środa, 28 września 2016

poniedziałek, 19 września 2016

"Gwiazd naszych wina" - John Green

Hazel Grace Lancaster od kilku lat choruje na raka tarczycy. Dziewczyna jest przekonana, że nie pozostało jej wiele czasu, a nawet jej wyproszone przez lekarzy i silne leki życie jest efektem ubocznym umierania - dnie spędza na oglądaniu powtórek maratonów America's Next Top Model, czytaniu w kółko tej samej książki i chodzeniu na grupę wsparcia. Właśnie na niej pewnego dnia Hazel poznaje Augustusa Watersa, chłopaka, którego kilka lat temu kostniakomięsak pozostawił z protezą prawej nogi i sarkastycznym podejściem do życia. I dopiero wtedy jej życie nabiera rozpędu... niczym rollercoaster, który nieustannie pędzi w górę. 

John Green. 
19 razy Katherine, którego przełknąć nie mogłam.
Papierowe miasta, z pozoru dobre, lecz po upływie kilku miesięcy pozostawiające po sobie  nieznanego pochodzenia niesmak.
Will Grayson, Will Grayson, porzucony po kilkunastu stronach nieudolnej próby wciągnięcia się w jeszcze bardziej nieudolnie wymyślaną fabułę.
I Gwiazd naszych wina - książka, po której miałam płakać, drzeć się wniebogłosy, wyrywać sobie włosy z głowy i dosłownie zapominać języka w gębie, kiedy przyjdzie do wykrztuszenia na jej temat choćby pięciu składnych słów. Gwiazd naszych wina, które wstrząsnęło wieloma na tyle, że hurtem zdobywało nagrody przyznawane przez rozochoconych na więcej Greenowskiej fikcji czytelników.
Gwiazd naszych wina, które w moim odczuciu jest... bardzo średnie. 
Czuję, że powinnam z góry to zaznaczyć - ciężko czyta się i do tego czerpie przyjemność z lektury książki, której zakończenie i w zasadzie wszystkie zwroty akcji zna się od dobrych paru lat. Przyznajmy się, czy nałogowo przebywając w Internecie, w dodatku w społeczności czysto książkowej (i czasami przy tym wyjątkowo okrutnej) da się wystrzec spoilerów tych wyjątkowo poczytnych książek? Może niektórym się to udało. Mnie w każdym razie zwieńczenie wyciskacza łez znanego inaczej jako Gwiazd naszych wina krótko pozostało niewiadome i interesujące, a nawet po jego poznaniu nie czułam wyjątkowego pociągu by zagłębić się w historię.
Także można uznać, że przeprowadziłam pewien eksperyment - czy po odjęciu momentu, w którym wszyscy czytelnicy wypłakują sobie oczy, rzucają książką o ścianę i od razu zabierają się do pisania dziesięciogwiazdkowej recenzji fenomen Greena nadal pozostaje... fenomenem? 
Cieszę się, że autor poruszył tak ważny temat, jakimi są nieuleczalne choroby, szczególnie wśród nastolatków. Uważam, że takie książki są potrzebne, o ile twórca ugryzie je od dobrej strony, nie ignorując ani też nie przesadzając z głównym wątkiem - tyle że w przypadku Greena od samego początku czułam pewien niewyjaśniony niedosyt. Czy tylko ja nie przepadam za momentami, kiedy temat choroby tak naprawdę traktowany jest po macoszemu, bardziej żartobliwie niż realistycznie? Właśnie, chyba nie jestem jedyna. A brnąc coraz dalej w historię Hazel i Augustusa musiałam się przygotować na to, jak niezrozumiale i po łebkach to wszystko zostanie nam wytłumaczone. Czułam się tak, jakby Green pisząc o raku, wiedział o samym przebiegu tyle, ile i ja sama - z przeprowadzonych w pośpiechu lekcji biologii, reklam telewizyjnych i ulotek rozdawanych na ulicy, sugerujących, byśmy badali się częściej. Gdzie jakiś klimat zbliżającego się końca, euforia wyzdrowienia, małe sukcesy osiągane poprzez pokonywanie kolejnych etapów ciężkiej walki? Gdzie? 
Być może ktoś pamięta, jakie zdanie miałam o bohaterach Greena, używając przy tym słowa przelektualizowani. I tutaj, ku mojemu najmniejszemu zdziwieniu, wcale nie było inaczej - i Hazel, i Augustus posługują się słownictwem co najmniej z ubiegłego wieku, używają skomplikowanych metafor i ogólnie nie mają w sobie prawie nic, co wypadałby mieć każdy przeciętny nastolatek. Nie mówię tu ani nie sugeruję, że takich ludzi nie ma albo co gorsza, że jestem do tego typu nastawiona negatywnie, tyle że... ciężko było mi czytać o osobach, z którymi utożsamienie graniczyło prawie z cudem. Naprawdę ciężko. I przypuszczam, że gdyby nie Isaac, przysłowiowy promyczek słońca, którego pokochałam całym sercem, powieść ta dostałaby ode mnie o wiele niższą notę. 
Styl pisania Greena lubię. Jest zabawny, wie, kiedy wprowadzić więcej akcji, a kiedy zwolnić, zaskakuje i opisuje zaistniałe wydarzenia w ciekawy, niespotykany sposób. Może i to nieprawdopodobne, ale jak irytują mnie jego przemądrzali bohaterowie, tak żartobliwy styl pisania uwiódł mnie i myślę, że to właśnie przez niego historia Gwiazd naszych wina jest taka barwna. Autor niesamowicie oddał realia Ameryki, Amsterdamu, uczucia bohaterów i myśli, jakie w gruncie rzeczy każdy ma. I chyba właśnie dlatego chyba najbardziej poważna książka Greena wcale nie była taka zła. 
Polecam, nie polecam... zastanawiam się, czy jest komu, skoro chyba wszyscy żyjący już ją przeczytali. Jednak jeśli lubisz oryginalny humor, warty poruszenia temat i parę ciekawych wydarzeń, dla których jednak dobrze się trochę przemęczyć, to w sumie czemu nie.

Ocena - 7/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

poniedziałek, 12 września 2016

"Cień wiatru" - Carlos Ruiz Zafón

Dziesięcioletni Daniel Sempere wybiera się z ojcem na Cmentarz Zapomnianych Książek - miejsce, gdzie dawno porzucone powieści odnajdują swoje miejsce na ziemi. Zafascynowany magią tego miejsca chłopiec zabiera ze sobą podniszczoną książkę Juliana Caraxa o niezwykłym tytule "Cień wiatru" i pochłonąwszy ją w jedną noc, nie może zrozumieć fenomenu tak nieznanego autora. A jak się potem okazuje, tajemnica jego pochodzenia może ciekawić młodego Sempere jeszcze przez wiele, wiele lat...

Są książki, które wszystkim się podobają.
Nie ma na całym świecie osoby, która nie zachwycałaby się jej metaforami, światem przedstawionym; nie ma kogoś, kogo nie urzekłoby niepowtarzalne pióro autora, które od pierwszych stron przykuwa naszą uwagę i nie pozwala oderwać się od historii do momentu, gdy i ona się zakończy.
Są książki, o których zdania bywają niezwykle podzielone. Jednym się podoba, drugim nie; jedni doceniają prostą fabułę i nieskomplikowane zagrywki autora, drudzy zaś uporczywie doszukują się niedopowiedzeń i momentów, w których zdecydowanie można by dodać więcej. Jedni wychwalają ją pod niebiosa, drudzy wyrywają sobie włosy z głowy i skreślają autora na sam dźwięk jego nazwiska.
I czasami bywają również książki, o których nic nie wiesz. Może słyszałeś o niej parę dobrych słów, może wręcz przeciwnie, ktoś wyraził na jej temat swoje niepozytywne zdanie, może kiedyś mignęła Ci przed oczami recenzja, którą zgasiłeś szybko, niezainteresowany. Może trzymałeś ją w ręku w bibliotece, zaintrygowany tytułem bądź minimalistyczną okładką, może rzuciła Ci się w oczy podczas przeglądania koszów promocyjnych w supermarkecie. Może tak, może nie.
I jak dla mnie, Cień wiatru mieścił się w każdej z tych kategorii. Bo z jednej strony czuję, jakby wszyscy o nim mówili, z drugiej strony ma on jednak tyle samo przeciwników, co popleczników, a z trzeciej to nawet nie miałam zielonego pojęcia, z czym to się je.
Do teraz.
Niezmiernie podobał mi się zarys fabuły. To było coś... o czym prawdopodobnie nigdy dotąd nie czytałam, coś oryginalnego, coś niezwykłego, coś wręcz magicznego - można by bez cienia wstydu powiedzieć, że po historii Daniela Sempere spodziewałam się praktycznie wszystkiego oprócz faktu, iż tak bardzo mnie ona zaskoczy swoją złożonością. Nie ma sensu ukrywać, że autor miesza w swojej opowieści wiele przeróżnych wątków, jednak ani przez moment nie poczułam się nimi przytłoczona bądź zagubiona - odnalazłam się znakomicie zarówno podczas szczegółowych retrospekcji, szalejącej akcji czy żmudnego oczekiwania na rozwiązanie zagadki, która nękała naszego bohatera od wczesnych lat dziecięcych. I do tego jeszcze Barcelona... przyznajmy się, kto nie chciałby przeczytać historii mającej miejsce w starodawnym hiszpańskim mieście, kto z nas nie chciałby choć na moment znaleźć się w gąszczu uliczek i trafić do księgarni, w której książki umierają?
Jednak tak samo, jak interesująco zapowiadał się Cień wiatru i na jakie emocje nastawiałam się, zaczynając lekturę, tak niezmiernie zawiodło mnie samo niewykorzystanie jego potencjału. Nie lubię opisów, nie lubię rozwlekania fabuły i ciężko ukryć, iż zazwyczaj wzrok sam ucieka mi kilka akapitów naprzód, gdy widzę kilkustronicową odę o pięknie rogu bawoła - dlatego też powieść ta niejednokrotnie mnie nużyła i zmuszała do niecierpliwego zerkania na zegarek z ogromną nadzieją, że akcja niedługo popędzi do przodu. Z jednej strony rozumiem, dlaczego autor nie mógł się posłużyć współczesnym językiem i jestem całkowicie za książkami omijającymi stwierdzenia czysto wyciągnięte ze słownika młodzieżowego slangu... ale kilometrowe opisy również  do mnie nie przemówiły i liczę na to, że kiedyś w końcu do nich przywyknę. 
A spytacie się, co z bohaterami? Szczerze, to przez dosyć grubą i obszerną powieść miałam sporo czasu, aby przyjrzeć się zarówno im, jak i ich osobowości, przeszłości oraz pobudkach i z wstydliwym uśmiechem na twarzy muszę przyznać, że nie udało mi się za bardzo do nich przywiązać. Dlaczego? Na samym początku mylili mi się potwornie i nie potrafiłam rozróżnić jednego od drugiego, co dopiero mówiąc o polubieniu ich, zaś kiedy już przyzwyczaiłam się do dziwnie brzmiących imion, doszłam do wniosku, że do końca zostało mi ledwo dwadzieścia stron. Nie rozumiem, jaką głębię mieli sobą przekazać - próbowałam, próbowałam, aż w końcu stwierdziłam, że moje starania i tak idą na marne.
Czy polecam? Zależy. Jeśli od zawsze chcieliście przeczytać Cień wiatru, od lat polujecie na nią w księgarniach lub czatujecie w bibliotece, to czemu nie - jednak jeżeli kolebie się ona gdzieś na końcu listy do przeczytania i nigdy nie jest Wam po drodze, to naprawdę, jak dla mnie nic nie tracicie.

Ocena - 6/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl