Ze wschodu nadciągnęła barbarzyńska horda prowadzona przez wodza Loethara… niczym bezlitosna plaga rozlała się po wszystkich królestwach, siejąc zniszczenie pośród tych, którzy niegdyś z niej kpili.
Do zdobycia pozostała już tylko jedna kraina. Najbogatsze i najpotężniejsze królestwo Koalicji Denova – Penraven. Władcy z rodu Valisarów stają w obliczu pewnej śmierci, tyran Loethar pożąda bowiem tego, czym władają tylko oni: legendarnego Uroku Valisarów, daru przekonywania, któremu nie można się oprzeć.
Z pomocą jednego żołnierza królewski syn – ostatnia nadzieja oblężonego miasta – umyka wrogowi. Od teraz przyszłość Penraven spoczywa na barkach tego młodego Valisara, musi on jednak przetrwać wśród bestialstwa i zdrady, by rozwikłać tajemnicę swego dziedzictwa.
opis i zdjęcie pochodzą ze strony www.lubimyczytac.pl
W zasadzie nie miałam pisać tej recenzji.
Wiecie: książkę przeczytałam mniej więcej pół roku temu, oddałam koleżance i wkrótce potem zapomniałam, że wypadałoby ją ocenić na blogu. Ani nie była szczególnie zachwycająca; ani też nie z gatunku takich, o których wypadałoby wspomnieć, niezależnie od odczuć czytelnika; nie natchnęła mnie także wena, aby po przysłowiowym "pokonaniu" "Królewskiego wygnańca" od razu podzielić się moimi emocjami ze światem. Dlatego też ochoczo rzuciłam ten tytuł w grono nigdy nieukończonych postów roboczych i tam też został, aż do dzisiejszego dnia.
Nigdy nie zrecenzowałam tutaj książki, która nie byłaby w jakimkolwiek sensie popularna. Jestem raczej czytelnikiem, które swoje lektury wybiera na podstawie pozytywnych recenzji - ot, widzę trzy, cztery wysokie oceny danej pozycji i jestem pewna, że dopisanie jej do mojej niekończącej się listy czytelniczej nie będzie aż tak dużym błędem. I tak naprawdę gdyby nie moja koleżanka, która gorąco polecała mi "Królewskiego wygnańca", być może nawet nie spojrzałabym na jego tytuł, a już najbardziej prawdopodobnie nigdy bym go nie wzięła do ręki.
Jednakże doszłam do wniosku, że jeżeli ktoś z Was jeszcze nie wie o Fionie McIntosh, to powinien się jak najszybciej dowiedzieć. Bo czego recenzent książkowy nie pragnie bardziej, niż kolejnej przynoszącej wiele radości powieści?
Pierwsze, co muszę powiedzieć: oryginalność. Dobrze wiecie, jak wysoko cenię sobie autorów, którzy w swoich książkach pokuszą się na odrobinę wyzwolenia od schematów i chyba nikomu nie jest obca moja nieustannie podsycana nienawiść do sztamp i powtarzalności. Tego się bałam, wkraczając w świat "Królewskiego wygnańca" - opis stwarzał wrażenie zupełnie innej historii, niż naprawdę została przedstawiona na kartach tej powieści i byłam mile zaskoczona widząc, na jaką intrygującą opowieść zdecydowała się Fiona McIntosh. Działo się tu dosłownie wszystko; zdrada, morderstwa, ucieczki i walka, mroczne sekrety i misternie splecione intrygi, a wszystko w murach z pozoru bajkowego zamku. Autorka w niesamowity sposób wciągnęła czytelnika w swój świat i choć z początku "wbicie" się w fabułę stwarzało mi duże problemy, potem poznawanie historii młodego księcia szło jak z płatka. Nie powiem, że rzadko udało się jej mnie zaskoczyć jakimś ogromnym zwrotem akcji; jednak to nie umniejsza faktu, że opowieść o Leonelu i jego państwie ogromnie mi się podobała.
Kolejna rzecz: styl pisania. Tutaj akurat ciężko mi cokolwiek powiedzieć, gdyż był on prosty (czasami aż za prosty) i niezbyt bogaty, z przykrością muszę też stwierdzić, że na początku czytało mi się opornie i dosyć wolno. Wspominałam już, że wciągnięcie się w historię zajęło mi trochę czasu; rzeczywiście, pierwsze sto, a nawet sto pięćdziesiąt stron było istną torturą, dopiero potem przyzwyczaiłam się do niej i zaczęłam odczuwać przyjemność z lektury. Wiem, że to może zrazić potencjalnych czytelników, jednak nie martwcie się - przed nami jeszcze jeden, duży plus.
A mianowicie - bohaterowie. Jak ja ich uwielbiam! Naprawdę, Fiona McIntosh poważnie postarała się z ich wykreowaniem, pisząc w taki sposób, aby czytelnicy nie mieli najmniejszego problemu z przywiązaniem się do nich. Często narzekam na tak zwaną "jednowymiarowość" postaci w książkach, kiedy zostają oni przedstawieni tylko z najbardziej płaskiej, papierowej strony. Na szczęście, w "Królewskim wygnańcu" nie zaznamy takiego błędu - myślę, że to zasługa doświadczenia autorki (z mojej wiedzy wynika, iż swoją "przygodę" z pisaniem zaczęła ona na początku tego stulecia) i jej obeznania z procesem tworzenia interesujących bohaterów. Leonel, Gavriel, a także inne, drugoplanowe postacie praktycznie od razu zyskały u mnie zamierzony efekt - protagonistów polubiłam, a antagonistów najchętnej posłałabym jak najdalej stąd.
Gdzieś słyszałam porównanie, że Fiona McIntosh w swoim pisarskim kunszcie jest podobna do Trudi Canavan, autorki między innymi "Trylogii Czarnego Maga". Osobiście nie pokusiłabym się na takie stwierdzenie - każda z autorek wykreowała zupełnie inne uniwersum, umieszczając w nich bohaterów o odmiennych celach i pobudkach. Jeżeli miałabym być też w stu procentach szczera, uznałabym, że Canavan wykonała przy tym o wiele lepszą robotę, gdyż jej książki figurują u mnie naprawdę, naprawdę wysoko na liście ulubionych pozycji.
Czy polecam Wam tę książkę? Oczywiście! Miała pewne, nawet dosyć poważne błędy, aczkolwiek jeżeli przymknąć na nie oko, "Królewski wygnaniec" jest bardzo dobrą książką fantasy, po którą każdy miłośnik gatunku w swoim życiu powinien sięgnąć.
Ocena - 7/10