sobota, 30 stycznia 2016

"Jedyna" - Kiera Cass

Eliminacje chylą się ku końcowi, a Maxon wciąż nie zdecydował, komu oddać swoje serce. Napierany przez ciągłe ataki rebeliantów, surowego ojca, a także ciągle zmieniającą się opinię publiczną, musi podjąć ważną decyzję, która zmieni jego życie na zawsze - jednak czy jest gotów, aby spośród kilku kandydatek wybrać tylko jedną? America również ma przed sobą niemałe problemy. Może się okazać, że zaważą one na losie całego królestwa...

Ciężko uwierzyć, że to już właściwie koniec. Jeszcze niedawno roztkliwiałam się nad baśniowością Rywalek, narzekałam na irytującą Amerikę, która w pełnej krasie ukazała nam się w Elicie, jeszcze niedawno cieszyłam się, że sporo czasu minie, zanim będę musiała pożegnać się z tak cudowną krainą, jaką jest Illea i z jej mieszkańcami. Dosłownie kilka dni temu bujałam w obłokach, jak to by było samemu znaleźć się na miejscu Ami i uczestniczyć w pałacowych uroczystościach, rywalizować z innymi kandydatkami i starać się na każdym kroku, by zostać docenioną przez wymagającą rodzinę królewską. Ale przez ten cały czas nie zdawałam sobie sprawy, jak można by nie czekać na dalszy rozwój wydarzeń - pochłaniałam książkę co szybciej, przewracając z uporem maniaka strony i chłonąc zawarte na nich wydarzenia, aż w końcu dotarłam do ostatniej, najważniejszej i... 

Tak więc czym naprawdę jest dla mnie Jedyna? Normalną, całkowicie zwyczajną książką, jedną z ulubionych, po prostu lubianą powieścią, a może... zupełnie czymś innym?
Zwieńczenie trylogii autorstwa Kiery Cass... całkowicie zwaliło mnie z nóg. Od razu wrzuciło w wir łamiących serce wydarzeń, nie dało odpowiedzi na nurtujące  pytania, sprawiło, że zanim jeszcze na dobre ustatkowała się fabuła, ja już chciałam więcej żywej akcji i przerażających faktów, byle tylko nadal trwać w tym niesamowitym uczuciu ciągłego niepokoju. Autorka wyczarowała tak wspaniały wątek fabularny, że za żadne skarby świata nie domyślimy się, jakie zagadki kryje przed nami jeszcze Illea - czułam, jakby za każdym rogiem czaiła się nowa przeszkoda, która uniemożliwi kultywowanie racji, do jakich dążyli główni protagoniści. Zdrady, zabójstwa, niesprawiedliwość, zamieszki... a z drugiej strony napięta rywalizacja pomiędzy kandydatkami oraz zwyczajne pałacowe życie, któremu trzeba było podołać, by wypaść jak najlepiej w oczach króla - czyli, jak widać, mieszanka wybuchowa, która sprawiła, że ostatni tom trylogii Selekcja niejednokrotnie wywołał u mnie żwawsze bicie serca.
Zacznijmy może od tego, że po raz pierwszy chyba u Cass uda mi się pochwalić wykreowanie bohaterów. Spodobało mi się, że autorka w końcu postanowiła wytyczyć pewien cel w życiu Ameriki, pozostawiając za sobą wszelkie rozterki i wątpliwości - dziewczyna była pewna, do czego dąży i w imię kogo zamierza walczyć z narastającymi hordami wrogów i rebeliantów, które coraz częściej zakłócają pałacową sielankę. Jej twardość, zdecydowanie, a także chłodne myślenie przez całą powieść utwierdzają nas w przekonaniu, że rzeczywiście młoda panna Singer mogłaby spełniać swoją rolę jak przyszła królowa Illei. Opinia publiczna, zdanie innych kandydatek,a także lekkie rozdarcie Maxona pomiędzy głosem serca, ojca oraz rozumu, zmieniały się praktycznie co parę stron, wywołując u czytelnika za każdym razem palpitacje serca, czy wszystko skończy się tak, jak sami sobie to wymarzyliśmy. 
Pozwólcie, że zrobię tutaj malutkie podsumowanie tego, jakie wspomnienia będę wiązać z cudownymi Eliminacjami, które niestety w tym tomie musiały dobiec spektakularnego końca - z pewnością zapamiętam niesamowity, bajkowy klimat, wspaniały pałac i jego mieszkańców, złożone intrygi i magię prawdziwej przyjaźni, niejednokrotnie wystawionej na próbę. Zapamiętam wszechobecne poświęcenia dla rodziny, miłości, walkę w imię lepszego jutra, nie patrząc na to, jakie konsekwencje i ból może ona wywołać. Z pewnością w mojej pamięci pozostanie siedzenie po nocach z wypisaną na twarzy żywą paniką, co zaraz się stanie, niemożność oderwania się od historii i wręcz bolesne zerwanie więzi, która zakończyła się zaraz po przeczytaniu epilogu. Jedyne, co tak naprawdę jestem w stanie o tej książće powiedzieć, nie zaczynając roztkliwiać się nad jej cudownością, to to, że na pewno zapisuję Kierę Cass w gronie moich ulubionych autorek, a Selekcję na liście najlepszych książek, jakie dotąd w swoim życiu czytałam. Polecam wszystkim, którzy choć raz zastanawiali się nad tym, czy warto ją czytać. Warto.

Ocena - 9/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl


niedziela, 24 stycznia 2016

"Zbuntowani" - C. J. Daugherty

Nadchodzi ostateczne starcie... niepokój wisi w powietrzu, Nathaniel szykuje się do walki, a uczniowie Cimmerii wykorzystują każdą chwilę na ostatnie przygotowania. Niedługo dojdzie do momentu, który będzie przełomowy nie tylko dla całej społeczności, ale też dla Allie - właśnie ona będzie musiała dokonać wyboru, z którym zwlekała tak długo. Czy podoła zadaniu, które wyznaczyła przed nią babka? 

W tym momencie powinnam autentycznie zacząć krzyczeć. Przeklinać, tupać, wrzeszczeć, rozrywać książkę na kawałki i rzucać coraz to odważniejsze wyzwiska w stronę autorki, żałować każdej spędzonej przy tej powieści minuty, każdej przewróconej strony i tych pięciu dni, podczas których tylko ją odkładałam i marzyłam, że w końcu coś się poprawi. Mimo że w gruncie rzeczy nie była zła. Mimo że tak naprawdę mi się spodobała. Mimo że ma w sumie więcej zalet niż wad. Tak, to właśnie główna bohaterka sprawiła, iż czwarta część tak wychwalanych i cudownych po wsze czasy "Wybranych" nadaje się jedynie do odznaczenia na liście przeczytanych, odłożenia z powrotem na biblioteczną półkę i zapomnienia, że Cimmeria kiedykolwiek istniała w moim życiu. A szkoda. 
Nie chcę zdradzić Wam wyniku kulminacyjnego wydarzenia, który tak naprawdę stanowi sedno tej części - jednak chyba mogę wspomnieć, iż moje emocje po zakończeniu lektury Zbuntowanych są, szczerze mówiąc, jedynie negatywne. Dobrze wiem, że niektórzy z Was z góry domyślali się, jakiego wyboru dokona Allie, gdy przyjdzie na to odpowiedni moment, kto stanie się obiektem jej największego zainteresowania, kogo porzuci... ale cały czas jakoś podświadomie wierzyłam w zupełnie inny obrót sytuacji, korzystniejszy dla mnie, dokładnie taki jaki sobie wymarzyłam gdzieś pod koniec drugiej części. I mimo tego, że przez większość powieści byłam praktycznie pewna, że wszystko potoczy się tak, jak chciałam, to właśnie na ostatnich kartkach autorka postanowiła wbić mi nóż prosto w serce i rozwalić na kawałki wszelkie marzenia o naprawieniu reputacji tej serii. Bo, przypuszczam, jakkolwiek dobrzy Niezłomni by nie byli, to książki Daugherty nigdy już nie staną na półce ramię w ramię (grzbiet w grzbiet) z moimi ulubionymi pozycjami.
Zacznijmy od tego, że naprawdę podziwiam C. J. za wykreowanie niesamowitego klimatu wojny i niepokoju, który jak na dotychczasowe możliwości pisarskie tej oto autorki wypada nadzwyczaj realistycznie. Strach, panika, smutek, roztargnienie i podejmowane pod wpływem chwilidecyzje... z takimi uczuciami spotykamy się praktycznie na każdej stronie, nie wiedząc, co będzie dalej, czy nasi ulubieni bohaterowie przeżyją, czy wyjdą cało z opresji, co postanowią - powieść niesamowicie trzyma nas w napięciu i nie pozwala niczego się domyśleć, dopóki nie zostaniemy postawieni przed faktem dokonanym. Nie spodziewałam się, że po trzech częściach tak zwanych "flaków z olejem" autorka zdoła wprowadzić do historii coś dynamicznego, co trochę pobudzi akcję do życia... ale na całe szczęście się myliłam i tym razem nie zarzucę Daugherty nic poważniejszego.
Jeżeli chodzi zaś o postacie... przygotujcie się, jak to przy tej serii bywa, na naprawdę niezłą litanię. Po pierwsze, Allie - przez połowę książki łudziłam się, że skoro została postawiona przed tak ważnym zadaniem, to weźmie się w garść, zmądrzeje, otrząśnie i stanie się normalną, waleczną bohaterką, która zrobi wszystko, by uratować swoich przyjaciół. Nawet o tę krztynę normalności prosiłam i naprawdę byłam bliska rzuceniem książką o ścianę (co niechybnie bym zrobiła, gdyby nie to, że słowo pisane szanuję), kiedy zamiast przejąć się zbliżającą wojną, Sheridan po prostu siedziała i rozpaczała nad swoim ciężkim życiem, użalając się, że to wszystko JEJ wina, że gdyby nie ONA, Cimmeria byłaby normalną, śliczną, cudowną szkołą z cudownymi uczniami, którzy mieliby na głowie jedynie zbliżające się egzaminy. Nie wiem, jak opisać moją wewnętrzną nienawiść do tej dziewczyny, bo na samą myśl o niej mam ochotę coś rozwalić i przeklinać Daugherty za tak świetny pomysł na powieść, a tak fatalne wykonanie.
Nie wiem, czy mam ją polecić, czy nie. Z serią możecie spróbować, ale nie oczekujcie cudów, a jeżeli już ją zaczęliście, to wypada dokończyć, zobaczyć, jaki fenomenalny koniec Daugherty przygotowała dla Nocnej Szkoły.

Ocena - 6/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

środa, 20 stycznia 2016

"19 razy Katherine" - John Green

Colin Singleton to geniusz i byłe cudowne dziecko, które gustuje wyłącznie w dziewczynach o imieniu Katherine. Kiedy dziewiętnasta posiadaczka tego imienia stwierdziła, że z nimi już koniec, Colin wraz z przyjacielem Hassanem wyrusza w "podróż życia" - by popracować nad Teorematem Przewidywalności Katherine, przeżyć trochę przygód i przemyśleć, co w życiu ważne... jednak czy ta niewinna wycieczka nie przerodzi się w coś zupełnie niespodziewanego?

Myślę, że skłamiecie, jeżeli teraz na myśl przyjdzie Wam fakt, że nigdy nazwisko tego autora nie obiło się o Wasze uszy. Najpierw szumnie ekranizowane i wychwalane Gwiazd naszych wina, potem równą sławą opiewane Papierowe miasta, nie wspominając nawet o milionach recenzji, które po premierze każdej z nowych powieści Greena zalewają Internet w przeciągu co najmniej dwóch dni od daty ukazania się na rynku. Nie skłamię, jeżeli przyznam, że zanim na dobre poznałam jego styl pisania, często zastanawiałam się, jak dużym fenomenem musiał się okazać, by zdobyć sympatię tak wymagających czytelników, jakimi są blogerzy książkowi. Jak dobre muszą być jego "wyciskacze łez", jak nazywano jego dzieła. Ale czy po wspaniałych Papierowych miastach Green również spisał się na medal, czy tym razem będę miała jego książce coś do zarzucenia?
Zacznę od tego, iż mimo że książkę złą nie nazwę ani też nie zamierzam  wysuwać na przód jej błędów, to z pewnością nie spodziewałam się czegoś tak... przeciętnego po zdobywcy tylu laurów, po sławetnym Johnie Greenie, którego pokochało tylu ludzi na całym świecie. Miałam nadzieję na solidną dawkę humoru, inteligentnych, trójwymiarowych bohaterów, trochę smutku, radości, złości i wczucia się w akcję tak, jakby działa się tuż przed moimi oczami. Niestety, moje oczekiwania zostały rozrzucone na kawałki z taką siłą, że dotąd nie wiem, czy Greena mogę nadal nazywać autorem, który pozostanie w sercu na zawsze. Bo zamiast czegoś oryginalnego dostałam silenie się na oryginalność. Bo zamiast fenomenalnego arcydzieła dostałam przeciętną młodzieżówkę, której bohaterowie wydają się bardziej papierowi, niż w jakiejkolwiek dotąd przeczytanej.
Pierwszą rzeczą, która tak naprawdę zaważyła na ocenie wystawionej tej książce, jest historia przedstawiona na jej kartach. Z początku, jak to u Zielonego bywa, zostałam nią bardzo zaintrygowana i natychmiast zaczęłam się domyślać, jakie przygody nadarzą się bohaterowi podczas pogoni za wymarzoną Katherine. Nie przewidziałam tylko jednego - że tak naprawdę wielka podróż, jaką hucznie zapowiadał opis na okładce i tysiące przeczytanych przeze mnie recenzji, to tak naprawdę wycieczka, podczas której przez kilka nieprzemyślanych decyzji i słabo poprowadzonych zwrotów akcji dostaliśmy sporą porcję narzekania i egocentryzmu, jaką dostarczył nam Colin. Przez pierwsze dwieście stron powieści (zaznaczę, że ogółem jest ich około trzystu) zastanawiałam się, czy autor miał jakikolwiek pomysł na tę powieść, czy tylko usiłował stworzyć tak zwane "coś z niczego", uważając, że ludzie pokochają wszystko, co spod jego pióra.
Druga rzecz - styl pisania. Nie pamiętam, jak dawno temu narzekałam, że autor posunął się za daleko z oryginalnością i wymyślnym słownictwem, ale tutaj... właśnie przypomniało mi się, że któryś z komentatorów na moim blogu użył kiedyś stwierdzenia "przeintelektualizowani bohaterowie" i to chyba najlepiej opisze, jakie mam co do nich odczucia - tak jakby autor na siłę chciał stworzyć chmarę cudownych dzieci i geniuszy, walczących z głupimi stereotypami, które muszą być oczywiście największym przeciwnikiem, o którego toczy się gra. Nie polubiłam ani Colina, ani Lindsey, ani nawet Hassana i jego głupich pomysłów - wszyscy tak bardzo mnie irytowali swoją skończoną głupotą, że aż nie mogłam zrozumieć, jak taki inteligentny autor jak John Green mógł stworzyć książkę, w której postacie nie grzeszą krztą ludzkiego, normalnego zachowania.
Książkę... nie wiem, czy mam ją polecać, czy nie, bo jeśli mam być szczera, najchętniej bym zapomniała, że coś tak przeciętnego wyszło spod pióra Johna Greena.

Ocena - 5/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

niedziela, 17 stycznia 2016

"Elita" - Kiera Cass

W pałacu zaczyna robić się coraz bardziej niebezpiecznie - ciągłe ataki rebeliantów i życie w panicznym strachu przed nowymi napadami nie ułatwiają księciu Maxonowi dokonania wiążącego wyboru. A America Singer musi zdecydować, czego tak naprawdę pragnie: życia u boku rodziny królewskiej, w przepychu i luksusie, czy może spokojnego losu jako jedna z wielu poddanych rządu? Jednak czas mija, a wszystko wskazuje na to, że król i królowa mają wobec Maxona inne plany, niż sam by mógł pomyśleć...


Z ogromną niecierpliwością czekałam na chwilę, w której będzie mi dane poznać dalsze losy jednej z wybranek księcia, lady Ameriki - tęskniłam za pałacem, przepychem, drogimi sukienkami, biżuterią i rodziną królewską, za bajkową atmosferą, która otulała mnie niczym ciepły koc już po przeczytaniu kilkunastu stron. Tak naprawdę nawet nie przeszło mi przez myśl, że drugi tom może okazać się gorszy czy mniej dopracowany niż początek historii: mimo tylu negatywnych recenzji nadal twierdziłam, że nic nie zepsuje mi tego niesamowitego klimatu i delikatnej aury rywalizacji, którą niegdyś tak pokochałam. Jednak czy miałam rację? Czy znów uznam, że jest to książka bez wad, czy tym razem wytknę jej coś poważnego? 
Wchodząc z powrotem w cukierkowo-baśniowe mury pałacu królewskiego rodziny Schreave, stwierdziłam, że dużo się w nim zmieniło od czasu, kiedy go opuściłam. Zniknęła rodzinna, bajkowa atmosfera, którą tak pokochałam w poprzednim tomie, zniknęły delikatne intrygi, zanikły niesamowite niespodzianki, serwowane nam przez Kierę Cass w Rywalkach praktycznie co drugą stronę. Właśnie chyba to jest największym błędem powieści - autorka zamiast skupić się na kreowaniu aury tajemniczości i narastającego niepokoju, a nawet paniki rosnącej pomiędzy uczestniczkami, poświęciła bite kilkanaście rozdziałów powieści na zmieniające się jak w kalejdoskopie rozszalałe emocje panny Singer. Chyba nie ma niczego, co w książkach nienawidziłabym bardziej, niż niezdecydowanie głównych bohaterów - a tutaj dostałam solidną porcję głupiutkiej, dziewczęcej postaci, która dosłownie w kilka stron straciła wszystkie atuty, które tak wychwalałam przy okazji pierwszego tomu.
Po dłuższym zastanowieniu można dojść do wniosku, że główny wątek fabularny wcale nie należy do najgorszych - składny, prosty, a jednocześnie pełny zagadek i niepokoju, w pewnych momentach trzymający nas w napięciu, a w pewnych po prostu pozwalający nam odetchnąć po emocjonujących wydarzeniach. Tak naprawdę nie mam nic do zarzucenia opowieści przedstawionej przez panią Cass i uważam, że mimo początkowych zgrzytów, kiedy nie mogłam się w nią wciągnąć, jest ona dobrze i dokładnie wykreowana nawet dla doświadczonego w dystopiach czytelnika. Bardzo spodobało mi się, że autorka odstąpiła nieco od schematów, które mogły w Rywalkach troszeczkę razić - tutaj postawiła bardziej na oryginalność, kreując zdarzenia, o których nawet się nie śniło, że kiedykolwiek mogą zdarzyć się w murach idealnego zamku i dobrze wychowanych dam, będących w stanie zrobić wszystko, byle tylko zdobyć upragnioną koronę.
Jeżeli chodzi zaś o bohaterów - nie wiem, czy jest sens by się rozpisywać, ponieważ lepiej poznajemy tylko trzech: Amerikę, Maxona i nieszczęsnego Aspena, gwardzistę od siedmiu boleści i nieustannego prześladowcę głównej bohaterki, pojawiającego się w tym momencie, w którym był najmniej potrzebny. Jedną mam tylko nadzieję: że jego wątek zostanie zakończony tak szybko, jak się zaczął.
Czy polecam? Owszem, polecam, bo spędziłam przy niej parę przyjemnych godzin, a nawet mimo błędów mogę nadal zapisywać serię w gronie ulubionych. Mam nadzieję, że Jedyna zrekompensuje mi to wszystko, czego zabrakło przy drugim tomie.

Ocena - 7/10

czwartek, 14 stycznia 2016

"Zagrożeni" - C. J. Daugherty

RECENZJA BEZ SPOILERÓW!
W Cimmerii zaczyna robić się niebezpiecznie. Nathaniel przypuszcza coraz to śmielsze ataki na akademię, a Allie nie rozwikłała żadnej z tajemnic, jakie przed sobą ustawił. Czas mija, a uczniowie zaczynają mieć wątpliwości, po kogo stronie trzeba się ustawić - przy nieco zastraszonej, choć nadal walczącej Isabelle, czy u boku potężnego i niepokonanego Nathaniela, który zdobył serca Rady? 

Ta książka była pewnego rodzaju testem dla C. J. Daugherty. Zawiedzie mnie, czy pokocham jej styl pisania, zdenerwuję się i zwątpię w wartość tej serii, czy może będę w stanie znaleźć rzeczy, które jestem w stanie zapamiętać na dłużej - w niektórych momentach szala przechylała się niebezpiecznie na jedną lub drugą stronę, jednak, z przykrością, muszę oznajmić Wam jedną, prostą wiadomość. Jeżeli da się taki pisarski sprawdzian oblać, C. J. Daugherty zrobiła to z takim hukiem, łzami bólu i przytupem, że chyba dawno nie zdążyłam zaobserwować AŻ takiego pogorszenia historii i warsztatu autorki. Niestety, wątpię, by moja dalsza przygoda z Cimmerią oraz jej podopiecznymi była jakoś szczególnie emocjonująca i warta opowiedzenia. Chyba że bierzemy pod uwagę uczucia negatywne, które już chyba na zawsze ze mną pozostaną. 
Dawno tego tutaj nie mówiłam (a może w ogóle?) - rzeczą, która w trzeciej części przygód Allie zawiniła najbardziej, była fatalna historia. Nie próbuję Wam powiedzieć, że autorka popełniła kilka błędów, które doświadczonej już pisarce nie powinny się zdarzać czy narzekać na schematy czy przewidywalność... ponieważ gdybym miała nagle zacząć wymieniać wszystkie te z pozoru "drobne potknięcia", z pewnością brakłoby mi miejsca w tej recenzji. Nie chcę już po raz kolejny przypominać o tym, jak bardzo ta książka jest sztampowa czy pełna niedociągnięć - ostatnio odnoszę wrażenie, że każda z moich recenzji zawiera w sobie te stwierdzenia co najmniej trzy razy - ale gdybym tylko mogła, wyliczyłabym to wszystko, co "gdzieś już widziałam, ale na pewno nie jest to szczyt oryginalności" bez chwili namysłu.
Obawiam się, że powody tego całego pogorszenia historii są dwa. Pierwszy - autorka chciała na siłę przeciągnąć serię, wzbogacając ją o trylion niezbyt potrzebnych wydarzeń i zwrotów akcji, mających na celu jedynie czytelnika zanudzić i wprowadzić w stan kompletnej irytacji. Drugi - kasa, kasa, kasa, płynąca za marketing, miliony sprzedanych egzemplarzy, wszelakie autorskie spotkania i wszechobecne trąbienie o powrocie świetnej młodzieżowej autorki, która tym razem czymś nas zaskoczy... no, właśnie. Czy czymś mnie zaskoczyła?
Nie mogę powiedzieć, iż ta książka jest do końca zła. Bo nie jest. Udało się zachować pewnego rodzaju cimmeryjski klimat, udało się wykreować pewnego rodzaju atmosferę niepokoju, strachu, bezsilności, udało się również przedstawić wartki tok akcji... ale po prostu brakowało mi w niej takiego czegoś, co zazwyczaj w książkach zapiera dech w piersi i zatapia nas w danej historii i świecie przedstawionym. Teraz, po przeczytaniu, nie odczuwam nic - żadnych emocji, sprzecznych uczuć, tęsknoty czy nawet tej sławetnej magii, którą przy okazji recenzowania poprzednich części tak chwaliłam. Tak jakbym po prostu przelatywała wzrokiem po literach i beznamiętnie je przyswajała, a nawet najbardziej szokujące wydarzenia nie robiły na mnie najmniejszego wrażenia.
Bohaterowie... nie wiem, czy jest sens się powtarzać. Allie, standardowo, doprowadza do białej gorączki swym paskudnym niezdecydowaniem i rozterkami, które trwają już dobre dwa tomy i raczej nie zamierzają się prędko skończyć. Sylvain i Carter non stop przeżywają swoje wielkie chwile, w których albo udają ciężko zranionych przez los, albo wręcz przeciwnie, wściekają się o najmniej ważne rzeczy i zamiast na pokonaniu Nathaniela skupiają się na rywalizacji między sobą i przejmowaniu się błahostkami. Isabelle to chyba najbardziej roztargniona i nieporadna dyrektorka, jaką widziałam. A reszta bohaterów po prostu wieje nudą.
Jak widzicie, tym razem Daugherty mnie nie zachwyciła i boję się, że moje dobre uczucia w stosunku do jej stylu pisania już nigdy nie powrócą. Choć w gruncie rzeczy ta książka nie jest specjalnie godna potępienia, zawiodłam się tak bardzo, że nie mogłam powstrzymać tego potoku gorzkich słów pod jej kątem. Mam nadzieję, że sami będziecie mieli inne zdanie.

Ocena - 5/10

Zdjęcie pochodzi ze strony lubimyczytac.pl

poniedziałek, 11 stycznia 2016

"Love, Rosie" - Cecelia Ahern

Rosie i Alex to najlepsi przyjaciele, odkąd tylko potrafią sięgnąć pamięcią. Przeżywali ze sobą każdą minutę swego życia, dzieląc większość wspomnień z najważniejszych chwil - od pisywania krótkich liścików jako małe dzieci po spędzanie razem urodzin czy wspólnych ucieczek z domu. Jednak kiedy Alex wyjedzie do Bostonu, na zawsze oddzielając się od dziewczyny i zaczynając nowe życie, czy ich przyjaźń ma szansę na przetrwanie? 

Ta książka miała być dla mnie tylko lekką, wzruszającą przerwą - przyjemną odskocznią od fantastyki, sporym krokiem w kierunku innych gatunków, niż zazwyczaj czytuję... być może nawet czymś, co bardzo mnie intrygowało swoją mocno reklamowaną historią i długo wspominaną wspaniałością. Tak naprawdę nie miałam choćby krzty nadziei, że będzie to coś więcej ponad wszelkie inne opowieści o przyjaźni na odległość i przyjaciołach, których drogi się rozchodzą, a sami nie robią nic, by naprawić dawne więzy. Nie wiedziałam, jak bardzo ta książka sprawi, że ściśnie mi się serce, a chociażby psychicznie będę miała ochotę przeniknąć przez papierowe kartki i szepnąć Rosie czułe "będzie dobrze" za każdym razem, kiedy jej życie znowu sypało się na kawałki. Bo tutaj nie ma miejsca na jakiekolwiek szczęśliwe zwroty akcji czy nagłe przypływy szczęścia. To historia, którą musimy całym sobą zrozumieć i spojrzeć inaczej na świat. To historia, której nie zapomnimy. 

Myślę, że aby satysfakcjonująco rozpocząć tę recenzję, muszę przytoczyć pewną refleksję,  towarzyszącą mi od chwili, w której zakończyłam lekturę "Love, Rosie" - to nie jest książka, którą mamy w swych recenzjach opisywać, jak przepotwornie nas wzruszyła czy sprawiła, że nie mogliśmy się po prostu wziąć w garść po przeczytaniu ostatniej strony. Bo tak naprawdę to nie jest opowieść mająca na celu tylko wyciskać łzy. To gorzka historia o życiu, w którym bohaterowie nie czekają wieczność na szczęśliwe zakończenie i przystojnego księcia na białym koniu, który nagle zabierze ich od problemów codziennej harówki. To historia tak prawdziwa, że aż bolesna, pokazująca, jak szybko czas przelatuje nam przed oczami, pozostawiając po sobie czasami tylko ból i cierpienie. Ale jednocześnie jest to opowieść piękna i pełna poświęceń.
Jest to pierwsza powieść epistolarna, którą miałam okazję przeczytać, i choć nie jestem szczególnie zauroczona, muszę przyznać, że moje wrażenia są bardzo, bardzo dobre - miło było zobaczyć, jak autorka poradziła sobie z prowadzeniem historii bez większego przedstawiania bohaterów, ich cech oraz wewnętrznych przeżyć. Przebieg opowieści mogliśmy za to obserwować za pomocą maili, wiadomości, listów oraz kartek urodzinowych, wysyłanych przez Rosie i Alexa do różnych osób ze swojego otoczenia, gdzie dzielili się swoimi refleksjami oraz problemami. Właśnie one były tak wspaniałe i niesamowite - wyglądały tak, jakby były wyjęte z prawdziwych rozmów, a nie z głowy autorki, choć śmieszyły, wzruszały i wzbudzały współczucie jak żadne inne, które można by przeprowadzić.
Styl pisania autorki jest fenomenalny, lekki i przyjemny, aczkolwiek potrafiący idealnie wzbudzić w nas określone uczucia - zdałam sobie sprawę, że gra na naszych uczuciach jak na jakimś muzycznym instrumencie, sprawiając, że odczuwamy takie same emocje, jak papierowi bohaterowie. Ciężko uwierzyć, że Cecelia Ahern to nie autorka z wieloletnim życiowym stażem i doświadczeniem - wszelkie trudne życiowe sytuacje czy problemy zostały przedstawione w tak przystępny sposób, że nie mogłam się w nich doszukać choćby krzty fałszywości czy przekolorowania. Jednym słowem - jestem zachwycona.
Bohaterowie, to coś... wspaniałego. Ile razy jeszcze powtórzę synonim wyżej wspomnianego słowa w tej recenzji? Byli tak ludzcy, tak ukształtowani i obdarzeni prawdziwymi cechami, że równie dobrze mogłabym uwierzyć, że przez prawie czterysta stron oglądam fragment czyjegoś życia przez ukrytą kamerkę. Nie było tutaj miejsca na jakieś niezdecydowanie, głupie decyzje, podejmowane pod wpływem chwili czy niepotrzebne refleksje i rozterki. Zakochałam się w ich wykreowaniu i myślę, że długo nie zapomnę o tym, ile emocji przez nich doświadczyłam.
Podsumowując... polecam. Polecam, każdemu, kto tylko kiedyś o niej słyszał i myślał o przeczytaniu, ale zawsze się z nią mijał, tym, którzy wciąż trzymają ją nietkniętą na półce, tym, którzy chcą kupić, ale nigdy nie wiedzą kiedy... nie czekajcie na odpowiedni moment, by poznać historię Alexa i Rosie. Bo odpowiedni moment już nadszedł.

Ocena - 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl


piątek, 8 stycznia 2016

"Tajemny ogień" - C. J. Daugherty i Carina Rozenfeld

Sacha Winters i Taylor Montclair. 
Mieszkają w innych państwach, chodzą do innych szkół, mają inne zainteresowania, prowadzą zupełnie inne życie. Z pozoru nic ich nie łączy - dopóki nauczyciel francuskiego nie proponuje Taylor udzielenia korepetycji rodowitemu Francuzowi. Wtedy okazuje się, że ta dwójka ma ze sobą o wiele więcej wspólnego, niż się spodziewali, szczególnie, że data śmierci jednego z nich zbliża się nieubłaganie... czy razem pokonają klątwę rzuconą przed wieloma laty na rodzinę Wintersów, nie narażając swych bliskich na niebezpieczeństwo? 

Pierwszym pytaniem, które nasunęło mi się zaraz po przeczytaniu tej książki, jest fakt, który nurtuje mnie do tej pory - czy duet C. J. Daugherty z Cariną Rozenfeld jest lepszy od popularnej serii o Nocnej Szkole? Czy autorka, która wywołała nieco mieszane uczucia, odrobinę zyskała w moich oczach opowieścią zgoła inną niż tą przedstawioną oczami Allie Sheridan i jej przyjaciół? A może wręcz przeciwnie, straciłam do niej jakiekolwiek zaufanie i już nigdy nie sięgnę po książkę jej autorstwa, odradzając twórczość Daugherty wszem i wobec? Dotąd, pisząc tę recenzję, nie mam pewności, co miałabym o niej powiedzieć - polecić, wychwalić, czy wytknąć błędy i oszczędzić Wam zawodu, który w pewnych momentach niestety jest nieunikniony. Jednak mam nadzieję, że po przeczytaniu mojej recenzji sami podejmiecie decyzję, co chcecie sądzić o tym fenomenalnym duecie? Bo mimo wszystko - jest on fenomenalny. 
Nie będę ukrywać, że książka ta zaczęła się gorzko. Schematycznie, nieciekawie, nieoryginalnie i po prostu zwyczajnie, tak jak wiele innych - ot, pojawia się chłopak z jakimiś niezrozumiałymi zdolnościami i dziewczyna, typowa angielska kujonka, która niby ma wszystko, ale pragnie więcej i swoim zachowaniem potrafi przyprawić potencjalnego czytelnika o przysłowiowy "zawrót głowy". I oczywiście nagle, zupełnie nagle, w ich życiu zaczynają dziać się rzeczy, które połączą dwójkę nastolatków na zawsze, w ułamku sekundy zostajemy wprowadzeni w świat mistycznych mocy i pradawnych klątw.  Ile razy słyszeliście już o podobnym schemacie? Pewnie wiele. Tutaj niestety, nie ma żadnego wyjątku. 
Mimo wszystko, opowieść przedstawiona na kartach tej książki bardzo przypadła mi do gustu. Chyba nigdy młodzieżowa fantastyka nie przestanie mi się podobać - przecież tyle razy już czytałam coś podobnego, a nadal jakoś puszczam to autorom płazem i zakochuję się w historii tak, jakbym słyszała ją kompletnie po raz pierwszy. Tutaj bardzo spodobały mi się decyzje podejmowane przez bohaterów, które nigdy nie powalały inteligencją, ale również nie kwalifikowały się do tych nieuzasadnionych i głupich, których tak nie znoszę. Autorki poprowadziły akcję w taki sposób, że postacie były skupione praktycznie wyłącznie na swojej misji - nie znalazło się miejsca na jakieś ewentualne rozterki czy nieuzasadnione działania, nie ukierunkowane niczym konkretnym. Właśnie to bardzo mi się podobało: choć lubię, jak bohaterowie "żyją własnym życiem", to szybka, wartka akcja również, jak widać, potrafi zawładnąć moim sercem.
Styl pisania autorek, czyli to, co w książce najważniejsze, zdecydowanie mogę zapisać na plus. Był lekki, szybki, prosty, ale też nie infantylny - spełniał wszystkie wymogi, jakie stawiam wobec przeciętnej książki młodzieżowej. Bardzo podobały mi się dialogi, które zostały wplecione w akcję, ponieważ pisarki nie siliły się na młodzieżowe słownictwo czy zwroty pasujące do młodego wieku postaci - przez to wydawały się one bardziej naturalne, a nie wmuszone na siłę i kompletnie pozbawione sensu.
Właśnie, bohaterowie. To oni, wbrew wszelkim moim obawom, są najlepszym aspektem tej książki, który na pewno zawsze będę wspominać, przypominając sobie tę powieść. I Taylor, i Sacha zyskali moją sympatię praktycznie od pierwszych stron, nie irytując mnie żadnym swoim postępkiem czy nieprzemyślaną decyzją. Dopiero po lekturze doszłam do wniosku, że właśnie młoda panna Montclair była bohaterką, którą w stu procentach polubiłam i nie mam jej nic do zarzucenia, co u postaci żeńskich niesamowicie rzadko mi się zdarza.  
Ogółem polecam Wam tę książkę jako coś lekkiego na zimowe popułudnie. Może nie zagości ona na liście Waszych ulubieńców, ale z pewnością długo nie zapomniecie o niesamowitych perypetiach Sachy i Taylor.

Ocena - 8/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.matras.pl



niedziela, 3 stycznia 2016

"Dziedzictwo" - C. J. Daugherty

Allie powraca do Akademii Cimmeria, nie wiedząc, co tym razem ją czeka. Czy ostatni semestr nie dał jej wystarczająco do zrozumienia, że nawet jej najbliżsi potrafią ukryć prawdę, która dla nastolatki powinna być najważniejsza? Niestety, jej wrogowie nie zamierzają odpuścić, a atmosfera zaczyna się robić niepokojąca... szczególnie, że w murach szkoły jest szpieg, a nikt nie jest w stanie go zdemaskować. 

Na początku chciałabym podziękować Wam za wszystkie noworoczne życzenia i miłe słowa w stosunku do mojego bloga. Motywujecie mnie do dalszej pracy jak nigdy dotąd i mam nadzieję, że niejeden rok jeszcze z Wami spędzę. 

Do lektury "Dziedzictwa" z początku nie zachęcało mnie nic. Ani kiczowata okładka rodem z jakiejś hiszpańskiej telenoweli, ani intrygujący opis, zapowiadający porywy serca, szkolne troski oraz wielką politykę, którą podobno miała nam przedstawić autorka, ani perspektywa powrotu do panienki Sheridan, jej rozterek i irytujących decyzji, które mogły doprowadzić do niczego innego, tylko do niechybnego rzucenia książką o ścianę. Z czystym sercem więc mogę się przyznać, że nie wiem, dlaczego wybierając się w tydzień później do biblioteki najpierw pospieszyłam do półki z młodzieżówkami i czym prędzej zgarnęłam z niej kontynuację "Wybranych". Zatęskniłam? Tak bardzo zaintrygowały mnie dalsze losy Sheridan i świty? A może po prostu nie mogłam pozostawić serii niedokończonej? 
"Dziedzictwo" czytałam z przerwami - najpierw ją zaczęłam, potem, bardzo zniechęcona powolnym rozwojem wydarzeń, zabrałam się za coś innego, a w końcu musiałam przeczytać lekturę, która szła mi, lekko mówiąc, jak po grudzie... więc tak naprawdę zanim na dobre wkręciłam się w historię, minęło sporo czasu i oczekiwania w stosunku do tej książki odrobinkę zmalały. Jedno muszę powiedzieć: z pewnością nie ma tutaj krzty jakiejkolwiek oryginalności i powiewu świeżości, na jaki liczyłam, mając nikłą nadzieję, że po niezbyt udanych "Wybranych" autorka poszła po rozum do głowy i zaopatrzyła się w parę świetnych pomysłów, które przekaże nam na kartach kontynuacji. Owszem, nie mogę zarzucić Daugherty nieumiejętności prowadzenia akcji, budowania napięcia i, broń Boże, przewidywalności, ale mimo wszystko sprawy, które powinny mnie zaszokować i co najmniej przestraszyć, wydały się po prostu utarte i nieco przekolorowane, a niektóre zwroty akcji zdawały się być po prostu wciśnięte na siłę. Jednak czy właśnie ten, dosyć poważny, błąd, zaważył na ocenie całej powieści? 
A tutaj Was zadziwię, ponieważ powiem, że nie. Że mimo tej całej powtarzalności i braku jakiejkolwiek oryginalności, mimo głupich posunięć i nieudanych cliffhangerów, mimo wolnego rozwoju akcji i tego, że w połowie książki miałam historii zupełnie dosyć, zakochałam się w niej. Zakochałam się w lekkim, niesamowicie wciągającym stylu pisania Daugherty, w magicznej aurze, jaką wykreowała, w Cimmerii i jej uczniach, w tej atmosferze niepokoju, która powoli zaczęła się wkradać w mury akademii, zmuszając członków Nocnej Szkoły do wzmożonej czujności... w końcu w murach zamku pojawił się szpieg Nathaniela, przekazujący mu informacje o każdym poczynaniu Isabelle. Ostatnie sto stron było dla mnie ułamkiem sekundy, podczas którego z zapartym tchem obserwowałam, jak bohaterowie zmieniają się w mgnieniu oka, a ci, których uważałam za przyjaciół, okazują się wrogami. Końcówka... nic nie wyjaśniła. Właśnie dlatego nie mogę się doczekać, kiedy w moje ręce wpadną "Zagrożeni".
Bohaterowie... zawiedli mnie, zresztą już w poprzednim tomie nie za bardzo ich polubiłam. Można by powiedzieć w wielkim skrócie, że w "Dziedzictwie" tylko pogłębiła się moja niechęć do niektórych, a o, dziwo, irytować mnie zaczął również Carter. Nie będę zdradzać szczegółów, żeby nie spoilerować osobom, które nie czytały, ale mimo wszystko Sylvain bardziej zyskał moje serce i myślę, że w następnych częściach musiałby zdarzyć się cud, żeby West znowu wkupił się w moje łaski. Natomiast Allie... tutaj muszę zaprzeczyć słowom Sylvaina, jakoby podejmowała ona zawsze najlepsze dla niej decyzje. Niektóre z nich były do bólu egoistyczne i nieprzemyślane, za które miałam ochotę wstać, iść zaczerpnąć świeżego powietrza i opłakać ludzką głupotę. Naprawdę.
Polecam tym, którzy czytali pierwszy tom i nie są pewni, czy warto zabierać się za drugi. Warto, mimo tego, że oba nie powalają oryginalnością i można się doszukać doprawdy sporych błędów.

Ocena - 8/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.matras.pl