piątek, 30 grudnia 2016

"Księga wyzwań Dasha i Lily" - Rachel Cohn i David Levithan

Pełna wdzięku romantyczna historia z książkami, przedświąteczną gorączką i bożonarodzeniowym Nowym Jorkiem w tle.
„W środku znajdziesz wskazówki. Jeśli chcesz je poznać, przewróć stronę. Jeśli nie – proszę, odłóż notatnik na półkę”.
Zainspirowana przez szczęśliwie zakochanego brata, szesnastoletnia Lily zostawia czerwony notatnik pełen wyzwań na ulubionej półce w swojej ulubionej księgarni. Notes czeka na odpowiedniego chłopaka, który odważy się podjąć grę. Ciekawski, ironiczny, lekko cyniczny Dash nie boi się zagadek - księga wyzwań staje się dla niego tak potrzebną odskocznią od codzienności. Dash i Lily urządzają podchody na wielką skalę – szukają notesu (i siebie) po całym Manhattanie. Podczas gry zaczyna rodzić się uczucie. Tylko czy na żywo zrobią na sobie równie dobre wrażenie, co na papierze? To spotkanie może okazać się największym wyzwaniem!
zdjęcie i opis pochodzi ze strony www.empik.com

Uwielbiam święta Bożego Narodzenia. 
Kiedyś wierzyłam, że ludzi dzieli się na dwa typy: tych, którzy w grudniu myślą tylko o niepotrzebnych wydatkach związanych z kupowaniem prezentów i tych, którzy cały ten miesiąc przechodzą w świątecznym swetrze, nieustannie nucąc pod nosem "All I Want for Christmas Is You" i marząc o spotkaniu z rodziną przy wigilijnym stole. Nie ukrywam, że zawsze należałam do tej drugiej grupy. Jestem osobą, która już z końcem listopada wrzuca w słuchawkach specjalną bożonarodzeniową playlistę, zamartwia się niekończącymi zakupami i planuje, w jaki sposób ustawić choinkę, aby wyeksponować świeżo kupione niebieskie światełka. Można by powiedzieć, że w grudniu staram się być inną osobą; pozwalam, aby szeroko pojęta "magia świąt" objęła także moje najbliższe otoczenie i często zrzucam wtedy skórę wiecznie zirytowanej i niezadowolonej.
W tym roku postanowiłam, że jeżeli ten miesiąc i tak upływa pod hasłem Bożego Narodzenia, spróbuję, jak nigdy dotąd, poszukać jakiejś ciekawej młodzieżówki wpisującej się w te klimaty.  
"Księga wyzwań Dasha i Lily" miała być pierwszą. Jednak czy przypomniała mi ona, dlaczego tak bardzo kocham święta?
Jeżeli miałabym zawrzeć fabułę w kilku słowach, opisałabym ją jako zaskakująco nietypową. Długo zastanawiałam się, czy dzielić się tymi przemyśleniami w recenzji; w końcu, jako wymagająca czytelniczka, z założenia powinnam poszukiwać historii oryginalnych i opowiedzianych inaczej niż wszystkie inne, prawda? Jednak chyba po raz pierwszy muszę powiedzieć, że autorzy leciutko za bardzo puścili wodze wyobraźni i w konsekwencji wyszło, co wyszło. Opowieść Dasha i Lily była po prostu... nierealistyczna. I choć książki właśnie po to są, żeby oderwać nas od nudnej, szarej rzeczywistości, sposób, w jaki ujęli to Cohn i Levithan najzwyczajniej w świecie do mnie nie przemówił. Owszem, z początku czułam się zaintrygowana "księgą wyzwań" w postaci czerwonego notatnika, jaki przekazywali sobie nieznajomi wraz z kolejnymi zadaniami - jednak im dalej w las, tym wyżej unosiłam brwi na wieść o kolejnym niespodziewanym wydarzeniu. Uważam, że przesłanie, jakie mieli autorzy można by w równie dobry sposób ująć w zgoła innej historii, unikając przy tym wielu widocznych zgrzytów.
Bohaterowie, cóż by tu mówić, bardzo pozytywnie mnie zaskoczyli. Co prawda, to prawda - byli zbytnio refleksyjni na swój wiek, a moje pierwsze odczucia w stosunku do nich można porównać z tymi do postaci Johna Greena, ale przy tym ciężko było ich nie polubić i nie przywiązać w czasie trwania tej bożonarodzeniowej opowieści. Spodobało mi się, w jaki sposób autorzy połączyli dwie odrębne osobowości, różniące się od siebie tak wieloma aspektami. Lily, uwielbiająca święta i wszystko co z nimi związane i Dash, który najchętniej by ich w ogóle nie obchodził - razem stworzyli naprawdę interesującą parę, której spotkaniu kibicowałam z każdą stroną coraz bardziej.
Czy oceniam tę książkę pozytywnie? Tak. Była idealna na świąteczny czas, kiedy, zabiegani pomiędzy jednym sklepem a lepieniem pierogów, nie mamy wolnej chwili na coś poważniejszego. Myślę, że każdy z nas potrzebuje czasami czegoś na oderwanie się od rzeczywistości - a książka Cohn i Levithana jest do tego celu chyba najlepsza.

Ocena - 6/10  

wtorek, 20 grudnia 2016

"Rozkaz zagłady" - James Dashner

Sądzili, że koniec świata już nastąpił.
Zanim powstał DRESZCZ, zanim zbudowano Strefę, zanim Thomas znalazł się w Labiryncie, rozbłyski słoneczne wypaliły powierzchnię Ziemi, zabijając większość populacji globu.
Najgorsze dopiero nastąpi.
Mark i Trina byli tam, gdy to się stało. Przetrwali. Ale teraz wśród ocalałych szerzy się wirus. Wirus, który sprawia, że ludzie wpadają w morderczy szał.
Nie ma leku. Nie ma dokąd uciekać.
Są przekonani, że istnieje sposób, aby uratować tych, którzy ocaleli – jeśli uda im się przeżyć. Bo w tym nowym, spustoszonym świecie każde życie ma swoją cenę. A dla niektórych jesteś więcej wart martwy niż żywy.

opis i zdjęcie pochodzą ze strony wydawnictwa



Powody, dla których ta książka tak bardzo nie przypadła mi do gustu mogą być trzy. Albo nigdy świat przedstawiony przez Dashnera mi się nie podobał. Albo czytałam jego książki zbyt dawno, by cokolwiek pamiętać i pominęłam oczywiste nawiązania do pierwowzoru, które tutaj zawarł. Albo po prostu autor chciał wydać prequel na siłę, naciskany ze wszystkich stron rozgorączkowanymi prośbami wielbicieli serii, za to nie mając na niego określonego pomysłu. Być może wszystkie te trzy. Lub żadna. 
W krótkich słowach, gdyby "Rozkaz zagłady" nigdy nie wpadł w moje ręce, prawdopodobnie nic bym nie straciła. 
Pamiętam dzień, gdy po raz pierwszy trafiłam na powieść Jamesa Dashnera - "Więzień labiryntu" - tak dobrze, jakby to było wczoraj. Fascynacja. Szybko bijące serce. Półotwarte z zaskoczenia usta i wzrastający puls z każdą sekundą, z jaką przybliżałam się do końca. Niezwykłe, rozdzierające uczucie, kiedy zdałam sobie sprawę, że egzemplarze kolejnych tomów są wypożyczone w bibliotece co najmniej przez dwa następne miesiące. Wyszukiwanie fan artów; teorii; gorączkowe przeszukiwanie telewizji na żądanie w poszukiwaniu ekranizacji. Wciskanie "Więźnia labiryntu" do ręki każdemu, kto nie miał co czytać, a nawet tym, którzy nigdy za tym nie przepadali. 
Więc chyba nietrudno się domyślić, że kiedy usłyszałam o prequelu, nie mogłam posiąść się z radości na samą myśl o przybliżeniu sobie czasów sprzed Labiryntu. 
Tylko szkoda, że tak boleśnie się na tym zawiodłam.
Może to moja wina, przynajmniej po części; od samego początku byłam święcie przekonana, że w "Rozkazie zagłady" spotkamy Thomasa, Minho, Newta i resztę zabawnej kompanii. Zżerała mnie tak ogromna ciekawość, w jaki sposób ich losy skrzyżowały się poza Strefą, że gdy ujrzałam, o czym naprawdę będzie ta książka... natychmiast straciłam ochotę na jej lekturę. Mark? Trina? Poparzeńcy, Pożoga od kuchni? Ganianie w tą i z powrotem za górolotami, szaleńcami, odzyskiwanie kogoś tylko po to, żeby zaraz go stracić? Niełatwo ubrać w słowa, jak bezsensowna wydała się dla mnie ta fabuła. Zaczynając się obiecująco, przedstawiając śmiertelną chorobę z perspektywy człowieka postronnego, który sam jest w stanie się nią zarazić, w przeciągu kilku rozdziałów zamieniła się w chaotyczną akcję podobną do taniej gry-strzelanki lub post-apo, jakie serwują nam niedoświadczeni producenci. Czytając "Rozkaz zagłady" odnosiłam nieodparte wrażenie, że autor nie miał na tę książkę żadnego pomysłu; pisał, co mu tylko ślina na język przyniosła i nie dbał zbytnio o spójność i korektę całego tekstu. Lub może po prostu ta korekta w ogóle nie została przeprowadzona.
I oto gwóźdź programu wszystkich moich recenzji, czyli... bohaterowie. Mark, ach, Mark... dawno już nie poznałam tak nielogicznego, poplątanego, niezdecydowanego bohatera jak Ty. Trina - jesteś tak nudna i mdła, że z trudem zapamiętałam Twoje imię. Alec i Lana - chyba bardziej nudnych i stereotypowych bohaterów nigdy nie widziałam. I cała reszta - Deedee, no i jeszcze parę  postaci, które napatoczyły się po drodze - naprawdę, wydali mi się tak bezosobowi, że sam fakt kreowania przez doświadczonego autora jest wręcz nie do pomyślenia. Nie zżyłam się z żadnym z nich. 
Nie potępiam pomysłu, jaki James Dashner miał na historię. Uważam, że dla wielbicieli serii każda minuta spędzona w tym świecie będzie wiele warta i może to tylko ja tego nie doceniłam, wiedziona niezbyt przyjemnymi wspomnieniami po ostatniej, nieudanej części trylogii. Spodziewałam się po prostu czegoś zupełnie innego. Pędzącej akcji, wielu wydarzeń, porywającej fabuły, nawet, jeśli nie dotyczyła ona tego, czego oczekiwałam. Niestety, pan Dashner po raz kolejny zawiódł moje oczekiwania.

Ocena - 4/10 

wtorek, 8 listopada 2016

"Ogień za ogień" - Jenny Han i Siobhan Vivian

Plan Lillii, Mary i Kat był idealny. Wspólnie, w najgłębszej tajemnicy, ukarały swoich wrogów. Sprawiły, by cierpieli. Sprawiedliwości w końcu stało się zadość. Ale Bal Absolwentów nie potoczył się tak, jak sobie tego życzyły. Wszystko wymknęło się spod kontroli. Teraz, choć nęka je poczucie winy, dziewczyny muszą po prostu się pozbierać i zapomnieć o tym, co się wydarzyło, i o umowie, którą zawarły. Ale z cichą, łagodną Mary jest naprawdę źle. Przepełnia ją gwałtowny gniew, który może sprawić, że komuś stanie się krzywda. 
Raz rozpalonego ognia nie da się ugasić...
~opis pochodzi ze strony wydawnictwa

Nie mogę przypomnieć sobie momentu, kiedy ostatnio coś przeczytałam. Nie ciągnęło mnie do tego, nie miałam czasu, ochoty... a w konsekwencji sięgałam tylko po te pozycje, do których lektury zmuszała mnie "siła wyższa". Chciałam po prostu odpocząć - na tydzień, dwa, może do czasu, aż wróci wena. I kiedy w końcu zebrałam się do lektury "Ogień za ogień", miałam nadzieję na książkę niesamowitą, która na nowo wciągnie mnie w czytanie. Czy Jenny Han i Siobhan Vivian sprostały temu, jakże trudnemu, zadaniu? 
Jestem pod silnym wrażeniem, jak ze średniej fabuły można wykreować naprawdę intrygujące jej rozwinięcie. Obawiałam się monotonii, lania wody i powtarzania mniej więcej tego samego, co w pierwszym tomie; wręcz bałam się, że autorkom prędzej czy później braknie pomysłu na dalszy rozwój akcji. Jednak, jak niedługo potem miałam okazję się przekonać, bardziej mylić się nie mogłam. Otrzymałam świetną, trzymającą w napięciu przez cały czas historię, której akurat w tej chwili potrzebowałam. Prawda - nie była wzruszająca, mądra, nie niosła za sobą przesłania, ale... dzięki niej na nowo przypomniałam sobie, jak bardzo lubię czytać i jak wielką przyjemność mi to sprawia. A poza tym, nie ukrywam, tęskniłam trochę za unikatowym klimatem książek Jenny Han! 
Co powiem o bohaterach? Jestem całkiem zadowolona. Nareszcie mieliśmy możliwość poznania głębiej ich historii, a także rozwinięcia kilku podstawowych wątków, których zakończenia nie domyśliliśmy się ostatnio. Przyznam, że jestem zaskoczona, jak z początkowo przewidywalnych osobowości autorkom udało stworzyć się kogoś oryginalnego i niepowtarzalnego, kogo nietrudno teraz odróżnić w tłumie innych postaci. Bardzo podobało mi się, że nie trzymały się one utartych schematów, nawet najbardziej sztampowych bohaterów przeobrażając w charaktery totalnie niezapomniane. Dzięki temu po wszystkich mogliśmy spodziewać się wszystkiego, a w konsekwencji i tak nas zaskakiwali. 
Nie z samych jednak zalet składa się ta książka, co muszę stwierdzić z naprawdę wielkim bólem. Przyznam, bardzo trudno jest wciągnąć się w "Ogień za ogień", szczególnie, jeśli od lektury pierwszego tomu minęło już trochę czasu - zostajemy od początku wrzuceni na głęboką wodę i ponowne wkręcenie się w historię zajmuje parę dobrych rozdziałów. Przez dłuższy czas czułam się, jakbym pominęła coś ważnego i uważam, że jeśli autorki w skrócie przypomniałyby nam wydarzenia z "Ból za ból", odebrałabym ich powieść zupełnie inaczej. 
Co by tu powiedzieć na zakończenie? Na pewno polecam Wam "Ogień za ogień". Choć powieść ta nie dorównała poziomem poprzedniej, stanowiła całkiem niezłą zabawę. Dalsze losy Mary, Kat i Lillii niejednokrotnie zaskoczyły mnie niespodziewanym zwrotem akcji - dlatego mam nadzieję, że i Wy jak najszybciej poznacie ich historię! 

Za książkę bardzo serdecznie dziękuję wydawnictwu Feeria Young! 

Zdjęcie pochodzi ze strony wydawnictwa.

Ocena - 8/10

niedziela, 2 października 2016

[PRZEDPREMIEROWO] - "Prawdodziejka" - Susan Dennard

Safiya i Iseult, młode czarodziejki, znów wpadły w tarapaty. Muszą uciekać. Natychmiast. Safi jest jedyną w Czaroziemiach prawdodziejką, zdolną zdemaskować każde kłamstwo. Swój dar trzyma w sekrecie, inaczej zostanie wykorzystana w konflikcie między imperiami. Z kolei prawdziwe moce Iseult są tajemnicą nawet dla niej samej. I lepiej, żeby tak zostało. Safi i Iseult pragną jedynie wolności. Niebezpieczeństwo czai się tuż za rogiem. Zbliżają się niespokojne czasy, wojna wisi w powietrzu i nawet sojusznicy nie grają fair. Przyjaciółki będą walczyć z władcami i ich najemnikami. Niektórzy posuną się do ostateczności, by dopaść prawdodziejkę.
opis i zdjęcie pochodzą ze strony wydawnictwa SQN
"Zróbcie miejsce na półce z ulubionymi książkami [...]", mówi Sarah J. Maas, opisując Prawdodziejkę - a mnie nie pozostaje nic innego, tylko przytaknąć i z uśmiechem zabrać się do pisania recenzji.                                                                                
W rzeczy samej, Susan Dennard znakomicie przypomniała czytelnikom, dlaczego z takim zapałem sięgają po fantastykę. Gdyby wziąć pod uwagę wszystkie aspekty, które w niej cenimy - wielowymiarowi bohaterowie, przepełniony magią świat przedstawiony i interesująca historia, od której ciężko się oderwać - okazałoby się, że Prawdodziejka dopracowana jest pod tymi względami do perfekcji; mało tego, zapewnia nam przy tym naprawdę dobrą zabawę, o którą w niektórych pozycjach dosyć ciężko. Szukasz pięknej opowieści o przyjaźni, więziach i mocy zaufania? Masz ochotę na przepełnioną akcją historię, o której na długo nie będziesz mógł przestać myśleć? A może po prostu chcesz oderwać się od rzeczywistości i przeczytać coś innego? Proszę bardzo - dostaniesz wszystko, czego szukasz, z kilkoma darmowymi zaskoczeniami w prezencie.
Jednym z powodów, dla których fantastykę często zdarza mi się traktować ulgowo jest świat przedstawiony. Wiadomo, że w morzu podobnych powieści ciężko wynaleźć element nowy, dotąd niespotkany i większość uniwersów zazwyczaj siebie przypomina - jednak, na całe szczęście, "Prawdodziejka" jest od tego przekleństwa całkowicie wolna. Żałuję, że nie było nam dane poznać Czaroziem bardziej "od kuchni", zaznajamiając się z zasadami i prawami tego państwa, przebywając bliżej z historią i przeszłością naznaczonego wojnami imperium - Susan Dennard wykreowała krainę na tyle magiczną, że szkoda by było zmarnować widoczny gołym okiem potencjał tejże trylogii.
Co powiem o bohaterach? Po pierwsze, jestem bardzo wdzięczna Susan Dennard za wysunięcie na pierwszy plan siły więzi, mocy prawdziwej przyjaźni zawiązującej się między Safiyą i Iseult. Przyznaję, iż bardzo dziwi mnie fakt, że autorzy rzadko poruszają ten temat; zazwyczaj spada on na drugi plan, przykryty przez główne wątki i wręcz zaniedbany na tle innych, tak jakby pisarze zapominali, ile jesteśmy w stanie zrobić dla drugiej osoby gdy ona potrzebuje naszego wsparcia i pomocy. Zarówno więzi, które wytworzyły się pomiędzy młodymi kobietami, jak i te wiążące Merika i Kullena zostały przedstawione w sposób niezwykle prawdziwy i przemawiający do czytelnika, który nie raz chwyta za serce i zmusza do myślenia. Zaznaczam: mamy do czynienia z postaciami pełnokrwistymi, wielowymiarowymi, mającymi wiele zalet, ale również i słabości, widoczne i tym bardziej utwierdzające nas w przekonaniu, jak bardzo ich właściciele są prawdziwi. Niesamowicie polubiłam Safiyę i jej zdolność do pakowania się w kłopoty; rozważną Iseult; pełnego sprzeczności Merika; odważną Evrane. Jak ja nie mogę się doczekać następnego tomu!
Przyznam, że w całej tej lekturze znalazłam jedynie dwa niedociągnięcia: dosyć wolny początek i... zgrzyty. Fabuła nie jest idealna. Widać, że pisała ją osoba nie tyle niedoświadczona w świecie pisarzy, co po prostu nieco zagmatwana - wydawało mi się, jakby autorka usiłowała zmieścić w książce zbyt dużo wydarzeń naraz, co w konsekwencji skutkowało niemałym zagubieniem. I mimo że ogromnym szacunkiem zdołałam obdarzyć Susan Dennard i niezmiernie oczekuję premiery drugiego tomu, Wiatrodzieja, to mam ogromną nadzieję, że losy bohaterów przybiorą nieco lepszy obrót.
Czy polecam Wam tę książkę? Oczywiście! Bawiłam się przy niej przednio, ogromnie związałam z bohaterami i na pewno kiedyś wrócę do historii przedstawionej przez Susan Dennard. Jestem pewna, że wzbudzi ona niemałe poruszenie na polskiej blogosferze, kiedy książka oficjalnie ukaże się w księgarniach - mam więc nadzieję, że 12 października popędzicie do najbliższej księgarni, chwycicie ją z półki i przeżyjecie tak samo pozytywne emocje, jakie podczas lektury dotknęły mnie.

Ocena - 8/10


Za książkę bardzo dziękuję Wydawnictwu SQN!

środa, 28 września 2016

poniedziałek, 19 września 2016

"Gwiazd naszych wina" - John Green

Hazel Grace Lancaster od kilku lat choruje na raka tarczycy. Dziewczyna jest przekonana, że nie pozostało jej wiele czasu, a nawet jej wyproszone przez lekarzy i silne leki życie jest efektem ubocznym umierania - dnie spędza na oglądaniu powtórek maratonów America's Next Top Model, czytaniu w kółko tej samej książki i chodzeniu na grupę wsparcia. Właśnie na niej pewnego dnia Hazel poznaje Augustusa Watersa, chłopaka, którego kilka lat temu kostniakomięsak pozostawił z protezą prawej nogi i sarkastycznym podejściem do życia. I dopiero wtedy jej życie nabiera rozpędu... niczym rollercoaster, który nieustannie pędzi w górę. 

John Green. 
19 razy Katherine, którego przełknąć nie mogłam.
Papierowe miasta, z pozoru dobre, lecz po upływie kilku miesięcy pozostawiające po sobie  nieznanego pochodzenia niesmak.
Will Grayson, Will Grayson, porzucony po kilkunastu stronach nieudolnej próby wciągnięcia się w jeszcze bardziej nieudolnie wymyślaną fabułę.
I Gwiazd naszych wina - książka, po której miałam płakać, drzeć się wniebogłosy, wyrywać sobie włosy z głowy i dosłownie zapominać języka w gębie, kiedy przyjdzie do wykrztuszenia na jej temat choćby pięciu składnych słów. Gwiazd naszych wina, które wstrząsnęło wieloma na tyle, że hurtem zdobywało nagrody przyznawane przez rozochoconych na więcej Greenowskiej fikcji czytelników.
Gwiazd naszych wina, które w moim odczuciu jest... bardzo średnie. 
Czuję, że powinnam z góry to zaznaczyć - ciężko czyta się i do tego czerpie przyjemność z lektury książki, której zakończenie i w zasadzie wszystkie zwroty akcji zna się od dobrych paru lat. Przyznajmy się, czy nałogowo przebywając w Internecie, w dodatku w społeczności czysto książkowej (i czasami przy tym wyjątkowo okrutnej) da się wystrzec spoilerów tych wyjątkowo poczytnych książek? Może niektórym się to udało. Mnie w każdym razie zwieńczenie wyciskacza łez znanego inaczej jako Gwiazd naszych wina krótko pozostało niewiadome i interesujące, a nawet po jego poznaniu nie czułam wyjątkowego pociągu by zagłębić się w historię.
Także można uznać, że przeprowadziłam pewien eksperyment - czy po odjęciu momentu, w którym wszyscy czytelnicy wypłakują sobie oczy, rzucają książką o ścianę i od razu zabierają się do pisania dziesięciogwiazdkowej recenzji fenomen Greena nadal pozostaje... fenomenem? 
Cieszę się, że autor poruszył tak ważny temat, jakimi są nieuleczalne choroby, szczególnie wśród nastolatków. Uważam, że takie książki są potrzebne, o ile twórca ugryzie je od dobrej strony, nie ignorując ani też nie przesadzając z głównym wątkiem - tyle że w przypadku Greena od samego początku czułam pewien niewyjaśniony niedosyt. Czy tylko ja nie przepadam za momentami, kiedy temat choroby tak naprawdę traktowany jest po macoszemu, bardziej żartobliwie niż realistycznie? Właśnie, chyba nie jestem jedyna. A brnąc coraz dalej w historię Hazel i Augustusa musiałam się przygotować na to, jak niezrozumiale i po łebkach to wszystko zostanie nam wytłumaczone. Czułam się tak, jakby Green pisząc o raku, wiedział o samym przebiegu tyle, ile i ja sama - z przeprowadzonych w pośpiechu lekcji biologii, reklam telewizyjnych i ulotek rozdawanych na ulicy, sugerujących, byśmy badali się częściej. Gdzie jakiś klimat zbliżającego się końca, euforia wyzdrowienia, małe sukcesy osiągane poprzez pokonywanie kolejnych etapów ciężkiej walki? Gdzie? 
Być może ktoś pamięta, jakie zdanie miałam o bohaterach Greena, używając przy tym słowa przelektualizowani. I tutaj, ku mojemu najmniejszemu zdziwieniu, wcale nie było inaczej - i Hazel, i Augustus posługują się słownictwem co najmniej z ubiegłego wieku, używają skomplikowanych metafor i ogólnie nie mają w sobie prawie nic, co wypadałby mieć każdy przeciętny nastolatek. Nie mówię tu ani nie sugeruję, że takich ludzi nie ma albo co gorsza, że jestem do tego typu nastawiona negatywnie, tyle że... ciężko było mi czytać o osobach, z którymi utożsamienie graniczyło prawie z cudem. Naprawdę ciężko. I przypuszczam, że gdyby nie Isaac, przysłowiowy promyczek słońca, którego pokochałam całym sercem, powieść ta dostałaby ode mnie o wiele niższą notę. 
Styl pisania Greena lubię. Jest zabawny, wie, kiedy wprowadzić więcej akcji, a kiedy zwolnić, zaskakuje i opisuje zaistniałe wydarzenia w ciekawy, niespotykany sposób. Może i to nieprawdopodobne, ale jak irytują mnie jego przemądrzali bohaterowie, tak żartobliwy styl pisania uwiódł mnie i myślę, że to właśnie przez niego historia Gwiazd naszych wina jest taka barwna. Autor niesamowicie oddał realia Ameryki, Amsterdamu, uczucia bohaterów i myśli, jakie w gruncie rzeczy każdy ma. I chyba właśnie dlatego chyba najbardziej poważna książka Greena wcale nie była taka zła. 
Polecam, nie polecam... zastanawiam się, czy jest komu, skoro chyba wszyscy żyjący już ją przeczytali. Jednak jeśli lubisz oryginalny humor, warty poruszenia temat i parę ciekawych wydarzeń, dla których jednak dobrze się trochę przemęczyć, to w sumie czemu nie.

Ocena - 7/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

poniedziałek, 12 września 2016

"Cień wiatru" - Carlos Ruiz Zafón

Dziesięcioletni Daniel Sempere wybiera się z ojcem na Cmentarz Zapomnianych Książek - miejsce, gdzie dawno porzucone powieści odnajdują swoje miejsce na ziemi. Zafascynowany magią tego miejsca chłopiec zabiera ze sobą podniszczoną książkę Juliana Caraxa o niezwykłym tytule "Cień wiatru" i pochłonąwszy ją w jedną noc, nie może zrozumieć fenomenu tak nieznanego autora. A jak się potem okazuje, tajemnica jego pochodzenia może ciekawić młodego Sempere jeszcze przez wiele, wiele lat...

Są książki, które wszystkim się podobają.
Nie ma na całym świecie osoby, która nie zachwycałaby się jej metaforami, światem przedstawionym; nie ma kogoś, kogo nie urzekłoby niepowtarzalne pióro autora, które od pierwszych stron przykuwa naszą uwagę i nie pozwala oderwać się od historii do momentu, gdy i ona się zakończy.
Są książki, o których zdania bywają niezwykle podzielone. Jednym się podoba, drugim nie; jedni doceniają prostą fabułę i nieskomplikowane zagrywki autora, drudzy zaś uporczywie doszukują się niedopowiedzeń i momentów, w których zdecydowanie można by dodać więcej. Jedni wychwalają ją pod niebiosa, drudzy wyrywają sobie włosy z głowy i skreślają autora na sam dźwięk jego nazwiska.
I czasami bywają również książki, o których nic nie wiesz. Może słyszałeś o niej parę dobrych słów, może wręcz przeciwnie, ktoś wyraził na jej temat swoje niepozytywne zdanie, może kiedyś mignęła Ci przed oczami recenzja, którą zgasiłeś szybko, niezainteresowany. Może trzymałeś ją w ręku w bibliotece, zaintrygowany tytułem bądź minimalistyczną okładką, może rzuciła Ci się w oczy podczas przeglądania koszów promocyjnych w supermarkecie. Może tak, może nie.
I jak dla mnie, Cień wiatru mieścił się w każdej z tych kategorii. Bo z jednej strony czuję, jakby wszyscy o nim mówili, z drugiej strony ma on jednak tyle samo przeciwników, co popleczników, a z trzeciej to nawet nie miałam zielonego pojęcia, z czym to się je.
Do teraz.
Niezmiernie podobał mi się zarys fabuły. To było coś... o czym prawdopodobnie nigdy dotąd nie czytałam, coś oryginalnego, coś niezwykłego, coś wręcz magicznego - można by bez cienia wstydu powiedzieć, że po historii Daniela Sempere spodziewałam się praktycznie wszystkiego oprócz faktu, iż tak bardzo mnie ona zaskoczy swoją złożonością. Nie ma sensu ukrywać, że autor miesza w swojej opowieści wiele przeróżnych wątków, jednak ani przez moment nie poczułam się nimi przytłoczona bądź zagubiona - odnalazłam się znakomicie zarówno podczas szczegółowych retrospekcji, szalejącej akcji czy żmudnego oczekiwania na rozwiązanie zagadki, która nękała naszego bohatera od wczesnych lat dziecięcych. I do tego jeszcze Barcelona... przyznajmy się, kto nie chciałby przeczytać historii mającej miejsce w starodawnym hiszpańskim mieście, kto z nas nie chciałby choć na moment znaleźć się w gąszczu uliczek i trafić do księgarni, w której książki umierają?
Jednak tak samo, jak interesująco zapowiadał się Cień wiatru i na jakie emocje nastawiałam się, zaczynając lekturę, tak niezmiernie zawiodło mnie samo niewykorzystanie jego potencjału. Nie lubię opisów, nie lubię rozwlekania fabuły i ciężko ukryć, iż zazwyczaj wzrok sam ucieka mi kilka akapitów naprzód, gdy widzę kilkustronicową odę o pięknie rogu bawoła - dlatego też powieść ta niejednokrotnie mnie nużyła i zmuszała do niecierpliwego zerkania na zegarek z ogromną nadzieją, że akcja niedługo popędzi do przodu. Z jednej strony rozumiem, dlaczego autor nie mógł się posłużyć współczesnym językiem i jestem całkowicie za książkami omijającymi stwierdzenia czysto wyciągnięte ze słownika młodzieżowego slangu... ale kilometrowe opisy również  do mnie nie przemówiły i liczę na to, że kiedyś w końcu do nich przywyknę. 
A spytacie się, co z bohaterami? Szczerze, to przez dosyć grubą i obszerną powieść miałam sporo czasu, aby przyjrzeć się zarówno im, jak i ich osobowości, przeszłości oraz pobudkach i z wstydliwym uśmiechem na twarzy muszę przyznać, że nie udało mi się za bardzo do nich przywiązać. Dlaczego? Na samym początku mylili mi się potwornie i nie potrafiłam rozróżnić jednego od drugiego, co dopiero mówiąc o polubieniu ich, zaś kiedy już przyzwyczaiłam się do dziwnie brzmiących imion, doszłam do wniosku, że do końca zostało mi ledwo dwadzieścia stron. Nie rozumiem, jaką głębię mieli sobą przekazać - próbowałam, próbowałam, aż w końcu stwierdziłam, że moje starania i tak idą na marne.
Czy polecam? Zależy. Jeśli od zawsze chcieliście przeczytać Cień wiatru, od lat polujecie na nią w księgarniach lub czatujecie w bibliotece, to czemu nie - jednak jeżeli kolebie się ona gdzieś na końcu listy do przeczytania i nigdy nie jest Wam po drodze, to naprawdę, jak dla mnie nic nie tracicie.

Ocena - 6/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

środa, 31 sierpnia 2016

"Złodzieje snów" - Maggie Stiefvater

Ronan Lynch skrywa dużo tajemnic. Posiadł możliwość, którą zataja przed innymi, a czasem nawet przed samym sobą. Wykazuje szczególny dar - potrafi kraść przedmioty ze snów i przynosić je ze sobą do świata realnego. Jednak czy tylko on ich pragnie?
Blue, Gansey, Noah i Adam wciąż stoją w miejscu podczas poszukiwań Glendowera. Wszystko wydaje się możliwe, a jednocześnie... nic nigdy nie wydawało się tak niepewne, jak teraz. Przyjaciele nie mogą wierzyć żadnemu ze swoich przypuszczeń, by jak najszybciej dojść do celu.

Maggie Stiefvater, dziękuję.
Dziękuję za to, że nauczyłaś mnie nie ciągnąć lektury serii, do których nie jestem przekonana.
Dziękuję za to, że po przeczytaniu Złodziei snów zaczęłam doceniać magię przyjemnych opowieści. Przypomniałam sobie, co to znaczy przeczytać coś naprawdę złego, pełnego bzdur, z uśmiechem na ustach wspomniałam książki, którym dałam przynajmniej tę marną siódemkę. 
Dziękuję za wyzwolenie we mnie pokładów irytacji. Gniewu. Za możliwość poprawienia kondycji gałek ocznych, zbyt często narażonych na ich wywracanie. Jestem również niepomiernie wdzięczna za uświadomienie mi, jak nie powinno się pisać książek i czego unikać podczas tego procesu.
Może ostatnio zbyt dużo powieści zdobyło moją sympatię? Zbytnio nachwaliłam bohaterów, którzy z każdą przeczytaną książką zdawali się coraz lepiej wykreowani? A może spędziłam za dużo czasu, poznając historie niezwykle wciągające i tym razem przyszedł czas na coś do bólu nudnego? Nie wiem. W sumie po czasie stwierdzam, że niczego co do Henrietty i jej rzekomej magii nie jestem już pewna. Oprócz tego, oczywiście, że poza kilkoma zmarnowanymi dniami Złodzieje snów ukradli również resztkę miłości do Maggie Stiefvater. Miłości, która mi jeszcze pozostała. 
Wiem jak wiele osób się ze mną nie zgodzi, ale po prostu muszę to powiedzieć - kontynuacja Króla kruków jest najzwyczajniej w świecie nudna. Rozpoczynając jej lekturę, miałam nadzieję, że coś się poprawi i tym razem dostrzegę jej niezwykłość - zamiast tego z każdą kolejną stroną uświadamiałam sobie, jak bardzo moje marzenia rozsypują się w gruzy. Maggie Stiefvater poległa. Straciła pomysł na serię, pisała na siłę, bezskutecznie usiłowała zdążyć do wyznaczonej przez jej wydawcę daty, porwali ją kosmici i wskutek tego koszmarnego wydarzenia straciła talent pisarski... patrząc na moje przeżycia ze Złodziejami snów, jestem w stanie przystać na każde, nawet najbardziej absurdalne wytłumaczenie.
I przepraszam wszystkich szalejących na jej punkcie fanów tej serii, ale prostu nie rozumiem, jak w jakiejkolwiek powieści wszystko może się wydać tak bardzo nie tak.
Zacznijmy może od punktu najbardziej bolesnego, przynajmniej dla mnie, kompletnej perfekcjonistki - ta fabuła. I biorąc pod uwagę, że jestem osobą nadzwyczaj cierpliwą, byłam w stanie przyjąć do wiadomości, że jeżeli seria składa się z czterech tomów, to akcja nie może pędzić na łeb, na szyję przez cały czas, wręcz przeciwnie, byłoby to niewskazane. Tylko niestety (i szkoda, że nikt nie uświadomił mi tego wcześniej) nie wzięłam pod uwagę, że jak się jest panią Maggie Stiefvater nie-mam-pomysłu-ale-i-tak-to-piszę, to rozciąga się każde wydarzenie jak się najbardziej da, licząc na to, że czytelnicy utoną w morzu opisów i zapomną o tak ważnej części książki jaką jest historia. Złodzieje snów są o niczym. Tak, naprawdę o niczym, chyba że za coś uznajecie łażenie w tą i z powrotem po mieście, rozkminianie do bólu zagmatwanej zagadki jakiegoś walijskiego króla, który gryzie ziemię od zarania dziejów i chodzenie do wróżki, no bo przecież co rozwiąże Wasze problemy z przyszłością lepiej niż dobra przepowiednia! 
Dochodzimy więc do części najlepszej, a mianowicie do bohaterów. Ach, jak przypomnę sobie, jak wydumanymi słowami zachwalałam ich podczas recenzowania części pierwszej... aż się łezka kręci w oku, w takie rozbawienie mnie one wprowadzają. Tutaj, gdybym miała porównać naszą paczkę przyjaciół do czegokolwiek, nazwałabym Ronana, Ganseya, Blue, Adama i Noaha... pseudowesołym garnkiem rozgotowanych ziemniaków. Tak, w rzeczy samej. To najlepsze określenie.
Recenzja ta jest odrobinę chaotyczna, ale nie jestem w stanie pojąć, jak dotkliwie można zmarnować tak dobrą historię. Niestety, na tym tomie moja przygoda z twórczością Maggie Stiefvater na dobre się zakończyła (niepojętym dla mnie jest również to, dlaczego autorka powzięła się na jeszcze jedną serię, tyle że z Ronanem w centrum zainteresowania) i nie polecam jej nikomu, kto kiedykolwiek się nad nią zastanawiał. Uwierzcie mi, są lepsze książki.

Ocena - 4/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

"Patriota" - Marie Lu


June i Day powoli odbudowują swój wyniszczony przez wojnę kraj - ona jako ceniona Princeps-Adeptka, on zmagając się z chorobą i niezliczonymi problemami życiowymi. Oboje mają nadzieję, że najgorsze już za nimi, a do pełni szczęścia brakuje tylko kosmetycznych szczegółów... jednak jak zwykle los przyniesie im zupełnie inne rozwiązanie, niż takie, jakiego się spodziewali. 
Przygotujmy się na walkę, której jeszcze nie było. Rozterki, które złamią nam serce swoją okrutnością. I historię, z jaką nigdy jeszcze się nie spotkaliśmy. 

Zakończenia serii w wielu przypadkach bywają niesatysfakcjonujące. Albo ginie ktoś, kogo uwielbiały miliony albo zaś pozostaje przy życiu ten, któremu wszyscy życzyli tego, co najgorsze; tu czy tam autor pozostawia za dużo niedopowiedzeń, a z drugiej strony gdzieś indziej zdarzyło się wręcz przeciwnie, nie można było dopowiedzieć sobie niczego i chyba byłoby lepiej, aby pisarz pozostawił losy postaci w stanie niepewności. W krótkich słowach: ciężko zadowolić czytelnika na tyle, by po skończonej lekturze uznał, że to było to, czego oczekiwał, tak, właśnie w takim miejscu widział ulubionego bohatera, oczywiście, że będzie wspominał trylogię dobrze i przyjemnie. Ciężko, a czasami wręcz niemożliwie. 
Jednak, proszę państwa, Marie Lu dokonała właśnie tego niemożliwego i choć z pewnością wielu ma ochotę rwać sobie włosy z głowy na myśl o ostatnich rozdziałach Patrioty, ja uśmiechnę się tylko z satysfakcją i powiem, że jestem wdzięczna za natłok emocji, które mi wtedy towarzyszyły.
Lubię tę trylogię, może nawet uwielbiam; w każdym razie dwa poprzednie tomy wzbudziły we mnie na tyle różnorakie uczucia, że nie raz po skończeniu lektury wracałam do niej myślami, fantazjując i gdybając, co zdarzy się dalej. Ale nie, byłam pewna, że nie zakochałam się w niej na zabój i dlatego więc nie czułam się zbytnio podekscytowana, gdy w moje ręce trafił nieco wysłużony biblioteczny egzemplarz Patrioty - wręcz przeciwnie, bałam się, że właśnie trzymam książkę, która kompletnie zniszczy i tak nadszargany już w moich oczach wizerunek Marie Lu. Byłam pełna obaw, że jednak ciężko będzie mi potem spojrzeć na trylogię Legenda z uśmiechem na ustach i iskierkami w oczach. 
Jednakże przyszłe wydarzenia doskonale pokazały mi, że moja narastająca sceptyczność nie była tutaj do niczego potrzebna. No, prawie.
Chwila minęła, a ja już zdążyłam zapomnieć, jak świetną autorką jest Marie Lu, kto by pomyślał? Weszłam w świat Republiki nie do końca pamiętając, co zdarzyło się w nim ostatnio, jednak w przeciągu kilkunastu stron znów czułam ten niepowtarzalny klimat, otulający mnie zewsząd swoją wręcz klaustrofobiczną złożonością. Ta książka jest jednocześnie tragiczna, zabawna, pędząca na łeb, na szyję i porażająco powolna - i choć nie raz zdarzały się widoczne zgrzyty w prowadzeniu fabuły, bawiłam się przy niej przednio i przypuszczam, że nie raz jeszcze do tej trylogii wrócę. Polubiłam sposób, w jaki autorka niesamowicie kreuje historię tak, by wnosiła coś świeżego nie tylko do kanonu książek dystopijnych, ale i do naszego życia - nie wiem, jak Wy, ale po jej przeczytaniu na problem epidemii i przeróżnych chorób panujących na świecie spojrzałam zupełnie inaczej. Nie jako na coś, co mnie nie dotyczy, o co w zasadzie nie powinnam się nawet martwić, ale jak na naprawdę poważny problem nękający dzisiejszych ludzi; problem, który pozbawił wiele osób rodzin i przyszłości, problem, na który rozwiązania cały czas nie ma, nieważne, jak usilnie by szukał.
Nie mogę uwierzyć w to, jak często ostatnimi czasy mam okazję to powiedzieć, ale bohaterowie w Patriocie jednocześnie odrobinę dorośli, a jednocześnie pozostali tak samo cudowni i ludzcy jak wcześniej - czyli w konsekwencji zakochałam się w nich bez pamięci. Razem z nimi płakałam, przeżywałam wzloty i upadki dorosłego, całkowicie nieznanego życia, patrzyłam niczym niemy obserwator jak tracą to, co było dla nich najważniejsze. Ciężko mi uwierzyć, jak Marie Lu była w stanie tchnąć w nich nie tyle ducha, ale i los normalnego człowieka - to nie garstka postaci, którym wszystko się udaje, którzy nie mają się czym martwić mimo że wszystko wokół zaczyna walić się na kawałki. Day, June... musieli wiele przejść, aby dojść do tego miejsca, w którym ich pozostawiłam, a jednocześnie autorka ich nie oszczędzała. 
Czy polecam? Oczywiście. Naprawdę, warto, warto ją przeczytać, choćby dla rozrywki i spędzenia kilku miłych wieczorów razem z June i Dayem - choćby po to, aby przeczytać kolejną powieść dystopijną i poznać historię, której jeszcze nie widzieliście.

Ocena - 8/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl



poniedziałek, 15 sierpnia 2016

"Król kruków" - Maggie Stiefvater

Blue Sargent pochodzi z rodziny wróżek, jednak nie posiadła zdolności jasnowidzenia - jest jedynie medium do kontaktu ze światem zmarłych, mimowolnie wzmacniając możliwości innych tylko przebywając z nimi w jednym pokoju. 
Ronan, Gansey, Adam i Noah to chłopcy z elitarnej szkoły dla bogaczy, od kilku lat poszukujący tajemniczego króla Glendowera. Legenda głosi, że ten, kto go obudzi, otrzyma możliwość spełnienia jednego życzenia - a oni zrobią wszystko, by wykorzystać je do własnych celów. 
Czy przyjaźń, która połączy grupkę ludzi z tak różnych środowisk, zaprowadzi ich do grobu walijskiego władcy? Przepowiednia, ciążąca od lat nad Blue, wcale tej sprawy nie ułatwi.

Wierzycie w magię? Utrzymujecie, że w horoskopach zawsze jest trochę prawdy, z zapałem poznajecie rzekome znaczenie szczęśliwych liczb, a do kolekcji biżuterii dobieracie jedynie kamienie, które odpowiadają Waszemu znakowi zodiaku? A może twierdzicie, że nie warto od razu skreślać przedziwnych snów, bo z pewnością każdy z nich kryje w sobie ukryte znaczenie wpływające na naszą przyszłość?
Jeżeli choćby w najmniejszym stopniu odpowiedzieliście tak, myślę, że pokochacie Króla kruków. Polubicie tysiące zgrabnie ukrytych niedopowiedzeń, odkrywanie kolejnych szczegółów i stonowaną akcję, wprowadzającą Was w niesamowity nastrój grozy i tajemniczości, zaintryguje Was historia rodem z wyśnionych przez bajarzy legend.
Jeżeli nie, przynajmniej spróbujecie. 
Jeżeli zaś chodzi o mnie, to tak samo jak sceptyczny stosunek wiąże mnie ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, tak mieszane uczucia nie pozwalają wydać Królowi kruków jednoznacznej oceny. Tym razem jednak postaram się uwierzyć w magię i zachęcić Was do przeczytania tej książki tak, jak wszyscy wokół niegdyś zachęcali mnie.
Ta powieść jest iście magiczna. Wciąga, intryguje, wpędza w zamyślenie w jednej chwili i brutalnie z niego wytrąca w drugiej; pozwala się zatopić i zapomnieć o tym, że gdzieś daleko, daleko istnieje świat bez niesamowitej Blue i jej kruczych chłopców, bez Henrietty, linii mocy i ukrytego poza ludzkim wzrokiem walijskiego króla Glendowera. Nie potrafię odmówić Maggie Stiefvater umiejętności kreowania historii oraz świata przedstawionego - jest on stworzony z niezwykłą precyzją, która zainteresowała mnie od pierwszych stron i sprawiła, że szybko doceniłam możliwości pisarskie tej autorki. Wręcz nie mogę się doczekać, co wymyśli dalej! 
Sama fabuła opowiada o poszukiwaniach zaginionego przed wiekami władcy Glendowera, jednakże mimo niemej zapowiedzi starodawnych opowieści, legend i mitów... oprócz zdawkowych informacji i gdybań za dużo wyjaśnień nie dostajemy. Stiefvater tak naprawdę skupia się na wszystkim wokół, tylko nie na historii, na której bazuje swoją książkę - może to tylko chwilowe przeoczenie, naprawione w następnych tomach, ale jak dla mnie, miłośniczki starych opowieści i baśni przeróżnej maści był to błąd spory i niewybaczalny. Spodziewałam się powieści, która poza interesującym światem zachwyci mnie mnogością nawiązań do przeróżnych mitologii i dawnych opowieści... dostałam interesujący świat, świetnych bohaterów, ale mdłą i nieciekawą historię toczącą się w kółko wokół tego samego.
Właśnie, świetni bohaterowie. Myślę, że pochwała z moich ust w ich stronę to naprawdę rzadkość, ale jeśli chodzi o Króla kruków, grzechem byłoby przemilczenie ich cudowności - zakochałam się w Blue, Ronanie, Ganseyu, Adamie i Noahu od chwili, gdy po raz pierwszy pojawili się "w akcji". Chyba nigdy nie czytałam o tak pięknej, powoli rozwijającej się przyjaźni - przyjaźni opierającej się na wzajemnym zrozumieniu, pomocy i przywiązaniu, przyjaźni nie znającej granic i różnic pomiędzy ludźmi o różnych statusach społecznych. Maggie Stiefvater chyba po raz pierwszy przedstawiła nastolatków bogatych, mogących zrobić praktycznie wszystko za pomocą pieniędzy, w innym świetle - hojnych, skorych do pomocy i nie pyszniących się tym, ile zer posiadają na bankowym koncie.
Przyszedł więc czas na podsumowanie - jednak naprawdę ciężko jednoznacznie ocenić mi tą powieść. Z jednej strony będę naprawdę miło wspominać przygody naszej piątki przyjaciół, z drugiej strony zaś ta książka ma w sobie coś, co nie do końca przypadło mi do gustu. Ale na pewno nie mogę odmówić Maggie Stiefvater tego, że spędziłam przy jej twórczości parę świetnych godzin - dlatego mimo wszystko Wam ją polecam.

Ocena - 7/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

środa, 10 sierpnia 2016

"Cinder" - Marissa Meyer

Nowy Pekin. Ulice tego miasta dziesiątkuje przerażająca zaraza, z każdym dniem łapiąca w swe straszliwe macki coraz więcej bezbronnych mieszkańców. 
Cinder, utalentowany mechanik, jest cyborgiem - obywatelką drugiej kategorii, poniżaną przez swoją rodzinę i oskarżaną o wszystkie jej niepowodzenia. Lecz kiedy w jej życie niespodziewanie wkroczy książę Kai, dziewczyna znajdzie się w środku międzygalaktycznej wojny o wolność, prawdę i lojalność wobec samego siebie. 
Kto wygra? 

Nie spodziewałam się tego.

Na opowieści o Kopciuszku ja, niegdyś mała dziewczynka, wychowałam się - wierząc, że kiedyś będzie mi dane zatańczyć na prawdziwym balu, zgubić kryształowy pantofelek, oczarować księcia i żyć długo i szczęśliwie w pięknym pałacu, gdzie nie dochodzą smutki ani nieszczęścia codziennego losu. W końcu, przyznajmy się, która z nas nie oddawała się takim przemyśleniom ani też nie udawała, że rodzinna herbata jest uroczystym spotkaniem, na którym wreszcie dopełni się nasze przeznaczenie? Która z nas za dziecka nie marzyła o długiej do ziemi sukni, błyszczących bucikach i złotej koronie, wierząc, że tym samym przygotowuje się do przyszłej roli? Czym by było nasze dzieciństwo bez disneyowskich filmów, kolorowych książeczek i powtarzanych co wieczór bajek, które raz po raz opowiadały nam tę piękną, nieziemsko baśniową historię?
Jeśli chodzi o Cinder, dobra wiadomość jest taka: najprawdopodobniej nigdy nie przeczytacie tak magicznego, pięknego retellingu Kopciuszka, tak pełnego delikatnych nawiązań i chwil, w których wspomnienia dzieciństwa zaleją Was niepowstrzymaną falą i zaszklą oczy mgiełką łez.
Zaś zła mówi niewiele ponad to, że tutaj zła macocha prędzej zamordowałaby dziewczynę niźli dała jej do rozdzielania popiół z soczewicą, a sam Kopciuszek wolałby naprawić parę androidów zamiast wirować w tańcu u boku księcia. 
Lecz czy ktoś powiedział, że to w czymkolwiek przeszkadza?
Jedno jest pewne: Marissa Meyer stworzyła historię, od której nie można się oderwać. W końcu jak inaczej można ująć współczesną bajkę o Kopciuszku, w której główna bohaterka jest cyborgiem, wszyscy żyją w panice przed zbliżającą się wojną oraz postępującą zarazą, a książę ma ważniejsze sprawy na głowie niż tylko szukanie sobie narzeczonej? A biorąc pod uwagę, że jedyny retelling, z jakim dotąd miałam do czynienia okazał się kompletnym niewypałem i bolesną porażką, nie stawiałam Cinder zbyt dużych wymagań, mimo obiecującego opisu - jednak, ku mojemu zdziwieniu, zostały one w większości spełnione, i to do tego z naddatkiem. Sprawiało mi ogromną przyjemność odkrywanie czasami drobnych, czasami całkiem oczywistych powiązań z pierwowzorem - autorka wplotła je w fabułę tak delikatnie, nienachalnie, że niejednokrotnie zdarzało mi się podziwiać sposób, w jaki przekształciła tak dobrze znaną opowieść w coś zupełnie świeżego i niespotykanego, coś, czego nijak nie można nazwać odgrzewanym kotletem (co ostatnimi czasy niestety zdarzało mi się nadzwyczaj często). Meyer wręcz olśniewa swoich czytelników porywającym stylem pisania - mkniemy przez powieść w zatrważającym tempie, prawie zapominając o tym, jak dużo czasu spędziliśmy podczas lektury. Ale, ale, nie skupiajmy się tylko na zaletach - wady są w Cinder równie zauważalne.
Po pierwsze - relacje pomiędzy bohaterami. Niektóre zbyt rozwinięte, niektóre prawie zapomniane; niektóre zanadto wylewne, niektóre przesadnie zimne, niektóre obojętne, choć sytuacja wskazuje, że wcale być tak nie powinno. Marissa Meyer dotkliwie poległa na stworzeniu między postaciami namacalnej więzi - i jak sami oni wyszli sympatycznie i interesująco, tak już ich kontakty leżały i kwiczały gdzieś w kącie, co momentami potrafiło niezmiernie irytować. Ile bym dała, by Cinder częściej napotykała na księcia Kaia, a Levana i Sybill miały jakiś osobny wątek! A może Erland również powinien wyjść ze swojego gabinetu i odrobinę pokonwersować z innymi członkami pałacu? Niestety, to tylko płonne marzenia.
Po drugie: coś nie zagrało. Wiecie jak to jest, kiedy nastawiacie sie na coś lekkiego i cukierkowego, lektura nie spełnia waszych oczekiwań i czujecie się zawiedzeni, mimo że pozornie wszystko było w porządku? Właśnie tak było ze mną i Cinder - bo nie mogę zaprzeczyć, że książka bardzo mi się podobała, ale... brakowało jej tego czegoś, co potrzeba powieści, żeby wzbudziła we mnie naprawdę silne emocje. Owszem, świetnie się przy niej bawiłam, spędziłam wiele miłych chwil i momentów, w których moje usta otwarte były z zaskoczenia - ale w głównej mierze traktowałam ją  bardziej jako zapychacz czasu, przyjemną lekturkę na kilka wieczorów niż coś, z czym mogłabym naprawdę mocno się związać.
Bohaterowie, o dziwo, okazali się być naprawdę świetnie wykreowani i sympatyczni. Polubiłam zarówno Cinder, jak i księcia Kaia - oboje nie mieli w życiu lekko, ale starali się jak najlepiej mogli, by dawać swoim bliskim wszystko, czego potrzebują. Autorka dołożyła wszelkich starań, przedstawiając ich jako postacie nieidealne, które mogą popełniać błędy jak każdy normalny człowiek; i choć ich pomyłki niekiedy przyprawiają nas o ból głowy, to z drugiej strony z czasem i jego udało mi się docenić.
Czy polecam Wam lekturę tej powieści? Tak. Nie spodziewajcie się czegoś, co wstrząśnie Waszym światem, ale takie książki również są potrzebne - książki, przy których pośmiejemy się, pozłościmy, ale wspomnimy z błyskiem w oku jeszcze niejeden raz. I oby historia Kopciuszka w nowym wydaniu przypadła Wam do gustu tak samo, jak mi!

Ocena - 7/10

Zdjęcie pochodzi ze strony lubimyczytac.pl



sobota, 6 sierpnia 2016

"Wszystkie jasne miejsca" - Jennifer Niven

Violet i Finch.
Finch i Violet.
Spotykają się na szczycie szkolnej wieży - w miejscu, gdzie każdy z nich usiłuje znaleźć chwilę ukojenia, kryjówkę, moment na pozbieranie myśli i ucieczkę od rzeczywistości. 
Spotykają się - dwie różne osobowości, dwie różne historie.  
Popularna dziewczyna, cicha i spokojna po śmierci ukochanej siostry i ekscentryczny chłopak, który z całych sił stara się nie zasnąć - czy tych dwoje, tak różnych od siebie, może połączyć choć drobna nić porozumienia? 
Szkolny projekt grupowy, jakiego się podejmą, nigdy nie wydawał się innym tak intrygujący. 

Nie mam słów.
Ale jeżeli już jestem zmuszona cokolwiek powiedzieć, dam Wam pewną radę - nie czytajcie tej powieści w wakacje.
Zostawcie historię Fincha i Violet na zimne, listopadowe wieczory, poznawajcie ją, będąc w wirze szkolnych przygotowań bądź obserwując za oknem różnokolorowe, jesienne liście. Pochłaniajcie ją w zatrważającym tempie, gdy deszcz w końcu zabębni w parapety, a wszechobecny błotnisty śnieg odbierze Wam jakąkolwiek chęć na choćby najkrótsze wyjście z domu. Dajcie się wciągnąć, kiedy będziecie siedzieć pod ciepłym kocem, trzymać w ręku kubek gorącej herbaty i kulić się pod ulubionym swetrem, może nawet wtedy, kiedy złapiecie miejsce w zatłoczonym autobusie i z ulgą złożycie parasol, nareszcie uwalniając się od deszczu. Ale nie, proszę, nie popełniajcie mojego błędu i nie czytajcie jej w lato - nie czytajcie jej wtedy, kiedy chodzenie po domu z czerwonym nosem, podpuchniętymi oczami i garścią chusteczek będzie w stanie kompletnie popsuć Wam humor na następnych kolejnych dni. A zapewniam Was, że tak będzie.
Według głównego bohatera książki, Theodore'a Fincha, ktoś na świecie co czterdzieści sekund popełnia samobójstwo, a ktoś zostaje bez niego, samotny, pełen żalu i z niezliczonymi pytaniami, na które nikt nie będzie w stanie już odpowiedzieć. I choć to, co mówię, może wydawać się wstrząsające i co najmniej dziwne, właśnie tym pasjonuje się Finch - prowadzi dziennik, w którym zbiera najróżniejsze metody śmierci, ich ofiary oraz inne statystyki, krążące mniej czy więcej wokół tematu odejścia z tego świata. Dla Theodore'a nie istnieje życie towarzyskie - nie jest akceptowany w szkole, będąc ofiarą wyzwisk i śmiechów, a w domu nikt nie ma dla niego czasu, traktując jak powietrze albo zbywając półsłówkami każde jego pytanie.
I jeżeli to, co napisałam, nie wydało się już Wam wystarczająco nietypowe, pozwólcie, że Was jeszcze zaskoczę: Finch nic sobie ze swojej sytuacji życiowej nie robi. Nie narzeka, nie płacze, nie spędza większości swojego życia na kontemplowaniu tego, jak mu ciężko; po prostu żyje. I właśnie za to naprawdę pokochałam jego postać - bo choć w trakcie lektury odsłania swoje liczne słabości oraz okazuje sporą wrażliwość, to poza tym wykazuje się siłą, jakiej brakuje większości żyjących ludzi. Ma odwagę na to, by wciąż śmiać się, żartować, podejmować wyzwania i być sobą mimo że wie, z jaką reakcją innych to się spotka, czyli robi to, czego boi się znacząca część nas.
Violet Markey kiedyś była inna. Popularna, lubiana, towarzyska... zanim jej siostra zginęła w wypadku samochodowym, czuła, że pisanie to coś, co mogłaby robić w swoim życiu. Lecz kiedy Eleanor zniknęła z jej życia, pękła bańka odważnej dziewczyny, którą zastąpiła nowa - cicha, spokojna, nielubiąca zwracać na siebie uwagi. I za to również podziwiam Jennifer Niven, za wykreowanie dziewczyny, która nie musi być zawsze w centrum zainteresowania, żeby zyskać sobie uznanie czytelników. Chyba nie będę w stanie teraz opisywać, jak bardzo ich wszystkich uwielbiam - płakałam, śmiałam się, złościłam i rozpaczałam razem z nimi, mając nadzieję, że gdzieś na świecie są ludzie tak zabawni, silni i refleksyjni jednocześnie. Bo jak dla mnie, tacy ludzie byliby najlepszymi przyjaciółmi.
Tyle się rozpisałam o samych bohaterach, a przecież nie to jest najważniejsze - czas wspomnieć o historii. Dawno, dawno nie spotkałam tak oryginalnej, tak niesamowitej opowieści, poruszającej wszelkie najważniejsze tematy, z jakimi boryka się młodzież dwudziestego pierwszego wieku, a o których tak naprawdę nikt nie wspomina. W końcu kto apeluje o czymkolwiek innym niż o niezdrowym odżywianiu się czy zbyt długim przesiadywaniu przed urządzeniami elektronicznymi?  Jennifer Niven tym razem udało się złamać schematy, pisząc książkę, z którą każdy w pewnym sensie się utożsami - bez względu na to, w jakim wieku jest, jaki ma charakter czy gdzie żyje, ta powieść złamie mu serce, przyprawi o ból głowy, wybuchy płaczu, ale też rozbawi i czegoś nauczy, a wręcz zmusi do refleksji. Myślę, że ze świecą trzeba szukać książki, która jest do tego tak świetnie napisana, poruszająca każdą strunę w naszym sercu i umyśle swoją szybką akcją i niespodziewanymi jej zwrotami. 
Nie wiem, co powinnam jeszcze powiedzieć i zdaję sobie sprawę, jak krótki jest akapit o tej z pozoru ważniejszej części książki - lecz uważam, że to bohaterowie zasługują na większy rozgłos, na to, by ich nieidealna perfekcja została w końcu dostrzeżona. Polecam Wam tę powieść, byście przekonali się sama, jaka jest, byście zobaczyli, jak słodko-gorzkie uczucia w Was wywoła. Ja ją pokochałam i wierzę, że nigdy o niej nie zapomnę.

Ocena: 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

piątek, 29 lipca 2016

"The Murder Complex" - Lindsay Cummings

Ojciec piętnastoletniej Meadow Woodson od najmłodszych lat wpajał córce jedno najważniejsze przykazanie: gdy znajdziesz się w niebezpieczeństwie zabij albo zgiń, walcząc. W świecie, w którym żyją nie ma już miejsca na sielankę - kraj kontroluje tajna organizacja, a zza każdego rogu wygląda strach i niebezpieczeństwo. 
Zephyr James to sierota, od kilkunastu lat zmuszany do tułania się po ulicach i wykonywania ciężkich prac fizycznych, których nikt inny nie chciał się tknąć. Jednak oprócz złych warunków życiowych i wielu problemów z nimi związanych chłopak skrywa pewną tajemnicę - tajemnicę, której sam do końca nie potrafi rozwiązać.
Czy podczas spotkania tej dwójki może dojść do czegoś, co zaprowadzi ich świat do zgody? 

Lubię czytać książki w oryginale. Od zawsze ceniłam w nich to, że podczas ich lektury czuję się mocniej związana z pisarzem - że czytam dokładnie to, co miał na myśli i w tych samych słowach, które niegdyś wyszły spod jego pióra. Nie ukrywajmy - ile razy zdarzyły się w powieściach liczne błędy translatorskie czy po prostu niedopowiedzenia związane z różnicami językowymi?  Ile razy lektura przetłumaczona dostarczyła nam mniejszą porcję emocji i wzruszeń, niż ta w ojczystej mowie autora? 
I myślę, że właśnie dlatego moja przygoda z The Murder Complex okazała się tak niezwykle ekscytująca i pełna wrażeń - bo nie dość, że jest to naprawdę dobra historia z jeszcze lepszym jej wykonaniem, to do tego miałam możliwość przeczytania jej w oryginale. A, i chyba grzechem byłoby nie wspomnieć o tym, że dawno czegoś tak emocjonującego i, o dziwo, mało irytującego nie miałam w zasięgu rąk. 
Przyznaję, nie jest to ambitna książka. To nie jest powieść z rodzaju tych, w których co kilka stron zaznaczacie mądre cytaty ani też taka, która łamie Wam serce swoim porywającym morałem. Ale czekajcie, czekajcie, zanim się zniechęcicie zdążę chyba dodać, że to wcale w niczym nie przeszkadza - wręcz przeciwnie, bawiłam się, wzruszałam, złościłam i zakochiwałam w tej historii tak samo jak w każdej innej powieści. Szukacie czegoś lekkiego, aczkolwiek trzymającego na samym brzegu fotela od pierwszej do ostatniej strony? Czegoś, co nie będzie denną obyczajówką, lecz nie wkroczy też w progi zaawansowanego i skomplikowanego fantasy? Zapewniam, że Lindsay Cummings z dosyć sporem naddatkiem zawarła to wszystko właśnie w recenzowanej przeze mnie powieści.
The Murder Complex to debiut Cummings (z tego co wiem, pisany w wieku osiemnastu lat, co według mnie jest dosyć młodym wiekiem jak na początkującego autora), więc nie będę ukrywać, że bardzo się go obawiałam. Albo nie, nie jego dokładnie - raczej jego bohaterów.  Ku mojemu zaskoczeniu, okazali się oni... przystępni, inteligentni i nie nazbyt perfekcyjni, czyli chociażby po łebkach spełniły wszystkie postawione przed nimi wymagania. Polubiłam Meadow. Wiem, co teraz powiecie - oto kolejna bohaterka, która zapragnęła uratować świat, ma nadzwyczajne, niespotykane zdolności i chyba nie istnieje w niej cecha, której można by coś zarzucić. Ale choć rzeczywiście w pewnym sensie tak jest, to wiele rzeczy w jej kreacji udało mi się docenić i zrozumieć  - niezwykłą empatię, wrażliwość czy choćby miłość do swojej rodziny, którą przysięgła sobie chronić mimo wszystko, co się wydarzy. Co prawda to prawda, rzadko można spotkać takich ludzi w świecie rzeczywistym, ale Lindsay Cummings udowadnia, że właśnie tacy są potrzebni, takich powinno być aż w nadmiarze, by osiągnąć całkowity spokój i zgodę. W końcu czym byłby świat bez tych, którzy nadal starają się go uratować? Meadow i Zephyr stanowili bardzo ciekawą i nieraz zabawną dwójkę - może nie zawsze zgraną, nie zawsze zgodną, ale za to sympatyczną.
Lubię dystopie. I choć czasami z każdą przeczytaną książką z tego podgatunku zaczynam tracić wiarę, czy autorzy zdołają wymyślić jeszcze coś nowego, czytanie ich sprawia mi naprawdę ogromną frajdę - wizje z przyszłości, nowe światy, nowe prawa za każdym razem wnoszą coś świeżego do już oklepanego dosyć tematu. Jeżeli chodzi zaś o The Murder Complex - raczej nie chciałabym, aby świat poszedł w tym kierunku, w jakim poprowadziła go Lindsay Cummings. A jednocześnie podziwiam i doceniam śmiałość tejże autorki, która znakomicie ukazała przyszłość naszego globu w najgorszym z możliwych przypadków.
Polecam Wam tę książkę całym sercem, a jeżeli jednak trochę przeraża Was czytanie w oryginale, trzymam kciuki, aby któreś z polskich wydawnictw zabrało się za jej wydanie!

DLA KOGO JEST TA KSIĄŻKA? CZYLI TROCHĘ O POZIOMACH ANGIELSKIEGO.
Czy polecam ją dla ludzi, którzy dopiero zaczynają przygodę z językiem angielskim bądź zawsze było im z nim nie po drodze? Nie. Sama nie wiem, jak powinnam określić swój poziom (kołuję się gdzieś pomiędzy średnio zaawansowanym), ale nie miałam większych problemów ze zrozumieniem akcji książki, być może kilka słów lub sformułowań sprawiło mi tyle trudności, że musiałam sięgnąć do słownika. Dlatego jeżeli Wasz poziom jest przynajmniej powyżej intermediate, myślę, że możecie spróbować - ewentualnie wrócicie do niej, kiedy przyjdzie na to 
czas. Mam jednak nadzieję, że wiele osób postanowi poznać tę historię - jest doprawdy cu-dow-na!

Ocena - 8/10

Zdjęcie okładki pochodzi ze strony www.goodreads.com

piątek, 22 lipca 2016

"Cień i kość" - Leigh Bardugo

Pułk Aliny Starkov zostaje zaatakowany podczas przeprawy przez Fałdę Cienia. Kiedy przyjaciel dziewczyny, Mal, odnosi ciężkie rany, a jego życie staje pod znakiem zapytania Alina wyzwala z siebie moc, o której dotąd nie miała pojęcia - moc, która może okazać się niezwykle rzadka i jedna z najpotężniejszych w całej Ravce. Oddalona od życia w armii i umieszczona w pałacu, gdzie ma poznawać tajniki posługiwania się magią będzie musiała zmierzyć się z wieloma przeciwnościami losu - i może nawet własnego umysłu.

Leigh Bardugo, coś ty zrobiła? 
Nie, poprawka.
Alino Starkov, coś ty zrobiła?!
Cień i kość mógłby być naprawdę dobrą książką. Mógłby być. I właśnie dlatego pisanie tej recenzji przychodzi mi z tak ogromnym trudem - bo z jednej strony chciałabym ją polecić i powiedzieć, że mimo niewielkich błędów miło się ją czytało, a z drugiej jednak jestem świadoma, że potknięcia Bardugo wcale nie były niewielkie. Wręcz przeciwnie, to tylko wierzchołek góry lodowej.
Pamiętacie Allie Sheridan z Wybranych? Kojarzycie Evę z Bursztynowego dymu? A może nie jest Wam obca Heather z Paniki? Dla niewtajemniczonych, oto dosłownie początek dosyć sporej listy nielubianych bohaterek książkowych - i tak oto na wstąpienie do ich niewesołego grona zasłużyła sobie również Alina Starkov. Dziewczyna do bólu głupia, niezdecydowana, roztrzepana, nieogarnięta i doprowadzająca do szału już po wypowiedzeniu pierwszego zdania, którym gwoli ścisłości jest bo wszystko, co ona ugotuje, smakuje jak błoto (co z ust chudej, głodującej kilkuletniej dziewczynki brzmi co najmniej śmiesznie i wręcz niewiarygodnie). Przez większość książki odnosiłam dosyć trafne wrażenie, że autorka starała się na siłę stworzyć z Aliny tak pokrzywdzoną przez los bohaterkę, że w pewnych momentach wydawało się to wręcz komiczne -  gdyby nie porcja codziennego użalania się nad sobą, wspominania tragicznej przeszłości po stracie rodziców lub wypominania swojej inności od mieszkańców pałacu przypuszczam, że Alina pozostałaby niemową od pierwszej do ostatniej strony tej powieści. Nie możemy przecież zapomnieć, że jest nieudacznicą losu, co z tego, że ma moc, to jakaś pomyłka, ona przecież nie wystrzeliła tego potężnego promienia światła, by chronić Mala, nie, nie, musieli ją z kimś pomylić... 
Czyli, w skrócie, Alinę ciężko mi było znieść przez bite czterysta stron książki - ale jak jednego nieznośnego bohatera jeszcze da się przeżyć, tak dwóch już nie. I mówię tu nie o kim innym, tylko o Malu. O Malu, który jest schematyczny od stóp do głów, mdły i zmienia osobowości jak rękawiczki. O Malu, który nagle pojawia się znikąd i okazuje się, że trzeba będzie go znosić jeszcze przez dobry kawał czasu, jeśli nie do końca trylogii. Czy tylko ja w tym momencie dochodzę do wniosku, że życie książkoholika nie jest usłane różami? Myślę, że nie.
Jednak nie tylko z samych wad składa się Cień i kość - nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o interesującym i niespotykanym świecie, w który z rozpędem wrzuca nas Leigh Bardugo. Czytając współczesne powieści z wątkiem fantastycznym przyznaję się, że naprawdę rzadko spotykam takie, które zaspokoiłyby moje wszystkie pytania już na samym początku i nie pozostawiły bolesnych niedopowiedzeń, wręcz przeciwnie: coraz więcej w nich zagmatwań i nieporozumień, kiedy autorzy bezskutecznie usiłują odbiec od tego, co już wielokrotnie wszyscy widzieliśmy. I tak powstaje sporo niedopracowanych światów, o których niejednokrotnie już pisałam, lecz chyba nie warto teraz się nad nimi rozwodzić - Ravka wybiła się ponad wszystkie i z dumą wkroczyła na miejsce tych, które najchętniej zobaczyłabym na własne oczy. 
Ale, ale, tak się rozpisałam, że jeszcze nie udało mi się opowiedzieć o samej historii przedstawionej przez Leigh Bardugo. W rzeczy samej, była... dobra. Na pewno nie uznam jej za szczególnie specjalną czy też taką z rodzaju zapadających w pamięć na dłuższy czas, ale myślę, że jak na debiut autorka wymyśliła pełną zwrotów akcji, ciekawą i wciągającą fabułę. Były łzy, była radość, była ciemna i zła strona oraz parę tajemnic, które z miłą chęcią się odkrywało - czego chcieć więcej?Owszem, ubolewam okropnie nad zwieńczeniem jednego z wątków i najchętniej zakończyłabym go inaczej - lecz niestety nie mam już na to wpływu i przypuszczam, że będę z tego powodu cierpieć do ostatniej strony tejże trylogii.
Czy polecam Wam tę książkę? Nie wiem. Jeżeli już od dawna ciągnie Was ta historia i byliście blisko zakupienia jej - spróbujcie. Jednakże ja zachęcać do tego nie będę.

niedziela, 17 lipca 2016

"Wielki mistrz" - Trudi Canavan

Sonea nareszcie osiągnęła coś, czego tak bardzo pragnęła - niechętny szacunek innych nowicjuszy Uniwersytetu. Uwolniona od podstępów chytrego Regina w końcu może skupić się na pogłębianiu swojej wiedzy, a jednocześnie odkrywaniu co tak naprawdę knuje Akkarin - każdy jego krok zdaje się dziewczynie coraz bardziej podejrzany, a inni magowie również nie przymykają na to oka. Czy Wielki Mistrz jednak postanowi grać w otwarte karty? Czy naprawdę Gildii zagraża... śmiertelne niebezpieczeństwo? 
Przygotujcie się na mrożące krew w żyłach zakończenie trylogii. 
Zwieńczenie, którego nie zapomnicie. 

Złamałaś mi serce. 
Złamałaś mi serce, Trudi Canavan.
I kiedy to piszę, wciąż kulę się pod kocem, z całej siły ściskając w ręku Wielkiego mistrza, a w moich oczach błyszczą iskierki łez. I choć wiem, że powinnam zaczekać aż emocje opadną, ochłonę, spojrzę na to inaczej - niemal słyszę w głowie głosy pełne nagany - to nadal kręcę z niedowierzaniem głową i kładę drżące palce na rozgrzanej klawiaturze komputera. Bo jestem tego całkowicie pewna, że właśnie uczucia pozostaną, tak samo silne i wyraźne jak teraz; nieważne, czy za tydzień, za miesiąc, czy za rok. Takich książek się nie zapomina. Nigdy. 
Nie pamiętam, ile czasu zajęła mi lektura Wielkiego mistrza. Kojarzę moment, kiedy otworzyłam książkę na okładce i ogarnął mnie strach, że się na niej zawiodę; przypominam sobie, jak szybko przewracałam kolejne kartki tylko po to, by zaraz wolniej przesuwać wzrokiem po literach i odwlekać koniec tak bardzo, jak tylko się dało; jestem w stanie przywołać chwilę, gdy z zapartym tchem i szeroko otwartymi oczami dotarłam do końca i z bolesnym westchnieniem wyszeptałam jedno, tak przeze mnie ukochane imię - lecz sam czas lektury leciał tak szybko, że prawie nieuchwytnie, niezauważalnie, tak jakby wskazówki zegara postanowiły raptownie i bez zapowiedzi przyspieszyć w swym biegu.  Jednego mogę być pewna: nigdy, przenigdy nie pokonałam prawie siedmiusetstronowej książki tak lekko, bez zatrzymywania się, z przerwami jedynie na otarcie łez i zaczerpnięcie oddechu. Nigdy. 
Wiecie co? Czytałam kiedyś książkę, dosyć dawno temu, od której naprawdę nie mogłam się oderwać. Zżyłam się z jej bohaterami tak, że zaraz spodziewałam się ujrzeć ich na ulicy w tłumie nieznanych mi ludzi, wydarzenia przeżywałam raz po raz w swojej głowie, zastanawiając się, co by było gdyby autor postąpił inaczej, gdyby losy postaci splotły się w zupełnie innych okolicznościach. Można by powiedzieć bez zbytniego przesadzania, że moje życie w głównej mierze kręciło się wokół  tej książki - i może nawet dalej się w taki sposób kręci - a każda następna przeczytana lektura nie dorównywała, wręcz wypadała blado na jej tle. Domyśliliście się już, o jaką książkę mi chodzi? Nie? Na pewno? Dobrze - także pozwólcie, że Wam ją przedstawię. Tak więc, Harry Potterze, poznaj proszę Soneę, dziewczynę z podobnymi zdolnościami co Ty. I staraj się dobrze, chłopcze, bo chyba masz konkurentkę. I do tego bardzo zdolną. 
Lubicie łzawe rozstania z ulubionymi bohaterami? Tak? To książka właśnie dla Was! Bo chwilowy powrót do Sonei, Akkarina, Rothena i innych magów... był jednocześnie słodki i gorzki. Słodki - bo przed naszymi oczami zmieniali się, niektórzy dorastali, inni dojrzewali do zrozumienia pewnych spraw i decydowali, co dla nich i dla ich najbliższych jest najważniejsze. Gorzki - bo trudno powstrzymać potok słów cisnący się do ust, kiedy żegnasz się z nimi wszystkimi po kolei i pragniesz wylać wszystkie swoje żale, niedopowiedzenia, ale nikogo wokół nie znajdujesz, mimo że usilnie próbujesz. Pokochałam ich wszystkich. Tych, którzy byli źli, tych, którzy popełnili błędy, a nawet tych, którym ciężko się było do nich przyznać. Tych, którzy poświęcali się dla dobra innych. Postaci, które tylko raz czy dwa przewinęły się gdzieś w tle, tylko popychając fabułę delikatnie do przodu. Wszystkich. Bez wyjątku. Silnie i wyraźnie jak nigdy przedtem. 
I pozwólcie, że na tych słowach moja recenzja się zakończy. Mam nadzieję, że zrozumieliście przekaz, jakiego nawet nie starałam się ukrywać pomiędzy zdaniami - przeczytajcie tę trylogię. Nie wahajcie się, nie piszcie, że na pewno zrobicie to kiedyś - zróbcie to teraz. Wejdźcie w ten grząski świat wyobraźni Trudi Canavan i doświadczcie tych wszystkich emocji, które ja teraz całym sercem przeżywam. I podzielcie się swoimi wrażeniami tak szybko, jak to możliwe. 

Ocena - 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.empik.com

czwartek, 14 lipca 2016

"Nowicjuszka" - Trudi Canavan

Sonea rozpoczyna naukę magii na Uniwersytecie Gildii, jednak nie spodziewa się, że jej pochodzenie tak znacząco wpłynie na kontakty z nowicjuszami - już na samym początku inicjacji kilkoro z nich wyraża negatywną opinię o jej osobie, a nawet otwarcie znieważa w obecności innych magów. Mimo że dziewczyna stara się najbardziej skupiać na nauce i obronie przed swoimi coraz bardziej natarczywymi prześladowcami, tajemnica odkryta przez nią i Administratora Lorlena nie daje jej spokoju - czy Gildia nadal jest miejscem, w którym można odnaleźć spokój? Jak radzić sobie w sytuacji, gdy wiesz, że znajdujesz się w ciągłym niebezpieczeństwie!


Nowicjuszka opowiada nam historię niezwykłą. 
Znacie to uczucie, kiedy zakochujecie się w książce wiedząc, że wcale nie jest idealna? Kiedy widzicie jej błędy, wytykacie je palcem i czujecie się poirytowani posunięciami autorki, a jednocześnie tracicie w niej część siebie? Kojarzycie moment, w którym kończycie przygodę z powieścią i w tym samym czasie zdajecie sobie sprawę, jak wiele w Waszym życiu zmieniła? 
Jeżeli tak, muszę przyznać, że nareszcie przyszła chwila, bym dołączyła do Waszego grona.
Jeżeli nie, przeczytajcie Trylogię Czarnego Maga. Zapewniam Was, że niejednokrotnie takiego wrażenia doświadczycie.
Zajmujecie się pisaniem recenzji od dłuższego czasu, a może dopiero zaczynacie? Nieważne, jak długo trwa Wasza kariera, tak czy tak z pewnością wiecie jak to jest, gdy nie jesteście w stanie wykrzesać choćby jednego składnego zdania na temat jakiejś pozycji - kojarzycie moment, kiedy wszystkie porównania wypadają blado, górnolotne wyrażenia prezentują się nazbyt przesadnie, a suche fakty za sztywno, nieprofesjonalnie na tle geniuszu opisywanego autora. I właśnie tak się teraz czuję, dzierżąc w ręku kontynuację Trylogii Czarnego Maga i od nowa odczuwając wszystkie targające mną rozszalałe emocje: od obezwładniającego zauroczenia po narastający niepokój, który mimo moich usilnych starań wciąż jeszcze nie opadł, krążąc wokoło i naumyślnie spychając myśli w kierunku ukochanych bohaterów.
Trudi Canavan to niewątpliwie mistrzyni swojego gatunku. Udało jej się podzielić wątki, historie i szczegóły w taki sposób, abyśmy wszystkiego dowiedzieli się nie od razu, ale stopniowo; podnosiła napięcie z każdą chwilą, nie pozwalając nawet na moment sielanki i spokoju ani na jedną myśl, że możemy wreszcie zaczerpnąć tchu (podczas czytania najlepiej wziąć sobie kogoś, kto będzie przypominał nam o oddychaniu!). W Nowicjuszce został wpleciony wątek, na który zawsze patrzę przez pryzmat innych i rzadko naprawdę doceniam - mianowicie, nauka Sonei na Uniwersytecie i jej treningi, aby zostać pełnoprawnym magiem - jednak biorąc pod uwagę rok, w którym została wydana książka ciężko mi ją porównywać do później opublikowanych pozycji. Jednakże będąc właśnie w jego temacie, muszę przyznać, że niezwykle bawiłam się obserwując jak ogromny talent dziewczyny powoli się odkrywa i rozwija, wzbudzając zazdrość swoich rówieśników, podczas gdy Sonea z zimną krwią ignorowała ich i skupiała się jedynie na swojej edukacji. Autorka nie przesładzała, opowiadając nam historię dziewczyny ze slumsów, która trafia pośród wysoko urodzonych nowicjuszy i bardzo doceniam jej chłodne podejście do jej traktowania - choć serce momentami krajało mi się na drobne kawałki, właśnie w tych ciężkich chwilach łatwiej było mi się związać z samą postacią Sonei. 
Jestem pod ogromnym wrażeniem wykreowania bohaterów, którzy chwycili mnie za serce od momentu, kiedy po raz pierwszy się pojawili - w tym tomie spotykamy ich o wiele więcej, a pomimo wielu punktów widzenia żaden z nich nie wygląda na zaniedbanego pod względem charakteru. Każdy z nich posiada wiele wad i zalet, po których niesamowicie łatwo ich rozpoznać i to pokazuje, że nikt nie jest idealny; Canavan nie starała się na siłę kreować postaci idealnych, którzy z pewnością nie wzbudziliby tyle mojej sympatii, co teraz. Może i mam przedziwne upodobania, ale jestem silnie zauroczona Reginem, czyli głównym oprawcą Sonei - poznajemy jego postać przez tyle czasu, że sama czuję ile autorka musiała poświęcić, by stworzyć osobę tak skomplikowaną i złożoną. Jeżeli zaś chodzi o naszą młodą nowicjuszkę, to na szczęście zachowała wszystkie te cechy, które doceniałam w niej podczas lektury pierwszego tomu i mam szczerą nadzieję, że tak pozostanie; ciężko byłoby pożegnać się z tak cudowną bohaterką.
Jednak nie poprzestajmy na samych zachwytach, ponieważ muszę odrobinę ponarzekać na styl pisania autorki - tak jak w poprzednim tomie nie spodobał mi się wstęp do historii Sonei, tak tutaj opowieść Dannyla często mnie nudziła i wręcz zmuszała do pomijania niektórych opisów i fragmentów starodawnych ksiąg. Aczkolwiek nie jest to rzecz, którą jakoś szczególnie neguję - myślę, że wielu z Was historia Ambasadora przypadnie do gustu. 
Słowem podsumowania, naprawdę polecam Wam lekturę całej trylogii - sama jestem w trakcie czytania ostatniego tomu i łzy same cisną się do oczu na myśl, że niedługo przyjdzie czas pożegnania. Mam nadzieję, że Wasza przygoda z nią będzie równie emocjonalna, co moja!

Ocena - 8/10

Zdjęcie pochodzi ze strony empik.com

poniedziałek, 11 lipca 2016

HAPPY ANNIVERSARY, CZYLI ROK JUŻ MINĄŁ

Przez rok dużo może się zmienić. 
Można wynaleźć lekarstwo na raka, sto piętnasty pierwiastek chemiczny albo pobić rekord w konkursie na najbardziej zarośniętą owcę świata (o ile nie ma się uczulenia na zwierzęta, rzecz jasna. Wtedy najlepszym rozwiązaniem byłoby odkryć nowy, niezawodny rodzaj tabletek na alergię, które pomogą nam w osiągnięciu tego celu). Można przefarbować włosy, przekłuć język w trzech różnych miejscach lub wytatuować sobie na plecach wizerunek ulubionego idola. Można też całkowicie zmienić otoczenie, nauczyć się podstaw chińskiego i wybrać się w podróż życia dookoła świata, mając ze sobą jedynie stary i zdezelowany rower - kto nam zabroni? W końcu rok to czas, w którym wszystkie drogi stają przed nami otworem - jeden ruch, jedna decyzja i jesteśmy w stanie obrać wyjątkową, tylko naszą ścieżkę. 
Ja w tym roku postanowiłam odnaleźć pasję. A ostatnie 12 miesięcy, 365 dni, 8760 godzin, 525600 minut i 3153600 sekund są żywym dowodem, jak ważna ona jest w życiu każdego człowieka. 

***

Blog miał być inwestycją na chwilę. Na miesiąc, dwa, może na wakacje, traktowany bardziej jak rozrywkę niż coś przyszłościowego, z początku nie za bardzo ogarnięty i z lekka niezadbany - ale mój. I tutaj skieruję swoją myśl do tych, którzy dopiero myślą o założeniu własnej strony i jak na razie tykają się jakiegokolwiek działania w tym kierunku jak przysłowiowy pies jeża - blogowanie to naprawdę ciężka, odpowiedzialna praca, jeżeli chcesz osiągnąć nim stuprocentowe samozadowolenie. Tak, dobrze słyszysz, nie wyświetlenia, obserwatorów, współprace wydawnicze, komentarze czy sławę na polskiej blogosferze, tylko samozadowolenie. Uczucie, którego doznajesz, patrząc na swój mały kącik w Internecie i ukłucie szczęścia, kiedy dochodzi do Ciebie, że to wszystko osiągnąłeś zupełnie sam, w czymś jesteś naprawdę dobry i chcesz to robić dalej, jak najdłużej. To się liczy. I choć dojście do tego zajęło mi, no, przyznam się, więcej niż pół roku, świadomość, dlaczego i dla kogo piszemy bloga jest potrzebna dla każdego, kto choćby dopiero próbuje się zadomowić w jakiejkolwiek domenie publikacji swoich prac w Internecie. A piszemy w głównej mierze dla siebie. I nie warto o tym zapominać. 
Owszem, ogromną przyjemność sprawiają mi Wasze komentarze, za każdym razem uśmiecham się jak głupia do ekranu na widok kolejnych obserwatorów, miłych słów czy opinii stałych czytelników, którzy byli ze mną praktycznie od samego początku. Kiedy widzę, że coś, co wyszło spod mojego pióra wzbudza duże emocje wśród publiki i zachęca/nie zachęca kogoś do sięgnięcia po tę czy inną pozycję, czuję że to co robię jest naprawdę niesamowite - jak cudowna jest magia słów, jak potrzebnym się czujesz, kiedy to Twoja opinia jest wyczekiwana i nieodzowna w oczach innych. Wy, Czytelnicy, w takich momentach dajecie naprawdę sporego kopa do działania i bez Was nasza blogerska praca nie miałaby zbyt dużego sensu. Ale nie wolno przesadzić. I blogowanie właśnie tego mnie nauczyło - nie możemy żyć, wiecznie porównując się do innych, cały czas skupiając się na aspektach materialistycznych i mierzyć szczęście w kolejnych obserwatorach naszej strony. Więc teraz zwracam się do Was, blogerzy, i to jest chyba najważniejsza lekcja jaką chciałabym przekazać z własnego doświadczenia - nieważne, czy macie 5, 50, czy 500 obserwatorów, jesteście najlepsi, każdy w inny sposób. Bo z pewnością każdy z Was kiedykolwiek napisał recenzję, która zmieniła czyjeś zdanie, może pomogła komuś w doborze następnej lektury czy zapełniła sklepowy koszyk stosem książek do przeczytania. I to uczucie powinno być dla Was jednym z cenniejszych, jakich doświadczycie. 

***
Truskawkowy blog książkowy skończył dzisiaj roczek. 
Drogi blogu, życzę Ci, abyś pozostał dla swojej Autorki niezwykłą przyjemnością i chwilą odpoczynku, jaką jesteś teraz. Życzę Ci tak niesamowitych Czytelników, jacy w tym momencie zawsze są przy Tobie; takich, na których zawsze możesz liczyć, kiedy przyjdzie czas zwątpienia. Życzę Ci również, aby te same łzy w oczach i nieopisana radość towarzyszyły Ci przez następne pięć, dziesięć, piętnaście lat. Bo nie wiem, co by Twoja Autorka zrobiła, gdyby nie Ty - więc dawaj jej powody do szczęścia za każdym razem, gdy o Tobie pomyśli.

Dziękuję wszystkim za ten rok!
Patty




poniedziałek, 4 lipca 2016

"Dwór cierni i róż" - Sarah J. Maas

Dziewiętnastoletnia Feyre jest łowczynią, która co dzień musi walczyć o przetrwanie dla swojej biednej rodziny. Podczas srogiej zimy, będąc na skraju głodu i wyczerpania, dziewczyna zabija ogromnego wilka.  Nie spodziewa się jednak, że wkrótce w jej drzwiach staje Tamlin pod postacią bestii, żądając od niej prawie niemożliwego wyboru - albo umrze, albo pójdzie za nim w mroki Prythianu, aby spędzić tam resztę życia. I tak właśnie zaczyna się ta historia.

Zawiodłam się. Zawiodłam się tak bardzo, że aż boleśnie, tak mocno, że na samo, choćby przypadkowe wspomnienie o Sarze J. Maas mam ochotę wyrzucić z siebie nieopisaną mieszaninę obelg i złorzeczeń. Zawiodłam się, z każdą stroną coraz bardziej oczekując niemożliwego, które, jak łatwo i prosto można się domyślić, nie nadeszło. Zawiodłam się zmarnowanym miesiącem spędzonym na nieudolnych próbach wciągnięcia się w tę do bólu mdłą i ckliwą historię, wypełnioną prawie po brzegi idiotyzmami i bezsensownymi filozofiami głównych bohaterów. Zawiodłam się wyrwanymi z głowy włosami, jękami rozpaczy i wręcz gorączkowym odliczaniem kartek do końca tej niezwykle ambitnej opowieści, której niby miałam nigdy nie zapomnieć i trzymać gdzieś w zakątku mego serca do końca swojego życia. Zawiodłam się jednocześnie wszystkim i niczym. Bo gdyby wziąć pod uwagę wszystkie aspekty Dworu cierni i róż i zebrać je do przysłowiowej kupy, przypuszczam że wyszłaby z tego nie taka zła książka z niespotykanym motywem fantastycznym, ciekawymi bohaterami i niezwykle wciągającym wątkiem głównym, który niejednego wprawiłby w stan prawdziwego osłupienia. Z dużym naciskiem na słowo przypuszczam. Ponieważ ja, stety bądź niestety, nie odnalazłam w kolejnym dziele Maas nic takiego, o czym można by powiedzieć choćby z dużą dozą sceptycyzmu i naciskiem na frazę powieść dla przeciętnego czytelnika - a byłoby ogromnym błędem stwierdzenie, że wcale tego nie szukałam. 
Biorąc pod uwagę fakt, iż sama nie wiem od czego w tej chwili zacząć i co napisać, pozwólcie, że bez wstępnego przedłużania przejdziemy do historii. Byłam naprawdę, naprawdę podekscytowana możliwością poznania na nowo jednej z piękniejszych bajek mojego dzieciństwa - Pięknej i bestii - baśni niegdyś tak przeze mnie cenionej i niejednokrotnie wspominanej jako posiadaczki cudownego przesłania, które kaźdy powinien wpleść w swoje życie. Oczekiwałam nieopisanie dobrej retrospekcji z dawnych lat w otoczeniu wszystkiego, co tak polubiłam w typowych książkach fantasy - świetnie wykreowanych postaci, przerażającego, acz pięknego świata przedstawionego i domieszki czegoś nowego, czegoś, co do czego byłam pewna, że Maas potrafi to dać każdemu czytelnikowi bez wyjątku. Dlaczego więc tak się zawiodłam?
Nigdy od tego nie zaczynam, ale w tym wypadku myślę, że powinnam - błędem, którego Maas nie wybaczę, jest koszmarne przedstawienie głównych postaci. I jak jeszcze Feyre byłam w stanie znieść i jakoś przeżyć jej totalną bezbarwność na tle wszystkiego innego, tak Tamlina nie cierpię. Bolało mnie za każdym razem, kiedy autorka usiłowała przedstawić go jako poszkodowanego przez los, ciężko poranionego plagą mężczyznę, z drugiej zaś strony nieustannie opiewając jego cechy - jaką to odwagą musiał się wykazać, pokonując potwory w lesie! Jak niezwyciężony był, przecież wszyscy wokół się go bali! Kiedy on jest w pobliżu, z pewnością nikomu w pałacu się nic nie stanie! Co z tego, że traci siły, i tak jest najlepszy spośród wszystkich dworów Prythianu! Tak, mniej więcej w podobny sposób Tamlin był opisywany zarówno przez Feyre, jak i innych mieszkańców jego domostwa, co doprowadzało mnie do istnej białej gorączki. Przez większość historii błagałam, by jego postać nie była tak bardzo eksponowana, a jego miejsce zajął ktoś inny - w końcu Lucien wcale nie byłby taki zły, wręcz przeciwnie, myślę że jego cięty humor zapewniłby czytelnikom o wiele większą przyjemność niż popisy Tamlina.
Z pewnością mówiąc to, należę do zdecydowanej mniejszości, ale nie byłabym sobą gdybym o tym właśnie aspekcie nie wspomniała - książka ta była niezwykle przewidywalna. To, do czego Feyre doszła na czterysetnej stronie powieści, ja wiedziałam gdzieś koło setnej, ogromne zdziwienia i zdumione twarze w moim przypadku ograniczyły się do wymownego westchnienia i wzruszenia ramionami. Przepraszam, czy to naprawdę jest ta autorka, która wzbudziła we mnie niejednokrotnie zawał serca i doprowadziła na skraj osłupienia swoim "Szklanym tronem"? Czy to jest ta Sarah J. Maas, o której niegdyś myślałam w samych superlatywach i ogłaszałam wszem i wobec, że każdą wydaną przez nią książkę przeczytam? Nie wiem. Nie wiem już sama.
Pozwólcie że podsumuję, gdyż obawiam się, że to wszystko, co mam do powiedzenia. Nie zamierzam kontynuować tej serii, nie będę też jej Wam polecać, choć wiem, że cały szał na Maas jeszcze nie minął i wiele osób raczej się nią zachwyca, niż potępia. Mam nadzieję, że tylko ja odniosłam tak nieprzyjemne uczucia podczas lektury - Wam życzę naprawdę przyjemnych wrażeń podczas poznawania historii Feyre.

Ocena - 4/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.empik.com

poniedziałek, 27 czerwca 2016

"Gildia magów" - Trudi Canavan

Nadchodzą Czystki - moment, gdy wszyscy magowie z Imardinu zbierają się, by oczyścić ulice z bezdomnych, żebraków i uliczników. I byłby to dzień jak każdy, gdyby nie to, że po pozbyciu się niechcianych z miasta pewna młoda dziewczyna ciska z całej siły kamieniem w magiczną tarczę,  który przenika przez nią i dotkliwie rani jednego z magów. Teraz Gildia ma nowe, całkowicie niebezpieczne zadanie - czas znaleźć nieszkoloną magiczkę, zanim jej nieokiełznana moc wyrządzi więcej szkód, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. 

Masz dość powtarzających się wydarzeń, które widziałeś już po raz enty na kartach często czytanych młodzieżowych książek? Chcesz odpocząć od irytujących głównych bohaterek, które przez pół rozdziału zastanawiają się, jaki smak płatków będzie lepiej komponował się ze zbożową kawą? A może pragniesz wybrać się w podróż do pełnego magii, czarów i magów miejsca, w którym dzieją się tak niesamowite i zadziwiające rzeczy?
Poznaj więc historię, która mimo chwilowych zawahań należy do jednych z najpiękniejszych i najbardziej ekscytujących, z jakimi kiedykolwiek miałam do czynienia. Przyjrzyj się bliżej obdarzonej magicznymi mocami Sonei, dziewczyny, która swoją siłę, determinację i poświęcenie dla swoich najbliższych okazała nie raz, choć okoliczności temu nie sprzyjały. Choć przez chwilę przenieś się myślami do Imardinu, gdzie magia, bieda i bogactwo mieszają się w jedno, tworząc mieszankę wybuchową. I pozwól się ponieść własnej wyobraźni, która da Twoim ulubionym bohaterom przeżyć jeszcze więcej zapierających dech w piersiach przygód. 
Zakochałam się w przesłaniu, które pośród wierszy pełnych akcji sprytnie ukryła Trudi Canavan. Autorka poruszyła problem ludzi, którzy tak jak Sonea żyli na obrzeżach miasta, w slumsach; problem dyskryminacji innych, tworzenia stereotypów, które wcale nie mają tak dużo wspólnego z prawdą. Dla większości magów, którzy podjęli się śledztwa i sprowadzenia dziewczyny w mury siedziby Gildii nie liczyła się jej ogromna moc czy potencjał, jaki mogliby wykorzystać w przyszłości - sam fakt, że wychowała się i żyje pośród złodziei i żebraków skreślał jej możliwości pozostania zdolną magiczką.
Historia przedstawiona w Gildii magów jest podzielona na dwie części: w głównej mierze toczy się właśnie wokół zabawy w kotka i myszkę Sonei i magów, a także spekulacji, czy dziewczyna z nizin może zostać przyjęta w mury akademii magicznej, druga część zaś traktuje o powolnym zdobywaniu zaufania dziewczyny, odkrywaniu jej talentów, ambicji, a także przeszłości, którą tak od początku negowali.  Obie z nich natychmiast przypadły mi do gustu ze względu na swój trochę ciężki, aczkolwiek raczej niespotykany klimat, który od pierwszej strony otula czytelnika podejrzeniami niczym tiulowym welonem - nie mogłam powstrzymać natłoku pytań, które coraz gęściej kłębiły się w mojej głowie. Czy magowie chcą ją skrzywdzić? Jaką decyzję podejmie Sonea? Kim jest dla dziewczyny Cery? Jak się to wszystko rozwiąże? to tylko z niektórych, jakie nasuwały mi się na myśl podczas zajmującej lektury.
Szczerze powiedziawszy, styl autorki jest odrobinę ciężki, szczególnie na początku, kiedy ilość nowych nazw i pojęć nieco nas przytłacza, lecz gdy tylko odnalazłam się w świecie przedstawionym przez Trudi Canavan, udało mi się w niego wciągnąć. Niestety, właśnie z nim łączy się jeden z największych błędów, jakich doszukałam się w Gildii magów - pierwsza część historii wydała mi się nudna i nie raz modliłam się, by coś nareszcie się wydarzyło. Wydaje mi się, że podczas ciągłej ucieczki Sonei przed magami autorka wpadła w pewną monotonię: towarzyszom magiczki udaje się znaleźć jakiś przytulny kącik na kilka dni, magia dziewczyny wymyka się spod kontroli i przyjaciele muszą uciekać z miejsca zamieszkania, a w tym samym czasie magowie wpadają na ich trop i rozpoczyna się gonitwa na łeb, na szyję. Chwilowo naprawdę sama nie wiedziałam, co byłoby lepsze - dalsze chowanie się przed natarczywymi czarodziejami, czy oddanie się bez walki w ich ręce, przynajmniej po to, by ta nieustanna, nieco chaotyczna bieganina w końcu się skończyła. 
Jedno, co muszę z pewnością przyznać to bardzo dobre wykreowanie bohaterów, których polubiłam od pierwszej kartki. Naprawdę zaskoczyła mnie finezja, z jaką została stworzona postać Sonei; nie spodziewałam się tak wrażliwej, empatycznej i przyjacielskiej dziewczyny, która zarazem potrafi zdobyć się na ogromną odwagę i poświęcenie dla najbliższych, kiedy zachodzi taka potrzeba. To nie jest też tak, że nie posiada ona wad, broń Boże, nie - po prostu zaskoczył mnie jej fascynujący charakter, na którego ubranie w słowa nie zdobyłby się niejeden autor. Polubiłam również Rothena oraz Dannyla, czyli magów, którzy gorliwie poszukiwali dziewczyny, przy okazji starając się zyskać jej zaufanie i sympatię. Mam nadzieję, że ich wątek zostanie bardziej rozwinięty w Nowicjuszce, drugim tomie.
Słowem podsumowania, gorąco polecam Wam lekturę tej książki. Co prawda nie jest idealna, posiada kilka wad i z pewnością nie można nazwać jej arcydziełem, ale kilka z jej aspektów zdecydowanie zasługuje na szerszą publikę.

Ocena - 8/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl