środa, 31 sierpnia 2016

"Złodzieje snów" - Maggie Stiefvater

Ronan Lynch skrywa dużo tajemnic. Posiadł możliwość, którą zataja przed innymi, a czasem nawet przed samym sobą. Wykazuje szczególny dar - potrafi kraść przedmioty ze snów i przynosić je ze sobą do świata realnego. Jednak czy tylko on ich pragnie?
Blue, Gansey, Noah i Adam wciąż stoją w miejscu podczas poszukiwań Glendowera. Wszystko wydaje się możliwe, a jednocześnie... nic nigdy nie wydawało się tak niepewne, jak teraz. Przyjaciele nie mogą wierzyć żadnemu ze swoich przypuszczeń, by jak najszybciej dojść do celu.

Maggie Stiefvater, dziękuję.
Dziękuję za to, że nauczyłaś mnie nie ciągnąć lektury serii, do których nie jestem przekonana.
Dziękuję za to, że po przeczytaniu Złodziei snów zaczęłam doceniać magię przyjemnych opowieści. Przypomniałam sobie, co to znaczy przeczytać coś naprawdę złego, pełnego bzdur, z uśmiechem na ustach wspomniałam książki, którym dałam przynajmniej tę marną siódemkę. 
Dziękuję za wyzwolenie we mnie pokładów irytacji. Gniewu. Za możliwość poprawienia kondycji gałek ocznych, zbyt często narażonych na ich wywracanie. Jestem również niepomiernie wdzięczna za uświadomienie mi, jak nie powinno się pisać książek i czego unikać podczas tego procesu.
Może ostatnio zbyt dużo powieści zdobyło moją sympatię? Zbytnio nachwaliłam bohaterów, którzy z każdą przeczytaną książką zdawali się coraz lepiej wykreowani? A może spędziłam za dużo czasu, poznając historie niezwykle wciągające i tym razem przyszedł czas na coś do bólu nudnego? Nie wiem. W sumie po czasie stwierdzam, że niczego co do Henrietty i jej rzekomej magii nie jestem już pewna. Oprócz tego, oczywiście, że poza kilkoma zmarnowanymi dniami Złodzieje snów ukradli również resztkę miłości do Maggie Stiefvater. Miłości, która mi jeszcze pozostała. 
Wiem jak wiele osób się ze mną nie zgodzi, ale po prostu muszę to powiedzieć - kontynuacja Króla kruków jest najzwyczajniej w świecie nudna. Rozpoczynając jej lekturę, miałam nadzieję, że coś się poprawi i tym razem dostrzegę jej niezwykłość - zamiast tego z każdą kolejną stroną uświadamiałam sobie, jak bardzo moje marzenia rozsypują się w gruzy. Maggie Stiefvater poległa. Straciła pomysł na serię, pisała na siłę, bezskutecznie usiłowała zdążyć do wyznaczonej przez jej wydawcę daty, porwali ją kosmici i wskutek tego koszmarnego wydarzenia straciła talent pisarski... patrząc na moje przeżycia ze Złodziejami snów, jestem w stanie przystać na każde, nawet najbardziej absurdalne wytłumaczenie.
I przepraszam wszystkich szalejących na jej punkcie fanów tej serii, ale prostu nie rozumiem, jak w jakiejkolwiek powieści wszystko może się wydać tak bardzo nie tak.
Zacznijmy może od punktu najbardziej bolesnego, przynajmniej dla mnie, kompletnej perfekcjonistki - ta fabuła. I biorąc pod uwagę, że jestem osobą nadzwyczaj cierpliwą, byłam w stanie przyjąć do wiadomości, że jeżeli seria składa się z czterech tomów, to akcja nie może pędzić na łeb, na szyję przez cały czas, wręcz przeciwnie, byłoby to niewskazane. Tylko niestety (i szkoda, że nikt nie uświadomił mi tego wcześniej) nie wzięłam pod uwagę, że jak się jest panią Maggie Stiefvater nie-mam-pomysłu-ale-i-tak-to-piszę, to rozciąga się każde wydarzenie jak się najbardziej da, licząc na to, że czytelnicy utoną w morzu opisów i zapomną o tak ważnej części książki jaką jest historia. Złodzieje snów są o niczym. Tak, naprawdę o niczym, chyba że za coś uznajecie łażenie w tą i z powrotem po mieście, rozkminianie do bólu zagmatwanej zagadki jakiegoś walijskiego króla, który gryzie ziemię od zarania dziejów i chodzenie do wróżki, no bo przecież co rozwiąże Wasze problemy z przyszłością lepiej niż dobra przepowiednia! 
Dochodzimy więc do części najlepszej, a mianowicie do bohaterów. Ach, jak przypomnę sobie, jak wydumanymi słowami zachwalałam ich podczas recenzowania części pierwszej... aż się łezka kręci w oku, w takie rozbawienie mnie one wprowadzają. Tutaj, gdybym miała porównać naszą paczkę przyjaciół do czegokolwiek, nazwałabym Ronana, Ganseya, Blue, Adama i Noaha... pseudowesołym garnkiem rozgotowanych ziemniaków. Tak, w rzeczy samej. To najlepsze określenie.
Recenzja ta jest odrobinę chaotyczna, ale nie jestem w stanie pojąć, jak dotkliwie można zmarnować tak dobrą historię. Niestety, na tym tomie moja przygoda z twórczością Maggie Stiefvater na dobre się zakończyła (niepojętym dla mnie jest również to, dlaczego autorka powzięła się na jeszcze jedną serię, tyle że z Ronanem w centrum zainteresowania) i nie polecam jej nikomu, kto kiedykolwiek się nad nią zastanawiał. Uwierzcie mi, są lepsze książki.

Ocena - 4/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

"Patriota" - Marie Lu


June i Day powoli odbudowują swój wyniszczony przez wojnę kraj - ona jako ceniona Princeps-Adeptka, on zmagając się z chorobą i niezliczonymi problemami życiowymi. Oboje mają nadzieję, że najgorsze już za nimi, a do pełni szczęścia brakuje tylko kosmetycznych szczegółów... jednak jak zwykle los przyniesie im zupełnie inne rozwiązanie, niż takie, jakiego się spodziewali. 
Przygotujmy się na walkę, której jeszcze nie było. Rozterki, które złamią nam serce swoją okrutnością. I historię, z jaką nigdy jeszcze się nie spotkaliśmy. 

Zakończenia serii w wielu przypadkach bywają niesatysfakcjonujące. Albo ginie ktoś, kogo uwielbiały miliony albo zaś pozostaje przy życiu ten, któremu wszyscy życzyli tego, co najgorsze; tu czy tam autor pozostawia za dużo niedopowiedzeń, a z drugiej strony gdzieś indziej zdarzyło się wręcz przeciwnie, nie można było dopowiedzieć sobie niczego i chyba byłoby lepiej, aby pisarz pozostawił losy postaci w stanie niepewności. W krótkich słowach: ciężko zadowolić czytelnika na tyle, by po skończonej lekturze uznał, że to było to, czego oczekiwał, tak, właśnie w takim miejscu widział ulubionego bohatera, oczywiście, że będzie wspominał trylogię dobrze i przyjemnie. Ciężko, a czasami wręcz niemożliwie. 
Jednak, proszę państwa, Marie Lu dokonała właśnie tego niemożliwego i choć z pewnością wielu ma ochotę rwać sobie włosy z głowy na myśl o ostatnich rozdziałach Patrioty, ja uśmiechnę się tylko z satysfakcją i powiem, że jestem wdzięczna za natłok emocji, które mi wtedy towarzyszyły.
Lubię tę trylogię, może nawet uwielbiam; w każdym razie dwa poprzednie tomy wzbudziły we mnie na tyle różnorakie uczucia, że nie raz po skończeniu lektury wracałam do niej myślami, fantazjując i gdybając, co zdarzy się dalej. Ale nie, byłam pewna, że nie zakochałam się w niej na zabój i dlatego więc nie czułam się zbytnio podekscytowana, gdy w moje ręce trafił nieco wysłużony biblioteczny egzemplarz Patrioty - wręcz przeciwnie, bałam się, że właśnie trzymam książkę, która kompletnie zniszczy i tak nadszargany już w moich oczach wizerunek Marie Lu. Byłam pełna obaw, że jednak ciężko będzie mi potem spojrzeć na trylogię Legenda z uśmiechem na ustach i iskierkami w oczach. 
Jednakże przyszłe wydarzenia doskonale pokazały mi, że moja narastająca sceptyczność nie była tutaj do niczego potrzebna. No, prawie.
Chwila minęła, a ja już zdążyłam zapomnieć, jak świetną autorką jest Marie Lu, kto by pomyślał? Weszłam w świat Republiki nie do końca pamiętając, co zdarzyło się w nim ostatnio, jednak w przeciągu kilkunastu stron znów czułam ten niepowtarzalny klimat, otulający mnie zewsząd swoją wręcz klaustrofobiczną złożonością. Ta książka jest jednocześnie tragiczna, zabawna, pędząca na łeb, na szyję i porażająco powolna - i choć nie raz zdarzały się widoczne zgrzyty w prowadzeniu fabuły, bawiłam się przy niej przednio i przypuszczam, że nie raz jeszcze do tej trylogii wrócę. Polubiłam sposób, w jaki autorka niesamowicie kreuje historię tak, by wnosiła coś świeżego nie tylko do kanonu książek dystopijnych, ale i do naszego życia - nie wiem, jak Wy, ale po jej przeczytaniu na problem epidemii i przeróżnych chorób panujących na świecie spojrzałam zupełnie inaczej. Nie jako na coś, co mnie nie dotyczy, o co w zasadzie nie powinnam się nawet martwić, ale jak na naprawdę poważny problem nękający dzisiejszych ludzi; problem, który pozbawił wiele osób rodzin i przyszłości, problem, na który rozwiązania cały czas nie ma, nieważne, jak usilnie by szukał.
Nie mogę uwierzyć w to, jak często ostatnimi czasy mam okazję to powiedzieć, ale bohaterowie w Patriocie jednocześnie odrobinę dorośli, a jednocześnie pozostali tak samo cudowni i ludzcy jak wcześniej - czyli w konsekwencji zakochałam się w nich bez pamięci. Razem z nimi płakałam, przeżywałam wzloty i upadki dorosłego, całkowicie nieznanego życia, patrzyłam niczym niemy obserwator jak tracą to, co było dla nich najważniejsze. Ciężko mi uwierzyć, jak Marie Lu była w stanie tchnąć w nich nie tyle ducha, ale i los normalnego człowieka - to nie garstka postaci, którym wszystko się udaje, którzy nie mają się czym martwić mimo że wszystko wokół zaczyna walić się na kawałki. Day, June... musieli wiele przejść, aby dojść do tego miejsca, w którym ich pozostawiłam, a jednocześnie autorka ich nie oszczędzała. 
Czy polecam? Oczywiście. Naprawdę, warto, warto ją przeczytać, choćby dla rozrywki i spędzenia kilku miłych wieczorów razem z June i Dayem - choćby po to, aby przeczytać kolejną powieść dystopijną i poznać historię, której jeszcze nie widzieliście.

Ocena - 8/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl



poniedziałek, 15 sierpnia 2016

"Król kruków" - Maggie Stiefvater

Blue Sargent pochodzi z rodziny wróżek, jednak nie posiadła zdolności jasnowidzenia - jest jedynie medium do kontaktu ze światem zmarłych, mimowolnie wzmacniając możliwości innych tylko przebywając z nimi w jednym pokoju. 
Ronan, Gansey, Adam i Noah to chłopcy z elitarnej szkoły dla bogaczy, od kilku lat poszukujący tajemniczego króla Glendowera. Legenda głosi, że ten, kto go obudzi, otrzyma możliwość spełnienia jednego życzenia - a oni zrobią wszystko, by wykorzystać je do własnych celów. 
Czy przyjaźń, która połączy grupkę ludzi z tak różnych środowisk, zaprowadzi ich do grobu walijskiego władcy? Przepowiednia, ciążąca od lat nad Blue, wcale tej sprawy nie ułatwi.

Wierzycie w magię? Utrzymujecie, że w horoskopach zawsze jest trochę prawdy, z zapałem poznajecie rzekome znaczenie szczęśliwych liczb, a do kolekcji biżuterii dobieracie jedynie kamienie, które odpowiadają Waszemu znakowi zodiaku? A może twierdzicie, że nie warto od razu skreślać przedziwnych snów, bo z pewnością każdy z nich kryje w sobie ukryte znaczenie wpływające na naszą przyszłość?
Jeżeli choćby w najmniejszym stopniu odpowiedzieliście tak, myślę, że pokochacie Króla kruków. Polubicie tysiące zgrabnie ukrytych niedopowiedzeń, odkrywanie kolejnych szczegółów i stonowaną akcję, wprowadzającą Was w niesamowity nastrój grozy i tajemniczości, zaintryguje Was historia rodem z wyśnionych przez bajarzy legend.
Jeżeli nie, przynajmniej spróbujecie. 
Jeżeli zaś chodzi o mnie, to tak samo jak sceptyczny stosunek wiąże mnie ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, tak mieszane uczucia nie pozwalają wydać Królowi kruków jednoznacznej oceny. Tym razem jednak postaram się uwierzyć w magię i zachęcić Was do przeczytania tej książki tak, jak wszyscy wokół niegdyś zachęcali mnie.
Ta powieść jest iście magiczna. Wciąga, intryguje, wpędza w zamyślenie w jednej chwili i brutalnie z niego wytrąca w drugiej; pozwala się zatopić i zapomnieć o tym, że gdzieś daleko, daleko istnieje świat bez niesamowitej Blue i jej kruczych chłopców, bez Henrietty, linii mocy i ukrytego poza ludzkim wzrokiem walijskiego króla Glendowera. Nie potrafię odmówić Maggie Stiefvater umiejętności kreowania historii oraz świata przedstawionego - jest on stworzony z niezwykłą precyzją, która zainteresowała mnie od pierwszych stron i sprawiła, że szybko doceniłam możliwości pisarskie tej autorki. Wręcz nie mogę się doczekać, co wymyśli dalej! 
Sama fabuła opowiada o poszukiwaniach zaginionego przed wiekami władcy Glendowera, jednakże mimo niemej zapowiedzi starodawnych opowieści, legend i mitów... oprócz zdawkowych informacji i gdybań za dużo wyjaśnień nie dostajemy. Stiefvater tak naprawdę skupia się na wszystkim wokół, tylko nie na historii, na której bazuje swoją książkę - może to tylko chwilowe przeoczenie, naprawione w następnych tomach, ale jak dla mnie, miłośniczki starych opowieści i baśni przeróżnej maści był to błąd spory i niewybaczalny. Spodziewałam się powieści, która poza interesującym światem zachwyci mnie mnogością nawiązań do przeróżnych mitologii i dawnych opowieści... dostałam interesujący świat, świetnych bohaterów, ale mdłą i nieciekawą historię toczącą się w kółko wokół tego samego.
Właśnie, świetni bohaterowie. Myślę, że pochwała z moich ust w ich stronę to naprawdę rzadkość, ale jeśli chodzi o Króla kruków, grzechem byłoby przemilczenie ich cudowności - zakochałam się w Blue, Ronanie, Ganseyu, Adamie i Noahu od chwili, gdy po raz pierwszy pojawili się "w akcji". Chyba nigdy nie czytałam o tak pięknej, powoli rozwijającej się przyjaźni - przyjaźni opierającej się na wzajemnym zrozumieniu, pomocy i przywiązaniu, przyjaźni nie znającej granic i różnic pomiędzy ludźmi o różnych statusach społecznych. Maggie Stiefvater chyba po raz pierwszy przedstawiła nastolatków bogatych, mogących zrobić praktycznie wszystko za pomocą pieniędzy, w innym świetle - hojnych, skorych do pomocy i nie pyszniących się tym, ile zer posiadają na bankowym koncie.
Przyszedł więc czas na podsumowanie - jednak naprawdę ciężko jednoznacznie ocenić mi tą powieść. Z jednej strony będę naprawdę miło wspominać przygody naszej piątki przyjaciół, z drugiej strony zaś ta książka ma w sobie coś, co nie do końca przypadło mi do gustu. Ale na pewno nie mogę odmówić Maggie Stiefvater tego, że spędziłam przy jej twórczości parę świetnych godzin - dlatego mimo wszystko Wam ją polecam.

Ocena - 7/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

środa, 10 sierpnia 2016

"Cinder" - Marissa Meyer

Nowy Pekin. Ulice tego miasta dziesiątkuje przerażająca zaraza, z każdym dniem łapiąca w swe straszliwe macki coraz więcej bezbronnych mieszkańców. 
Cinder, utalentowany mechanik, jest cyborgiem - obywatelką drugiej kategorii, poniżaną przez swoją rodzinę i oskarżaną o wszystkie jej niepowodzenia. Lecz kiedy w jej życie niespodziewanie wkroczy książę Kai, dziewczyna znajdzie się w środku międzygalaktycznej wojny o wolność, prawdę i lojalność wobec samego siebie. 
Kto wygra? 

Nie spodziewałam się tego.

Na opowieści o Kopciuszku ja, niegdyś mała dziewczynka, wychowałam się - wierząc, że kiedyś będzie mi dane zatańczyć na prawdziwym balu, zgubić kryształowy pantofelek, oczarować księcia i żyć długo i szczęśliwie w pięknym pałacu, gdzie nie dochodzą smutki ani nieszczęścia codziennego losu. W końcu, przyznajmy się, która z nas nie oddawała się takim przemyśleniom ani też nie udawała, że rodzinna herbata jest uroczystym spotkaniem, na którym wreszcie dopełni się nasze przeznaczenie? Która z nas za dziecka nie marzyła o długiej do ziemi sukni, błyszczących bucikach i złotej koronie, wierząc, że tym samym przygotowuje się do przyszłej roli? Czym by było nasze dzieciństwo bez disneyowskich filmów, kolorowych książeczek i powtarzanych co wieczór bajek, które raz po raz opowiadały nam tę piękną, nieziemsko baśniową historię?
Jeśli chodzi o Cinder, dobra wiadomość jest taka: najprawdopodobniej nigdy nie przeczytacie tak magicznego, pięknego retellingu Kopciuszka, tak pełnego delikatnych nawiązań i chwil, w których wspomnienia dzieciństwa zaleją Was niepowstrzymaną falą i zaszklą oczy mgiełką łez.
Zaś zła mówi niewiele ponad to, że tutaj zła macocha prędzej zamordowałaby dziewczynę niźli dała jej do rozdzielania popiół z soczewicą, a sam Kopciuszek wolałby naprawić parę androidów zamiast wirować w tańcu u boku księcia. 
Lecz czy ktoś powiedział, że to w czymkolwiek przeszkadza?
Jedno jest pewne: Marissa Meyer stworzyła historię, od której nie można się oderwać. W końcu jak inaczej można ująć współczesną bajkę o Kopciuszku, w której główna bohaterka jest cyborgiem, wszyscy żyją w panice przed zbliżającą się wojną oraz postępującą zarazą, a książę ma ważniejsze sprawy na głowie niż tylko szukanie sobie narzeczonej? A biorąc pod uwagę, że jedyny retelling, z jakim dotąd miałam do czynienia okazał się kompletnym niewypałem i bolesną porażką, nie stawiałam Cinder zbyt dużych wymagań, mimo obiecującego opisu - jednak, ku mojemu zdziwieniu, zostały one w większości spełnione, i to do tego z naddatkiem. Sprawiało mi ogromną przyjemność odkrywanie czasami drobnych, czasami całkiem oczywistych powiązań z pierwowzorem - autorka wplotła je w fabułę tak delikatnie, nienachalnie, że niejednokrotnie zdarzało mi się podziwiać sposób, w jaki przekształciła tak dobrze znaną opowieść w coś zupełnie świeżego i niespotykanego, coś, czego nijak nie można nazwać odgrzewanym kotletem (co ostatnimi czasy niestety zdarzało mi się nadzwyczaj często). Meyer wręcz olśniewa swoich czytelników porywającym stylem pisania - mkniemy przez powieść w zatrważającym tempie, prawie zapominając o tym, jak dużo czasu spędziliśmy podczas lektury. Ale, ale, nie skupiajmy się tylko na zaletach - wady są w Cinder równie zauważalne.
Po pierwsze - relacje pomiędzy bohaterami. Niektóre zbyt rozwinięte, niektóre prawie zapomniane; niektóre zanadto wylewne, niektóre przesadnie zimne, niektóre obojętne, choć sytuacja wskazuje, że wcale być tak nie powinno. Marissa Meyer dotkliwie poległa na stworzeniu między postaciami namacalnej więzi - i jak sami oni wyszli sympatycznie i interesująco, tak już ich kontakty leżały i kwiczały gdzieś w kącie, co momentami potrafiło niezmiernie irytować. Ile bym dała, by Cinder częściej napotykała na księcia Kaia, a Levana i Sybill miały jakiś osobny wątek! A może Erland również powinien wyjść ze swojego gabinetu i odrobinę pokonwersować z innymi członkami pałacu? Niestety, to tylko płonne marzenia.
Po drugie: coś nie zagrało. Wiecie jak to jest, kiedy nastawiacie sie na coś lekkiego i cukierkowego, lektura nie spełnia waszych oczekiwań i czujecie się zawiedzeni, mimo że pozornie wszystko było w porządku? Właśnie tak było ze mną i Cinder - bo nie mogę zaprzeczyć, że książka bardzo mi się podobała, ale... brakowało jej tego czegoś, co potrzeba powieści, żeby wzbudziła we mnie naprawdę silne emocje. Owszem, świetnie się przy niej bawiłam, spędziłam wiele miłych chwil i momentów, w których moje usta otwarte były z zaskoczenia - ale w głównej mierze traktowałam ją  bardziej jako zapychacz czasu, przyjemną lekturkę na kilka wieczorów niż coś, z czym mogłabym naprawdę mocno się związać.
Bohaterowie, o dziwo, okazali się być naprawdę świetnie wykreowani i sympatyczni. Polubiłam zarówno Cinder, jak i księcia Kaia - oboje nie mieli w życiu lekko, ale starali się jak najlepiej mogli, by dawać swoim bliskim wszystko, czego potrzebują. Autorka dołożyła wszelkich starań, przedstawiając ich jako postacie nieidealne, które mogą popełniać błędy jak każdy normalny człowiek; i choć ich pomyłki niekiedy przyprawiają nas o ból głowy, to z drugiej strony z czasem i jego udało mi się docenić.
Czy polecam Wam lekturę tej powieści? Tak. Nie spodziewajcie się czegoś, co wstrząśnie Waszym światem, ale takie książki również są potrzebne - książki, przy których pośmiejemy się, pozłościmy, ale wspomnimy z błyskiem w oku jeszcze niejeden raz. I oby historia Kopciuszka w nowym wydaniu przypadła Wam do gustu tak samo, jak mi!

Ocena - 7/10

Zdjęcie pochodzi ze strony lubimyczytac.pl



sobota, 6 sierpnia 2016

"Wszystkie jasne miejsca" - Jennifer Niven

Violet i Finch.
Finch i Violet.
Spotykają się na szczycie szkolnej wieży - w miejscu, gdzie każdy z nich usiłuje znaleźć chwilę ukojenia, kryjówkę, moment na pozbieranie myśli i ucieczkę od rzeczywistości. 
Spotykają się - dwie różne osobowości, dwie różne historie.  
Popularna dziewczyna, cicha i spokojna po śmierci ukochanej siostry i ekscentryczny chłopak, który z całych sił stara się nie zasnąć - czy tych dwoje, tak różnych od siebie, może połączyć choć drobna nić porozumienia? 
Szkolny projekt grupowy, jakiego się podejmą, nigdy nie wydawał się innym tak intrygujący. 

Nie mam słów.
Ale jeżeli już jestem zmuszona cokolwiek powiedzieć, dam Wam pewną radę - nie czytajcie tej powieści w wakacje.
Zostawcie historię Fincha i Violet na zimne, listopadowe wieczory, poznawajcie ją, będąc w wirze szkolnych przygotowań bądź obserwując za oknem różnokolorowe, jesienne liście. Pochłaniajcie ją w zatrważającym tempie, gdy deszcz w końcu zabębni w parapety, a wszechobecny błotnisty śnieg odbierze Wam jakąkolwiek chęć na choćby najkrótsze wyjście z domu. Dajcie się wciągnąć, kiedy będziecie siedzieć pod ciepłym kocem, trzymać w ręku kubek gorącej herbaty i kulić się pod ulubionym swetrem, może nawet wtedy, kiedy złapiecie miejsce w zatłoczonym autobusie i z ulgą złożycie parasol, nareszcie uwalniając się od deszczu. Ale nie, proszę, nie popełniajcie mojego błędu i nie czytajcie jej w lato - nie czytajcie jej wtedy, kiedy chodzenie po domu z czerwonym nosem, podpuchniętymi oczami i garścią chusteczek będzie w stanie kompletnie popsuć Wam humor na następnych kolejnych dni. A zapewniam Was, że tak będzie.
Według głównego bohatera książki, Theodore'a Fincha, ktoś na świecie co czterdzieści sekund popełnia samobójstwo, a ktoś zostaje bez niego, samotny, pełen żalu i z niezliczonymi pytaniami, na które nikt nie będzie w stanie już odpowiedzieć. I choć to, co mówię, może wydawać się wstrząsające i co najmniej dziwne, właśnie tym pasjonuje się Finch - prowadzi dziennik, w którym zbiera najróżniejsze metody śmierci, ich ofiary oraz inne statystyki, krążące mniej czy więcej wokół tematu odejścia z tego świata. Dla Theodore'a nie istnieje życie towarzyskie - nie jest akceptowany w szkole, będąc ofiarą wyzwisk i śmiechów, a w domu nikt nie ma dla niego czasu, traktując jak powietrze albo zbywając półsłówkami każde jego pytanie.
I jeżeli to, co napisałam, nie wydało się już Wam wystarczająco nietypowe, pozwólcie, że Was jeszcze zaskoczę: Finch nic sobie ze swojej sytuacji życiowej nie robi. Nie narzeka, nie płacze, nie spędza większości swojego życia na kontemplowaniu tego, jak mu ciężko; po prostu żyje. I właśnie za to naprawdę pokochałam jego postać - bo choć w trakcie lektury odsłania swoje liczne słabości oraz okazuje sporą wrażliwość, to poza tym wykazuje się siłą, jakiej brakuje większości żyjących ludzi. Ma odwagę na to, by wciąż śmiać się, żartować, podejmować wyzwania i być sobą mimo że wie, z jaką reakcją innych to się spotka, czyli robi to, czego boi się znacząca część nas.
Violet Markey kiedyś była inna. Popularna, lubiana, towarzyska... zanim jej siostra zginęła w wypadku samochodowym, czuła, że pisanie to coś, co mogłaby robić w swoim życiu. Lecz kiedy Eleanor zniknęła z jej życia, pękła bańka odważnej dziewczyny, którą zastąpiła nowa - cicha, spokojna, nielubiąca zwracać na siebie uwagi. I za to również podziwiam Jennifer Niven, za wykreowanie dziewczyny, która nie musi być zawsze w centrum zainteresowania, żeby zyskać sobie uznanie czytelników. Chyba nie będę w stanie teraz opisywać, jak bardzo ich wszystkich uwielbiam - płakałam, śmiałam się, złościłam i rozpaczałam razem z nimi, mając nadzieję, że gdzieś na świecie są ludzie tak zabawni, silni i refleksyjni jednocześnie. Bo jak dla mnie, tacy ludzie byliby najlepszymi przyjaciółmi.
Tyle się rozpisałam o samych bohaterach, a przecież nie to jest najważniejsze - czas wspomnieć o historii. Dawno, dawno nie spotkałam tak oryginalnej, tak niesamowitej opowieści, poruszającej wszelkie najważniejsze tematy, z jakimi boryka się młodzież dwudziestego pierwszego wieku, a o których tak naprawdę nikt nie wspomina. W końcu kto apeluje o czymkolwiek innym niż o niezdrowym odżywianiu się czy zbyt długim przesiadywaniu przed urządzeniami elektronicznymi?  Jennifer Niven tym razem udało się złamać schematy, pisząc książkę, z którą każdy w pewnym sensie się utożsami - bez względu na to, w jakim wieku jest, jaki ma charakter czy gdzie żyje, ta powieść złamie mu serce, przyprawi o ból głowy, wybuchy płaczu, ale też rozbawi i czegoś nauczy, a wręcz zmusi do refleksji. Myślę, że ze świecą trzeba szukać książki, która jest do tego tak świetnie napisana, poruszająca każdą strunę w naszym sercu i umyśle swoją szybką akcją i niespodziewanymi jej zwrotami. 
Nie wiem, co powinnam jeszcze powiedzieć i zdaję sobie sprawę, jak krótki jest akapit o tej z pozoru ważniejszej części książki - lecz uważam, że to bohaterowie zasługują na większy rozgłos, na to, by ich nieidealna perfekcja została w końcu dostrzeżona. Polecam Wam tę powieść, byście przekonali się sama, jaka jest, byście zobaczyli, jak słodko-gorzkie uczucia w Was wywoła. Ja ją pokochałam i wierzę, że nigdy o niej nie zapomnę.

Ocena: 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl