Ronan Lynch skrywa dużo tajemnic. Posiadł możliwość, którą zataja przed innymi, a czasem nawet przed samym sobą. Wykazuje szczególny dar - potrafi kraść przedmioty ze snów i przynosić je ze sobą do świata realnego. Jednak czy tylko on ich pragnie?
Blue, Gansey, Noah i Adam wciąż stoją w miejscu podczas poszukiwań Glendowera. Wszystko wydaje się możliwe, a jednocześnie... nic nigdy nie wydawało się tak niepewne, jak teraz. Przyjaciele nie mogą wierzyć żadnemu ze swoich przypuszczeń, by jak najszybciej dojść do celu.
Maggie Stiefvater, dziękuję.
Dziękuję za to, że nauczyłaś mnie nie ciągnąć lektury serii, do których nie jestem przekonana.
Dziękuję za to, że po przeczytaniu Złodziei snów zaczęłam doceniać magię przyjemnych opowieści. Przypomniałam sobie, co to znaczy przeczytać coś naprawdę złego, pełnego bzdur, z uśmiechem na ustach wspomniałam książki, którym dałam przynajmniej tę marną siódemkę.
Dziękuję za wyzwolenie we mnie pokładów irytacji. Gniewu. Za możliwość poprawienia kondycji gałek ocznych, zbyt często narażonych na ich wywracanie. Jestem również niepomiernie wdzięczna za uświadomienie mi, jak nie powinno się pisać książek i czego unikać podczas tego procesu.
Może ostatnio zbyt dużo powieści zdobyło moją sympatię? Zbytnio nachwaliłam bohaterów, którzy z każdą przeczytaną książką zdawali się coraz lepiej wykreowani? A może spędziłam za dużo czasu, poznając historie niezwykle wciągające i tym razem przyszedł czas na coś do bólu nudnego? Nie wiem. W sumie po czasie stwierdzam, że niczego co do Henrietty i jej rzekomej magii nie jestem już pewna. Oprócz tego, oczywiście, że poza kilkoma zmarnowanymi dniami Złodzieje snów ukradli również resztkę miłości do Maggie Stiefvater. Miłości, która mi jeszcze pozostała.
Wiem jak wiele osób się ze mną nie zgodzi, ale po prostu muszę to powiedzieć - kontynuacja Króla kruków jest najzwyczajniej w świecie nudna. Rozpoczynając jej lekturę, miałam nadzieję, że coś się poprawi i tym razem dostrzegę jej niezwykłość - zamiast tego z każdą kolejną stroną uświadamiałam sobie, jak bardzo moje marzenia rozsypują się w gruzy. Maggie Stiefvater poległa. Straciła pomysł na serię, pisała na siłę, bezskutecznie usiłowała zdążyć do wyznaczonej przez jej wydawcę daty, porwali ją kosmici i wskutek tego koszmarnego wydarzenia straciła talent pisarski... patrząc na moje przeżycia ze Złodziejami snów, jestem w stanie przystać na każde, nawet najbardziej absurdalne wytłumaczenie.
I przepraszam wszystkich szalejących na jej punkcie fanów tej serii, ale prostu nie rozumiem, jak w jakiejkolwiek powieści wszystko może się wydać tak bardzo nie tak.
Zacznijmy może od punktu najbardziej bolesnego, przynajmniej dla mnie, kompletnej perfekcjonistki - ta fabuła. I biorąc pod uwagę, że jestem osobą nadzwyczaj cierpliwą, byłam w stanie przyjąć do wiadomości, że jeżeli seria składa się z czterech tomów, to akcja nie może pędzić na łeb, na szyję przez cały czas, wręcz przeciwnie, byłoby to niewskazane. Tylko niestety (i szkoda, że nikt nie uświadomił mi tego wcześniej) nie wzięłam pod uwagę, że jak się jest panią Maggie Stiefvater nie-mam-pomysłu-ale-i-tak-to-piszę, to rozciąga się każde wydarzenie jak się najbardziej da, licząc na to, że czytelnicy utoną w morzu opisów i zapomną o tak ważnej części książki jaką jest historia. Złodzieje snów są o niczym. Tak, naprawdę o niczym, chyba że za coś uznajecie łażenie w tą i z powrotem po mieście, rozkminianie do bólu zagmatwanej zagadki jakiegoś walijskiego króla, który gryzie ziemię od zarania dziejów i chodzenie do wróżki, no bo przecież co rozwiąże Wasze problemy z przyszłością lepiej niż dobra przepowiednia!
Dochodzimy więc do części najlepszej, a mianowicie do bohaterów. Ach, jak przypomnę sobie, jak wydumanymi słowami zachwalałam ich podczas recenzowania części pierwszej... aż się łezka kręci w oku, w takie rozbawienie mnie one wprowadzają. Tutaj, gdybym miała porównać naszą paczkę przyjaciół do czegokolwiek, nazwałabym Ronana, Ganseya, Blue, Adama i Noaha... pseudowesołym garnkiem rozgotowanych ziemniaków. Tak, w rzeczy samej. To najlepsze określenie.
Recenzja ta jest odrobinę chaotyczna, ale nie jestem w stanie pojąć, jak dotkliwie można zmarnować tak dobrą historię. Niestety, na tym tomie moja przygoda z twórczością Maggie Stiefvater na dobre się zakończyła (niepojętym dla mnie jest również to, dlaczego autorka powzięła się na jeszcze jedną serię, tyle że z Ronanem w centrum zainteresowania) i nie polecam jej nikomu, kto kiedykolwiek się nad nią zastanawiał. Uwierzcie mi, są lepsze książki.
Ocena - 4/10
Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl
Blue, Gansey, Noah i Adam wciąż stoją w miejscu podczas poszukiwań Glendowera. Wszystko wydaje się możliwe, a jednocześnie... nic nigdy nie wydawało się tak niepewne, jak teraz. Przyjaciele nie mogą wierzyć żadnemu ze swoich przypuszczeń, by jak najszybciej dojść do celu.
Maggie Stiefvater, dziękuję.
Dziękuję za to, że nauczyłaś mnie nie ciągnąć lektury serii, do których nie jestem przekonana.
Dziękuję za to, że po przeczytaniu Złodziei snów zaczęłam doceniać magię przyjemnych opowieści. Przypomniałam sobie, co to znaczy przeczytać coś naprawdę złego, pełnego bzdur, z uśmiechem na ustach wspomniałam książki, którym dałam przynajmniej tę marną siódemkę.
Dziękuję za wyzwolenie we mnie pokładów irytacji. Gniewu. Za możliwość poprawienia kondycji gałek ocznych, zbyt często narażonych na ich wywracanie. Jestem również niepomiernie wdzięczna za uświadomienie mi, jak nie powinno się pisać książek i czego unikać podczas tego procesu.
Może ostatnio zbyt dużo powieści zdobyło moją sympatię? Zbytnio nachwaliłam bohaterów, którzy z każdą przeczytaną książką zdawali się coraz lepiej wykreowani? A może spędziłam za dużo czasu, poznając historie niezwykle wciągające i tym razem przyszedł czas na coś do bólu nudnego? Nie wiem. W sumie po czasie stwierdzam, że niczego co do Henrietty i jej rzekomej magii nie jestem już pewna. Oprócz tego, oczywiście, że poza kilkoma zmarnowanymi dniami Złodzieje snów ukradli również resztkę miłości do Maggie Stiefvater. Miłości, która mi jeszcze pozostała.
Wiem jak wiele osób się ze mną nie zgodzi, ale po prostu muszę to powiedzieć - kontynuacja Króla kruków jest najzwyczajniej w świecie nudna. Rozpoczynając jej lekturę, miałam nadzieję, że coś się poprawi i tym razem dostrzegę jej niezwykłość - zamiast tego z każdą kolejną stroną uświadamiałam sobie, jak bardzo moje marzenia rozsypują się w gruzy. Maggie Stiefvater poległa. Straciła pomysł na serię, pisała na siłę, bezskutecznie usiłowała zdążyć do wyznaczonej przez jej wydawcę daty, porwali ją kosmici i wskutek tego koszmarnego wydarzenia straciła talent pisarski... patrząc na moje przeżycia ze Złodziejami snów, jestem w stanie przystać na każde, nawet najbardziej absurdalne wytłumaczenie.
I przepraszam wszystkich szalejących na jej punkcie fanów tej serii, ale prostu nie rozumiem, jak w jakiejkolwiek powieści wszystko może się wydać tak bardzo nie tak.
Zacznijmy może od punktu najbardziej bolesnego, przynajmniej dla mnie, kompletnej perfekcjonistki - ta fabuła. I biorąc pod uwagę, że jestem osobą nadzwyczaj cierpliwą, byłam w stanie przyjąć do wiadomości, że jeżeli seria składa się z czterech tomów, to akcja nie może pędzić na łeb, na szyję przez cały czas, wręcz przeciwnie, byłoby to niewskazane. Tylko niestety (i szkoda, że nikt nie uświadomił mi tego wcześniej) nie wzięłam pod uwagę, że jak się jest panią Maggie Stiefvater nie-mam-pomysłu-ale-i-tak-to-piszę, to rozciąga się każde wydarzenie jak się najbardziej da, licząc na to, że czytelnicy utoną w morzu opisów i zapomną o tak ważnej części książki jaką jest historia. Złodzieje snów są o niczym. Tak, naprawdę o niczym, chyba że za coś uznajecie łażenie w tą i z powrotem po mieście, rozkminianie do bólu zagmatwanej zagadki jakiegoś walijskiego króla, który gryzie ziemię od zarania dziejów i chodzenie do wróżki, no bo przecież co rozwiąże Wasze problemy z przyszłością lepiej niż dobra przepowiednia!
Dochodzimy więc do części najlepszej, a mianowicie do bohaterów. Ach, jak przypomnę sobie, jak wydumanymi słowami zachwalałam ich podczas recenzowania części pierwszej... aż się łezka kręci w oku, w takie rozbawienie mnie one wprowadzają. Tutaj, gdybym miała porównać naszą paczkę przyjaciół do czegokolwiek, nazwałabym Ronana, Ganseya, Blue, Adama i Noaha... pseudowesołym garnkiem rozgotowanych ziemniaków. Tak, w rzeczy samej. To najlepsze określenie.
Recenzja ta jest odrobinę chaotyczna, ale nie jestem w stanie pojąć, jak dotkliwie można zmarnować tak dobrą historię. Niestety, na tym tomie moja przygoda z twórczością Maggie Stiefvater na dobre się zakończyła (niepojętym dla mnie jest również to, dlaczego autorka powzięła się na jeszcze jedną serię, tyle że z Ronanem w centrum zainteresowania) i nie polecam jej nikomu, kto kiedykolwiek się nad nią zastanawiał. Uwierzcie mi, są lepsze książki.
Ocena - 4/10
Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl