wejrzenia. Nie było chwili, by mnie zirytowali czy doprowadzili choćby do wewnętrznego szeptania "czemu tak postąpili, przecież to nierozsądne, nie, nie, nie!". Nie mogę się doczekać, kiedy poznam kolejne ich przygody. Niestety wiem, że w "Synie Neptuna" ich nie dostanę, ale... i tak czekam na możliwość przeczytania kontynuacji.
    Książkę polecam... wszystkim, wszystkim, kompletnie wszystkim! Mam nadzieję, że pokochacie ją tak samo jak ja.
 

poniedziałek, 14 września 2015

"7 razy dziś" - Lauren Oliver

źródło: www.empik.com
Tytuł: 7 razy dziś
Tytuł oryginalny: Before I Fall
Autor: Lauren Oliver
Ilość stron: 384
Wydawnictwo: Otwarte/Moondrive
Wydanie polskie: 2015
Wydanie oryginalne: 2011
Ocena: 5/10

Budzi cię dźwięk elektronicznego zegarka, który natychmiast uciszasz, pozwalając sobie na 'jeszcze kilka minut' snu. Leniwie otwierasz oczy, spoglądasz w okno, obrzucasz pokój przelotnym spojrzeniem. Odruchowo sięgasz po telefon, czytasz wiadomości, odpisujesz na nie... i nagle okazuje się, że dziś to wczoraj. Ciągle jest 12 lutego, ciągle jest Dzień Kupidyna. A ty nie wiesz, co się z tobą dzieje.
Samantha Kingston ma idealne życie, przyjaciółki, sławę... a przynajmniej tak jej się wydaje. Ale czy zmieni się pod wpływem pewnych wydarzeń w jej życiu?

      Praktycznie każdy z nas wiele razy zarzekał się, że chciałby cofnąć czas, by zmienić coś w swoim życiu - wypowiedziane przypadkiem słowa, nieuzasadnione i głupie czyny czy cokolwiek, co w naszym przekonaniu sprawiłoby, że teraźniejsze życie stałoby się lepsze. Sama kilkakrotnie żałowałam, że wszystkie wehikuły czasu, magiczne portale i inne cudaczne przedmioty, pozwalające nam przenieść się do przeszłości są tylko wymysłem reżyserów czy autorów książek... ale w końcu doszłam do wniosku, że jeśli chcemy się zmienić, wystarczy kilka słów, kilka kroków czy jedno, naprawdę małe wydarzenie, które wywróci naszą przeszłość do góry nogami. 
     Ostatnimi czasy w ogóle nie mam na nic chęci - nie komentuję Waszych blogów, nie czytam
nowych postów, nie mam ochoty sięgać po nowe pozycje, a nawet moje ulubione książki nie wciągają mnie swoją wartką akcją, bez różnicy jak bardzo bym się nie starała wniknąć w historię przedstawioną na jej kartach: po przecudownym "Requiem" nie potrafiłam żadnym sposobem przekonać się do lektury czegokolwiek innego. Ten kompletny "zastój" książkowy trwa już od naprawdę długiego czasu, każda rozpoczęta przeze mnie powieść kończy się w najlepszym przypadku po stu stronach - potem po prostu się nudzę, i bohaterowie, i historia wydają mi się bezpłciowi i bezbarwni, a styl pisania autorów doprowadza mnie do białej gorączki... dlatego więc, sięgając po książkę jednej z moich ulubionych autorek szukałam czegoś, co pozwoli mi się oderwać od żmudnej i nudnej rzeczywistości, na nowo zatopić się w jakimś książkowym świecie i z satysfakcją uśmiechnąć się do siebie po jej skończeniu, umieszczając na honorowym miejscu w mojej biblioteczc. Stety, niestety,  "7 razy dziś" nie była tą powieścią, która spełniła wszystkie moje wymagania.
    Mówią, że początki zawsze bywają trudne, a ja w stu procentach muszę się zgodzić, że autorskie debiuty nie zawsze pozostają w mojej pamięci na dłużej, niż po prostu przeciętne książki, których fabułę zapomina się po kilku dniach od jej skończenia. Czasem ciężko mi uwierzyć, że autor, który w przyszłości stworzy tak idealne i interesujące powieści, pozwolił wyjść spod swojego pióra tak zupełnie niedopracowanej książce, ba!, zdobyła ona wiele nagród i umiejscowiła się na liście bestsellerów. Jednak kiedy tylko ujrzałam, że wydawnictwo Otwarte planuje reedycję debiutu jednej z moich ostatnich największych autorskich zaskoczeń, nie mogłam się oprzeć i natychmiast zabrałam się za jej lekturę. Właśnie w tym momencie, kiedy spojrzałam na pierwszą stronę, natychmiast zapomniałam o wszystkich moich sceptycznych przemyśleniach i nie wiadomo jak bardzo nastawiłam się na coś, co mnie zachwyci. Czasami naprawdę popełnia się błędy.
    Styl pisania autorki jest... z pewnością zupełnie inny. Z "Delirium" zapamiętałam ją jako naprawdę elokwentną, wręcz czarującą słowami osobę, a tu... nie zaskoczyła mnie praktycznie niczym specjalnym, ot, warsztat pisarski jak tysiące innych. Na tym chyba najbardziej się zawiodłam - choć patrząc na fabułę, trudno wyobrazić mi sobie niektóre wydarzenia opisane typowo górnolotnymi wyrażeniami, podświadomie liczyłam na choćby jedno zdanie, które przypomni mi magię innej trylogii tej autorki. Słowa, jakimi posługuje pani Oliver są bardzo, bardzo proste, język młodzieżowy, a niektóre stwierdzenia wręcz infantylne, przynajmniej ja odniosłam takie nieprzyjemne wrażenie podczas lektury tej powieści.
   Myślę, że wypadałoby wspomnieć w tym miejscu o fabule i kilku pobocznych wątkach, jakie autorka wplotła w "7 razy dziś". Kiedy przed jej przeczytaniem przeglądałam recenzje czy opinie innych na kilku książkowych portalach, wydał mi się on bardzo oryginalny i ciekawy - szkolna 'gwiazda', dzień Kupidyna i ciągłe deja vu, kogo by ten opis nie wprawił z stan zainteresowania? Ale podczas poznawania historii Samanthy Kingston i jej mega pustych przyjaciółeczek coraz bardziej wątpiłam w umiejętności pisarskie pani Oliver, a zaczynałam odliczać strony do końca tej 'ambitnej powieści'. Z początku interesujący pomysł na powtarzający się siedem razy ten sam dzień w życiu typowej, amerykańskiej gwiazdy high-schoolu, po trzech razach zaczął mi się koszmarnie nudzić - no bo ile razy można pisać to samo, z początku nie dodając żadnych nowych szczegółów czy wydarzeń? Myślę, że gdyby autorka powtórzyła Dzień Kupidyna tylko cztery, maksymalnie pięć razy, z pewnością sprawa wyglądałaby inaczej.
   Postacie... no cóż, mimo swojej późniejszej zmiany Samantha nie przypadła mi do gustu, nie mówiąc nawet o jej psiapsiółkach, Elody, Ally i Lindsay - nigdy nie lubiłam takich pustych, zapatrzonych w siebie dziewczyn, którym wydaje się, że mają wszystko, a przedstawienie ich życia od bliższej strony wcale nie ułatwiło mi zrozumienia ich sposobu myślenia. Praktycznie jedyną osobą, którą udało mi się polubić jest Kent McFuller... ale tylko Ci, którzy czytali, wiedzą, o co mi chodzi.
  Podsumowując, ani nie odradzam, ani nie polecam tej książki. Jeśli macie ochotę ją przeczytać, to czytajcie, spróbujcie, może Wam przypadnie do gustu bardziej niż mi. Mam nadzieję, że nie zawiedziecie się tak bardzo, jak ja. 

wtorek, 8 września 2015

"Requiem" - Lauren Oliver

źródło: www.empik.com
Tytuł: Requiem
Tytuł oryginalny: Requiem
Autor: Lauren Oliver
Ilość stron: 392
Wydawnictwo: Otwarte/Moondrive
Wydanie polskie: 2013
Wydanie oryginalne: 2012
Ocena: 10/10


RECENZJA ZAWIERA SPOILERY JEDYNIE W OPISIE!


Hana Tate, poddana remedium i sparowana z przyszłym burmistrzem Portland, Fredem Hargrovem, przygotowuje się do swojego ślubu. Po wyleczeniu czuje się o wiele lepiej, stara się dostrzegać błędy przeszłości i zacząć żyć na nowo, zapominając o Lenie, Aleksie i niechlubnej przeszłości. Jednak niedługo ma dojść do spotkania byłych przyjaciółek...
Grupy Odmieńców nie znają dnia ani godziny, kiedy zostaną przyłapani przez porządkowych. Dotąd opuszczona Głusza teraz staje się jednym z niebezpieczniejszych miejsc, a wielka wojna zbliża się wielkimi krokami...

Tej recenzji nie byłam w stanie pisać 'na świeżo' po przeczytaniu książki: zbyt wiele
kłębiących się w mojej głowie emocji wciąż sprawiało, że zaczynałam pisać zupełnie o czym innym, niż powinnam, nie mogłam dopuścić do siebie informacji, że moja przygoda z Leną, Aleksem i Julianem skończyła się i już nigdy nie poznam dalszych losów tej naprawdę wspaniałej trójki bohaterów. Mimo woli wciąż układałam plany kolejnych wydarzeń, łudziłam się, że tak naprawdę jest jeszcze czwarta, nieprzetłumaczona dotąd część, wyjaśnienie wszystkich wątków, które mnie ciekawią, pokazanie życia w Portland od innej strony... ale po czasie zrozumiałam, że tyle, ile dostałam w "Requiem" wystarczy mi na tyle, by dopisać tę trylogię do listy moich ulubionych.
     Osobom, które tę książkę przeczytały, nie muszę tłumaczyć tych wszystkich niesamowitych, zapierających dech w piersiach wydarzeń, jakie poznałam, zagłębiając się w lekturę ostatniej części cudownej trylogii "Delirium" autorstwa Lauren Oliver. A Ci, którzy nie mieli okazji jeszcze po nią sięgnąć: nawet nie wiecie, jak bardzo się powstrzymuję, by nie opowiedzieć Wam wszystkiego, co się tam działo, żebyście dowiedzieli się, jak cudowną powieść można stworzyć, wcale nie używając zbytnio górnolotnych wyrażeń ani wysublimowanych słów. W swoim życiu spotkałam naprawdę niewiele książek napisanych z tak ogromną pasją, którym praktycznie nie mam nic do
zarzucenia: są idealne w każdym, nawet najmniejszym calu, w każdym akapicie, rozdziale czy nawet zdaniu. Lauren Oliver, opisując niebezpieczną Głuszę i ogarnięte strachem przed delirią Portland używała bardzo prostych wyrazów, aczkolwiek użytych w naprawdę magiczny sposób. Czarując słowami, natychmiastowo wciągała nas w wir wydarzeń, właśnie przez nią odnosiliśmy wrażenie, że przeżywamy wszystko razem z bohaterami, wszystkie ich zwycięstwa i porażki odbijały się na naszej własnej skórze. Za to uczucie chyba najbardziej pokochałam tę trylogię, przez nie na pewno zapamiętam ją na dłużej.
   Złożyło się tak, że dwie ostatnie części "Delirium" czytałam jedna po drugiej - tego samego dnia, kiedy skończyłam przygodę z "Pandemonium", w moje łapki wpadło "Requiem", którego natychmiastowej lektury po prostu nie mogłam sobie odmówić. Osobiście, na początku odrobinę brakowało mi bezpośredniego wyjaśnienia końcówki drugiej części, które wydało mi się tak kontrowersyjne i zmuszające do refleksji, że od jej skończenia nie mogłam się doczekać, jak pani Oliver zamierza je rozwinąć. Niestety, nie doczekałam się, ale... jestem usatysfakcjonowana tym, co dostałam. 
   Bohaterowie, za którymi w ciągu naprawdę krótkiego odstępu czasu zdążyłam już się stęsknić, naprawdę pozytywnie mnie zaskoczyli. Myślałam, że po pojawieniu się pewnego bohatera zdążę znielubić Juliana, ale jest wręcz przeciwnie - cały czas kibicowałam mu w jego poczynaniach i mimo mieszanych, w większości negatywnych opinii  innych, ja nadal uważam go za bardzo oryginalną i ciekawą postać, ważną nie tylko dla rebelii przeciw rządowi, ale dla Głuszy i jego mieszkańców. Kiedy tylko pojawiał się w którymś z wydarzeń, automatycznie się uśmiechałam i pozwalałam ponieść ekscytującej akcji, bez krzty jakiegoś wielkiego zirytowania czy zdenerwowania. Tak samo Lena, czyli postać, o której zdziecinnienie bałam się chyba najbardziej - no bo co może być bardziej dołujące niż infantylność głównej bohaterki?! - ale, na szczęście, nadal pozostała dziewczyną, jaką ją zapamiętałam, ze wszystkimi swoimi wadami i zaletami, silna, odważna i zdecydowana.
   Mimo wszystko, ciężko mi tutaj nie wspomnieć o zakończeniu - może to dlatego, że wiele osób pisało mi w komentarzach pod poprzednim postem, że długo jeszcze go nie zapomnę? Rzeczywiście, na pewno zajmie szczególne miejsce w moim sercu, ale... no, nie chcę spoilerować, więc pozwólcie, że nie będę kontynuować tego tematu.
   Reasumując, z dumą dopisuję tę trylogię do grona moich ulubionych i serdecznie polecam ją wszystkim, którzy jeszcze nie mieli okazji po nią sięgnąć. Czasami mam wrażenie, jakby książki pani Oliver kompletnie obeszły się bez echa - dlatego mam nadzieję, że wiele osób naprawi swój błąd i wreszcie po nią sięgnie.  

sobota, 5 września 2015

"Pandemonium" - Lauren Oliver

źródlo: www.empik.com
Tytuł: Pandemonium
Tytuł oryginalny: Pandemonium
Autor: Lauren Oliver
Ilość stron: 376
Wydawnictwo: Otwarte/Moondrive
Wydanie polskie: 2012
Wydanie oryginalne: 2012
Ocena: 9/10

RECENZJA NIE ZAWIERA SPOILERÓW, LECZ JEŚLI BARDZO SIĘ ICH BOICIE, PO PROSTU NIE CZYTAJCIE OPISU!

Kiedy Alex ginie w płomieniach podczas długo planowanej ucieczki z Portland, z płomieni, dymu, popiołu i długo skrywanego strachu przed porażką rodzi się nowa Lena. Lena Morgan Jones nie przejmuje się czasami "sprzed", walczy o wolność i robi wszystko, aby dopomóc mieszkańcom Głuszy w obaleniu przekonania, że miłość, współczucie i troska to rzeczy, które trzeba eliminować. 

     Jeśli miałabym na temat "Pandemonium" powiedzieć tylko jedno zdanie, które opisałoby je w stu procentach, na moje usta cisnęłoby się właśnie to: po przeczytaniu tej książki w mojej głowie roi się zdecydowanie zbyt wiele pytań, na które jeszcze nie znam odpowiedzi, mimo, że do końca trylogii zostało tak niewiele. Łudząc się, że kontynuacja przecudownego, magicznego "Delirium" wyjaśni wszystkie niedopowiedzenia i ukryte praktycznie w każdym zdaniu tajemnice, popełniłam największy błąd swojego życia - w tym momencie poznałam ich jeszcze więcej, zagłębiłam się w tym świecie po same uszy i wciąż czuję, jakbym przebywała razem z bohaterami w Głuszy, podczas spotkań AWD czy wykonywania tajemniczej misji, a każde, nawet najprostsze słowo przynosiło nowe informacje na temat ruchu oporu. Po wielu stronach oczekiwania na jakiś oszałamiający cliffhanger,  teraz, po przeczytaniu drugiej części, mogę powiedzieć tylko jedno - wiem, że trudno będzie mi się z nią rozstać po "Requiem".
    Chyba pierwszy raz przy pisaniu jakiejkolwiek recenzji mam problem z dobraniem odpowiednich słów, by ją opisać. Uważam, że zwykłe obdarzenie stylu autorki epitetami w guście "cudowny, niesamowity, wspaniały" nie oddałoby w całości tego uczucia, gdy nie możemy się doczekać przewrócenia następnej kartki, a z drugiej strony boimy się dotrzeć do końca, zamknąć książkę i powiedzieć "czemu, dlaczego, po co, jak, ja chcę następną część!". Musicie po prostu zrozumieć, chyba, że w ciągu swojej czytelniczej kariery doświadczyliście podobnych emocji. Wchodząc do Głuszy, nie wyjdziesz z niej, Lauren Oliver oplecie Cię wianuszkiem tajemnic i nie wypuści, dopóki nie poznasz ich wszystkich.
    Raczej nie muszę Was informować, że przed przeczytaniem "Pandemonium" bardziej niż podekscytowanie czułam strach, że wcale nie dostanę tego, czego tak naprawdę oczekiwałam od kontynuacji tak CUDOWNEJ pozycji. Straszliwie bałam się tego uczucia zawodu, ogarniającego mnie powoli i odpychającego od siebie myśl, że 'może jeszcze będzie lepiej', że się poprawi, a tak naprawdę początki zawsze są trudne, że trzeba zaczekać na odpowiedni moment, a naprawdę się w niej zakocham. W ciągu tych prawie czterystu stron nie było miejsca na takie rozważania, nawet przez sekundę nie ubolewałam, nie nudziłam się ani nie odliczałam kartek do końca. Muszę przyznać, że aż trudno pisze mi się aż tak wychwalającą recenzję - boję się, że uznacie ją za zbyt przesłodzoną, ale po prostu musicie zrozumieć, że 'na świeżo' po "Pandemonium" moje emocje są tak bardzo pozytywne, że aż trudno ująć to inaczej, niż używając samych superlatyw.
   Bohaterowie... byli zupełnie inni i to nie tylko z tego powodu, że większość z nich była nowa i dotąd niewspomniana w trylogii. Widać było, że Lena pod wpływem każdego, nawet najmniejszego kroczku zrzuca skorupę starej, zapatrzonej w rząd dziewczyny, a staje się zupełnie niezależna i nie patrząca w tył, nie zamartwiająca się rzeczami, które wydarzyły się kiedyś - zawsze skupiała się na danym momencie, żyła chwilą. Nową postacią, aczkolwiek barwną i kolorową, okazał się tajemniczy Julian Fineman, kompletne przeciwieństwo Leny, i, cóż tu ukrywać, jej przepełniony nienawiścią do Odmieńców wróg. Pojawił się tak nagle i niespodziewanie, że na początku go nie polubiłam, ale z biegiem czasu okazał się osobą z całkiem ciekawą osobowością.
   Teraz opowiem Wam o rzeczy, która mnie zszokowała i cudem muszę się powstrzymywać, by nie opisać jej od początku do końca, czyli o zakończeniu. Lauren Oliver została według mnie okrzyknięta mistrzynią zakończeń, o których nie można przestać myśleć. I końcówka pierwszej części, i drugiej wprawiła mnie w stan kompletnego oszołomienia, dotąd nie mogę sobie wyobrazić, jak autorka potrafiła przez dobre kilkaset stron budować napięcie, by na ostatniej je rozładować z pięciokrotnym powodzeniem.
   Podsumowując, czytajcie, czytajcie, ale tylko wtedy, kiedy macie pod ręką trzecią część. Bez niej z pewnością nie będziecie mogli zapomnieć o tym, co Lauren zrobiła w "Pandemonium" i czytanie jakiejkolwiek innej pozycji zajmie Wam naprawdę o wiele więcej czasu, niż sobie wyobrażacie. Polecam całym sercem!

środa, 2 września 2015

"Eleonora i Park" - Rainbow Rowell

źródło: www.empik.com
Tytuł: Eleonora i Park
Tytuł oryginalny: Eleonor and Park
Autor: Rainbow Rowell
Ilość stron: 360
Wydawnictwo: Otwarte/Moondrive
Wydanie polskie: 2015
Wydanie oryginalne: 2013
Ocena: 8/10

Eleonora. Rudowłosa, nieszczęśliwa, nielubiana. Kiedyś nie znała komiksów, Batmana i uczucia towarzyszącego nocnemu czytaniu. Kiedyś w ogóle nie słuchała muzyki, Beatlesów, nie martwiła się o baterie i nie zapominała o całym świecie ze słuchawkami w uszach. Kiedyś w ogóle nic ją nie obchodziło - tylko to, by utrzymać się przy życiu i znieść wyzwiska okrutnego ojczyma.
Park. Ciemnowłosy Azjata, niby inny, a jednak wtapiający się w tłum i taki sam jak wszyscy. Ma wspaniałą rodzinę, brata, rodziców, marzy o prawie jazdy i o tym, by w końcu skończyć szkołę. Przejmuje się takimi sprawami, jak wszyscy inni - z kim by tu pójść na końcoworoczny bal, jak nauczyć się na zbliżające egzaminy i kiedy pograć w kosza z kolegami. 


      Przesłodzona, mówili. Głupawa, mówili. Dziecinna, mówili. Nic takiego, mówili. Odpuść sobie, mówili. Wiele mówili. Wiele doradzali. Wiele opowiadali. Mówili, że gusta mogą być inne. Mówili, że może mi się spodoba. Ale jak było naprawdę?
      O debiutanckiej powieści Rainbow Rowell słyszało się bardzo dużo, nie tylko pierwsze kilka dni po jej premierze, ale praktycznie do teraz - o tej autorce można powiedzieć prawie wszystko, tylko nie to, by jej fenomen obszedł się bez echa. W ciągu dosłownie kilku dni po jej wydaniu nie było na świecie książkoholika, który nie słyszałby o "Eleonorze i Parku" i "wzruszającej, retrospekcyjnej powieści", jak to ją wcześniej opisywali . Ale im więcej czasu mijało, tym dobre opinie powoli zanikały, a ludzie rozpoczęli litanię wszystkich wad i błędów, jakie mogli wytknąć tej powieści. 
      Zdążyłam zauważyć, że z biegiem czasu coraz częściej sięgam po nielubiane przedtem młodzieżówki. Praktycznie zawsze starałam się ich unikać, a teraz prawie co druga przeczytana przeze mnie książka to typowa przeznaczona dla nastolatków obyczajówka - może po prostu chcę trochę odpocząć od zazwyczaj cięższych fantastycznych powieści i przekonać do innych gatunków? Nigdy nie sądziłam, że akcja umieszczona w realiach normalnego świata będzie mogła mnie tak bardzo wciągnąć, że będę chciała więcej i więcej, jak w tym przypadku. Mam nadzieję, że w ciągu swojej czytelniczej kariery spotkam jeszcze kilka tak genialnych książek, jak właśnie "Eleonora..." czy zrecenzowane niedawno "Papierowe miasta".
      Z bólem serca jednak muszę się przyznać, że "Eleonora i Park" nigdy nie była pozycją "must read", którą straszliwie chciałam przeczytać od chwili wydania i odliczałam godziny, ba! minuty do momentu rozpoczęcia lektury. Szczerze mówiąc, prawdziwym powodem sięgnięcia po nią była czysta ciekawość - chciałam po prostu sprawdzić, co ludziom się tak w niej podobało, a co doprowadziło do tego, że stawiali jej raczej marne oceny.
     Książka bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła - styl pisania autorki jest bardzo lekki i przyjemny w lekturze, praktycznie wpasowujący się w klimaty lat osiemdziesiątych, w jakich jest osadzona fabuła.  Podczas czytania odnosiłam wrażenie, jakbym magicznym sposobem przeniosła się do tamtych lat i przeżywała, na przemian, wraz z Eleonorą domowe kłótnie i wraz z Parkiem codzienne, monotonne życie pełne normalnych problemów. Bohaterowie byli jak ogień i woda - Eleonora w rozbitej rodzinie, z kilkorgiem rodzeństwa, surowym ojczymem i nieporadną matką, a Park posiadający cudownych rodziców, brata i duży dom, po prostu 'normalne' życie, o jakim dziewczyna mogła tylko pomarzyć. Bardzo podobał mi się ten zabieg i do samego końca nie mogłam się domyślić, jak ich historia się zakończy.
    Bohaterów uważam za bardzo dobrze wykreowane postacie, praktycznie każdy posiadał odmienny charakter i styl bycia, jednak zabrakło mi w nich takiej "żywej iskry", czegoś, co sprawiłoby, że zapamiętam ich na dłużej niż na kilka dni po przeczytaniu książki. Myślę, że to wszystko wina tego, że autorka najbardziej skupiała się na postaciach głównych, a pobocznych spychała na dalszy plan, praktycznie nie zawracając sobie nimi głowy. Chociaż nie był to jakiś rażący błąd, uważam, że jednak pani Rowell powinna sprawę rozwiązać odrobinę inaczej.
     Podsumowując, nie jest to pozycja, która zawita wśród moich ulubionych, ale będę ją wspominać bardzo miło. Szczerze powiedziawszy, gdyby ktoś kazał mi ją opisać jednym słowem, wybrałabym wyraz "słodka". Właśnie taka jest - niezobowiązująca, miła, przyjemna, lekka i szybka. Ulotna jak piórko i urocza jak ogromny, słodziutki kawałek tortu, który aż lepi się od słodkiej polewy. Polecam wszystkim, którzy szukają książki "na chwilę"!