piątek, 29 kwietnia 2016

"Odkąd cię nie ma" - Morgan Matson

Sloane i Emily. Emily i Sloane. Jedna z nich jest towarzyska, odważna i popularna, druga - raczej podpiera ściany, a propozycja zagadania do kogoś nieznajomego może wywołać u niej jedynie niekontrolowany napad paniki i mdłości. Emily od chwili, gdy poznała swoją najlepszą przyjaciółkę Sloane, nie odważyła się na nic, co wykroczyłoby poza nudne bariery codzienności. Czy lista trzynastu wyzwań, jakie przesyła jej zaginiona przyjaciółka, pomoże wyrwać się z otchłani, w jakiej żyje? 

1. Weź do ręki tę książkę (jeśli jej nie masz, leć do księgarni, biblioteki, kup e-booka... cokolwiek)
2. Otwórz na pierwszej stronie, zastanów się, czego oczekujesz od tej historii, postaw siebie w roli Emily lub Sloane, pozachwycaj się cudownym wydaniem i zacznij czytać.
3. Przerzucaj strony coraz szybciej, weź głęboki oddech, skarć Emily ostrym spojrzeniem za każdym razem, jak wywinie jakiś niechwalebny numer i obserwuj, jak na Twojej twarzy wykwita szeroki uśmiech. 
4. Wróć tutaj i podziel się swoimi wrażeniami. Pozwól, by kierowały Tobą prawdziwe odczucia, zwierz się, jak bardzo utożsamiłeś się z przedstawionymi tutaj problemami. 
I zmień swoje życie na lepsze. Tu. Teraz. Uśmiechnij się, staw czoło swym słabościom i patrz, jak stają się śmiechu warte, nieważne, coraz bardziej błahe. Wiedz, że nie trzeba robić czegoś wielkiego, by wykazać się odwagą. Te drobne gesty są najtrudniejsze. 
Wiem, to zabrzmiało źle - niczym jakaś pomięta ulotka rozdawana na ulicy, propagująca zdrowe życie psychiczne, nowo otwartą poradnię psychologiczną prowadzoną przez kogoś zupełnie Ci nieznanego czy odnoszącą sukcesy na całym świecie dietę-cud, której z pewnością musisz spróbować, by stać się lepszym człowiekiem. I wiem też, że takie świstki papieru zazwyczaj natychmiast wciskamy do kieszeni, zajęci rozmową przez telefon, by za rogiem wykonać widowiskowy rzut do kosza na śmieci albo, co gorsza, na zatłoczoną ludźmi ulicę. A w zasadzie sama nie jestem pewna, czy Morgan Matson, pisząc tę książkę, miała na myśli to, by ludzie pod jej wpływem zmieniali się na lepsze, przełamali parę słabości niczym Emily po otrzymaniu listy trzynastu wyzwań od swej najlepszej przyjaciółki. Lecz ja dostrzegłam w niej coś więcej. Co? Zapraszam do dalszej części tej recenzji.
Odkąd cię nie ma to niesamowita powieść o odwadze, niezaprzeczalnym ryzyku i, przede wszystkim, o przyjaźni, która ma szansę na wieczne przetrwanie. Bo choć Matson splątała w niej wiele wątków, to właśnie relacje międzyludzkie wysuwają się za każdym razem na pierwszy plan - nie tylko te między przyjaciółmi, ale także te w rodzinie, szczególnie w czasach, kiedy między domownikami nie dzieje się najlepiej. Emily musi więc radzić sobie z nieciekawą sytuacją nie tylko podczas poznawania świata bez Sloane u boku, ale też kiedy zapracowani rodzice powoli tracą czas dla swoich dzieci, pozostawiając je właściwie na pastwę losu.
Przyznam się, że, o dziwo, bohaterowie w tej powieści zasługują na najbardziej rozbudowany i złożony akapit. Emily ciężko mi było polubić, szczególnie na początku, gdy jej zachowanie wołało o pomstę do nieba - dziewczyna nie mogła się odnaleźć bez swojej przyjaciółki u boku, nie radziła sobie nawet z najprostszymi czynnościami, a jej niezdarność i rozterki przy najmniej znaczących gestach czasem potrafiły doprowadzić nie tyle do współczucia, ile do kiwania głową z politowaniem. Niejednokrotnie przywołuje ona retrospekcje, żebyśmy mogli poznać historię jej przyjaźni ze Sloane od chwili, gdy się poznały i choć samej dziewczyny nie było w fabule za dużo, czujemy się tak, jakby towarzyszyła głównej bohaterce w każdej chwili, gdy tylko ona jej potrzebowała. W zasadzie dopiero pod koniec dostrzegamy, jak wielkie znaczenie miała dla nich ta przyjaźń - bo choć zupełnie inne, dziewczyny doskonale się uzupełniały i żadna z nich nie pozostawała w cieniu drugiej, mimo pozornego odczucia, że tak wcale nie jest.
Może się wydawać, że Odkąd cię nie ma to powieść dla dorastających nastolatek i rzeczywiście, książka ta zyskuje popularność właśnie w tej grupie wiekowej - jednakże ja uważam, że bez względu na wiek, zainteresowania czy płeć powinniście ją przeczytać. Bo chociaż z początku będziesz do niej nastawiony źle, uznasz, że to kolejna głupia obyczajówka, których czytałeś już tyle w swoim życiu i nie masz ochoty na więcej, wcale tak nie jest. Przy tej pozycji niejednokrotnie się uśmiechniesz, roześmiejesz, a nawet oczy zaszklą Ci łzy, kiedy coś nie będzie szło tak, jak powinno. Morgan Matson to autorka, która miesza nasze serca z błotem, by potem ponownie je skleić i nieudolnie kazać im bić od nowa. Spróbujcie. Spróbujcie, a nie pożałujecie.

Ocena - 9/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

wtorek, 19 kwietnia 2016

"Panika" - Lauren Oliver

Heather, by odegrać się na swoim byłym chłopaku, postanawia wziąć udział w Panice, grze, która owiana jest ogromną tajemnicą - nikt nie wie, kto w niej sędziuje, a zadania są ściśle tajne. Nagrodą za zwyciężenie w szeregu przeróżnych konkurencji jest zdobycie przepustki do lepszego życia - komu przypadnie ta szansa? 

Czasami natrafiamy na powieści, co do których jesteśmy pewni, że nam się spodobają. Czytamy przedpremierowe recenzje, śledzimy datę wydania na polskim rynku, z niecierpliwością odliczamy dni do tego czasu w starannie prowadzonym kalendarzyku i na każdą wzmiankę o tym tytule musimy uraczyć rozmówcę długą tyradą pod hasłem "jak bardzo muszę mieć tę książkę na swojej półce", krasząc każde słowo coraz to rosnącą ciekawością i pianiem z zachwytu. I w sumie, przynajmniej w przypadku "Paniki", nietrudno uwierzyć w moje podekscytowanie kolejną książką spod pióra Oliver, książką, która z pozorów zapowiadała się tak interesująco, jak "Delirium" i tak pouczająco, jak "7 razy dziś". Tak, zapowiadała się wręcz tak dobrze, jakby zaraz miała wylądować na wszystkich książkowych portalach, podpisana moim imieniem i nazwiskiem oraz oznaczona wielkim, czerwony, stemplem "ULUBIONE". Byłam w stanie z góry określić ją nawet i najlepszą książką tego roku, dopóki tylko nie dostałam jej w swoje lepkie łapki i nie przeczytałam pierwszego rozdziału. Czar prysł. Bańka pękła. Bajka się skończyła. Witajmy w Panice.
Proszę, nie zaprzeczajcie w tym momencie i nie starajcie mi udowodnić, że jest inaczej - kiedy przeczytamy opis i chociażby pięć pierwszych rozdziałów, książka wyda się nam tak podobna do "Igrzysk śmierci", że aż coś nas w sercu wewnętrznie ukłuje, a w umyśle pojawi się pytanie, czemu jeszcze nie uznano tego za plagiat. Śmiertelna gra, pogrążone w beznadziei miasteczko, przepustka do lepszego życia, stawienie czoła najgłębszym lękom i bohaterka, która nie wierzy, że może spotkać ją coś lepszego - proszę Was, albo ja mam koszmarne zwidy, albo po prostu żywcem wyjęte cytaty z opisu "Paniki" pasują jak ulał do historii Katniss, nie obrażając oczywiście wspaniałej Suzanne Collins, której de facto wolałabym obok tego wątpliwego dzieła nie stawiać. Nie znaczy to też od razu, że ubrane w piękne słówka i trochę zwrotów akcji dobrze znane schematy nie potrafią zyskać w moich oczach i zostać przysłonięte przez bardziej znaczące pozytywy tej powieści. Tylko że "Panika" tak naprawdę nie ma pozytywów, a każda kolejna kartka to coraz głębsze i napełnione błotem dno. Uwierzcie mi, że niejednokrotnie próbowałam wykrzesać z niej coś dobrego, może chociażby malutki szczególik, który nie przedstawiłby jednej z moich lubianych autorek w tak okropnym świetle. Niestety, Lauren Oliver sama się o to prosiła.
Historia, przechodząc już do jej sedna, jest okropna. Początek książki był masakrycznie zagmatwany, nie wiedzieliśmy, co się dzieje, gdzie jesteśmy, a nawet pierwsze wydarzenia zdawały się być nijakie i pełne niedopowiedzeń. Aby uniknąć złego zrozumienia mojej myśli, wyjaśnię, że autorka przedstawiła tutaj ten rodzaj niedopowiedzenia, który jedynie nas irytuje, nie zachęcając ani trochę do poznania dalszej części tej opowieści. Jeśli mam być szczera, to przez trzy czwarte powieści nie byłam w stanie nawet powiedzieć, czy akcja dzieje się w przeszłości, czy może dwadzieścia kilka lat temu, czy jej miejscem jest Nibylandia, czy może mała wioska pod Warszawą. Lauren Oliver zawaliła na całej linii nie tylko przedstawiając wątpliwej jakości fabułę, ale też opowiadając nam o świecie w niej zawartej.
Przejdę więc może do ulubionej części moich recenzji, czyli, jak pewnie się domyślacie, do bohaterów. Pamiętacie Evę z "Bursztynowego dymu"? Twierdziłam, że jest ona tak irytująca, że da się ją opisać jedynie łącząc pięć naszych znienawidzonych głównych bohaterek. Aby dokładnie zobrazować Heather i jej nudnych kompanów, musicie złączyć co najmniej dwadzieścia nielubianych postaci, o ile aż tyle ich jesteście w stanie wymienić. Są okropni. Podejmują złe decyzje, a choć nie lubię bohaterów do bólu idealnych, ich głupota czasami woła o prawdziwą pomstę do nieba. Heather znielubiłam już od pierwszych kartek, kiedy dowiedziałam się o prawdziwym powodzie, dla którego postanowiła przystąpić do Paniki - proszę Was, kto o zdrowych zmysłach podjąłby decyzję o rozpoczęciu walki w śmiertelnej grze jedynie dlatego, żeby odegrać się na byłym chłopaku? Tak, to zdecydowanie głupiutkie i bezsensowne rozwiązanie, tak jakby autorka miała już dosyć przedstawiania bohaterek w świetle ratujących honor rodziny, idealnych panienek i postanowiła postawić na coś, co według niej bardziej pasowałoby do idei współczesnego stereotypu nastolatek. Sama jednak nie jestem pewna - może lepiej wykreować postać zdolną do poświęceń dla rodziny i bliskich przyjaciół, a nie tępą dziewoję, która robi wszystko, by pokazać swojemu byłemu, jak bardzo się pomylił.
Nie polecam, choć zresztą nie muszę tego mówić - zapewne wywnioskowaliście to już po pierwszym akapicie tej recenzji. Jak zwykle, musiałam trochę ponarzekać, ale rzeczywiście, Lauren Oliver poległa i zdecydowanie mogę powiedzieć, że jej inne książki są o wiele lepsze. Mam nadzieję, że nie zawiedziecie się na "Panice" tak boleśnie, jak ja.

Ocena - 2/10
Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

sobota, 16 kwietnia 2016

"Oddam ci słońce" - Jandy Nelson

Jude i Noah kiedyś byli nierozłączni. Wspierali się w ciężkich chwilach, byli przy sobie każdego dnia i nie wyobrażali sobie chwili, w których mogliby ot tak, przejść koło siebie całkowicie obojętnie. Aż do chwili, kiedy wszystko się zepsuło. Aż do chwili, która rozdzieli ich losy, a droga do ich ponownego połączenia będzie długa i z pewnością usłana ciężkimi próbami...


Kim jest dla Ciebie rodzina?
Odpowiedz sobie na to pytanie całkowicie szczerze. Policz w myślach momenty, w których żałowałeś, że nie ma jej przy Tobie, pomyśl także o tych, kiedy przeklinałeś los i twierdziłeś, że nie jest Wam ona do niczego potrzebna, tylko przeszkadza w osiągnięciu szczytnego celu. Powróć na chwilę myślami do chwili, gdy była Wam nieodzowna niczym powietrze, stanowiła autorytet, uosobienie miłości i troskliwości, ostoją, w której zatrzymywałeś się, gdy było Ci ciężko.  A teraz... wyobraź sobie, że w kilkanaście dni mógłbyś to wszystko stracić. Mógłbyś bezczynnie stać i obserwować, jak idealne relacje sypią się na kawałki, a ostre odgłosy kłótni rozbrzmiewają w czterech ścianach domu częściej, niźli perlisty śmiech. Pomyślcie, że właśnie takie katastrofy dzieją się na świecie dosłownie co kilka niewinnych sekund... i odpowiedzcie sobie jeszcze raz na pytanie: kim jest dla Was Wasza rodzina?
Sama nie wiem, co tak naprawdę powinnam napisać o tej książce. Co ranka, od ośmiu dni, budzę się z myślą, że czas w końcu napisać o tym, jak mi się spodobała, ale z drugiej strony kiedy tylko próbuję wykrzesać z siebie jakiekolwiek odpowiednie słowa... po prostu nie potrafię. Owszem, wpatruję się w pustą kartę bloggera, powtarzam słowo "cudowny", "idealny" i "wspaniały" co najmniej kilka razy w zdaniu, staram się oddać wszystko jak najwierniej i zachęcić Was do tego, by w końcu ruszyć się z kanapy, iść do księgarni i kupić "Oddam ci słońce", lecz cały czas nie wiem jak. Bo jakichkolwiek stwierdzeń bym nie użyła, jakkolwiek nie zaczęłabym słodzić i opowiadać, jaka to Jandy Nelson jest niesamowita, ta recenzja wyszłaby jak zwykle - po prostu polecająca dowolną książkę, która bardzo mi się podobała. A w gruncie rzeczy "Oddam ci słońce" mi się nie podobała. Ona zmieniła moje życie, rozkruszyła mi serce na milion kawałków i zmusiła do refleksji, rozmyślania nad sensem własnego postępowania i licznymi błędami, jakie ludzie codziennie popełniają, nie zdając sobie z tego nawet sprawy.
Zapewne wiele jest rodzeństw takich jak Noah i Jude. Rodzeństw, w których jedna, błaha rzecz potrafi zniszczyć przez wiele lat umacniane relacje, jedna kłótnia sprawia, że już każda prowadzona potem rozmowa zdaje się być ciągnięta na siłę. I nagle, w jednej chwili, wspólne żarciki znikają, długie, szczere konwersacje zmieniają się w ledwo wydukane "cześć"... a nikt tak naprawdę nie robi ani jednego kroku, by to zmienić, by nadal widzieć w sobie jedynie najlepszego przyjaciela i niezmierzone oparcie, nieważne, jak wielki błąd się popełni. Przyznam, że polubiłam i Noaha, i jego siostrę, pomimo że byli od siebie zupełnie różni i zdawało mi się, że trudno będzie zyskać sympatię do tak przeciwnych osobowości. Szesnastoletnia Jude jest raczej oryginalna, nawet ekscentryczna, a przez większość czasu rozmawia ze swoją zmarłą babcią lub rozmyśla nad tym, czy powodem jej nieudanych rzeźb jest złość ducha matki - jednym słowem, nie należy do osób nadzwyczaj popularnych czy towarzyskich. Za to trzynastoletni Noah cały czas goni za swoim przeznaczeniem, chowa wrażliwą duszę artysty i stara się pokazywać inną, ciekawską i inteligentną twarz swoim niewielu przyjaciołom. Czy w tym momencie wydaje Wam się, że te charaktery powinny być ze sobą mocno związane, dogadałyby się idealnie? Właśnie każdemu się tak wydaje. A oddalając je od siebie, wprowadzając między bliźnięta kłótnie, nieporozumienia, kłamstwa... autorka łamie nam serca za każdym razem.
Spytacie się, co w tej książce urzekło mnie najbardziej? Jej niesamowita aura, przedstawienie świata i relacji rodzinnych takimi, jakimi są - a nie takimi, jakimi chcemy je postrzegać. Oczywiście zachwycił mnie wciągający, plastyczny styl pisania, który wciska się w najgłębsze zakamarki naszego umysłu i mówi nam, jak powinniśmy zmieniać nasze życie, kim powinniśmy się stać, by osiągnąć pełne samozadowolenie. Mówię Wam - w tej książce coś jest. Coś, co nie pozwala o niej zapomnieć.

Ocena - 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

czwartek, 7 kwietnia 2016

"Klejnot" - Amy Ewing

Violet Lasting to jedna z dziewczyn z niesamowitymi zdolnościami, które przeznaczone zostały na Aukcję. Tam, po licytacji, mają być sprzedane do domów jednej z arystokratek, pragnących tylko jednego - przedłużyć linię rodu i urodzić Wybrankę, kobietę, która w przyszłości obejmie ważny urząd w skłóconym Klejnocie. Violet trafia do Diuszesy Jeziora, w której pałacu mają już niedługo stać się niespodziewane rzeczy... których nikt nie jest w stanie przewidzieć.

Z czym nam się kojarzą pałace? Z bogactwem, ociekającymi złotem meblami oraz marmurową posadzką, po której z gracją łabędzia stąpają obute w kryształowe pantofelki stopy. Z wystawnymi przyjęciami, na których pojawiają się zamożne osobistości, szampan leje się litrami, a w tle pobrzmiewa nutka klasycznej muzyki, którą z zachwytem komentują zajadające się ciastami damy. Na parkiecie krążą roześmiane pary, podrygujące w rytm menueta, niektórzy z nich właśnie poznali swoją przyszłą małżonkę, a niektórzy bawią się już w towarzystwie osoby, z którą spędzą resztę życia. Z czym jeszcze kojarzy nam się pałacowe życie? Z księżniczkami, hrabinami, lordami i królewską arystokracją, trzymającą pieczę nad mniej beztroską częścią tej pozornej hulanki. Z następcami tronu, panicznie poszukującymi współmałżonki, zawistnymi królami i dobrodusznymi królowymi. Lecz... czy myśleliście kiedyś o okrutniejszej części dworskiego życia? O ludziach, którzy, mimo swej doskonałości, są traktowani niczym słudzy, odsunięci od bogactwa i przyjemności płynących z przebywania w pałacu? Przyszedł więc czas, byście poznali Violet Lasting. Dziewczyny, której życie pozornie się skończyło, gdy wylądowała wraz z dwustoma innymi kandydatkami na Aukcji. 
Nie jest tajemnicą, iż zawsze byłam pod wrażeniem akcji toczącej się w samym środku pałacowej sielanki. Księżniczki, bale, zacięta walka o koronę i dworskie intrygi, toczące się tuż pod nosem obojętnej rodziny królewskiej... wzbudzały u mnie mieszankę ekscytacji pomieszanej z zafascynowaniem, naturalną ciekawość, jak autor bądź autorka przedstawi realia ludzi żyjących w nieopisanym bogactwie. Bo za każdym razem robił to inaczej. Ale to akurat Amy Ewing wykreowała świat, o którym nawet byście nie pomyśleli, że mógłby istnieć pod nazwą "Klejnotu". 
Zawsze obserwujemy przebieg wydarzeń z perspektywy osoby, dla której znalezienie się pośród wszechobecnego bogactwa było jak przysłowiowa gwiazdka z nieba. O której bezpieczeństwo dba wyspecjalizowana grupa ludzi, a każdy czyn opiewają gazety, starając się za każdym razem przysporzyć jej coraz więcej miłośników. Tutaj, dla odmiany... spotykamy się z okrucieństwem. Traktowaniem obdarzonych zdolnościami ludzi jak zwierzęta, bezwolne maszynki do spełniania rozkazów swych rozpieszczonych właścicieli. Violet, jako jedna z najbardziej uzdolnionych dziewczyn w Magazynie, trafia z sielankowej, rodzinnej atmosfery do surowego pałacu, w którym złamanie zasad szalonej Diuszesy grozi poważnymi skutkami. Amy Ewing doskonale poradziła sobie z zadaniem, w którym najwyższą stawką było odwzorowanie świata bogactw jako nie tyle ogrom szczęścia i fontannę obfitości, ale więzienie, gdzie mimo swoistej wolności Violet dusi się z tęsknoty za rodziną i dawnym życiem.
Świat przedstawiony w "Klejnocie" jest jednym z lepszych, a w rzeczywistości jednym z okrutniejszych, z jakimi miałam okazję się kiedykolwiek spotkać. Tutaj nie ma miejsca na uśmiechy, szczęście i szczery śmiech, płynący korytarzami pałaców dzień i noc, jak to bywało dla przykładu w cukierkowych "Rywalkach" Kiery Cass. Będąc szczerym, w uniwersum wykreowanym przez Amy Ewing prędzej spotkamy się z uschniętymi gałązkami winorośli, namacalnym strachem i nieustanną paniką, niż z ogrodami pełnymi kwitnących, pachnących róż. Przyznam, że próbowałam doszukać się tutaj jakichś wad, niedociągnięć, widocznych inspiracji jakąś inną serią czy filmem, ale po dłuższym czasie stwierdziłam, że to nie ma sensu - autorka postarała się na tyle, że każde jej posunięcie zdaje się być niesamowicie oryginalnym powiewem świeżości.
Podsumowując, książka Amy Ewing jest wspaniała. "Klejnot" przedstawia sobą wszelkie walory, jakie powinna mieć każda dystopia, sprawia, że jesteśmy wciśnięci w fotel i jednocześnie coraz szybciej przewracamy strony, żeby dowiedzieć się, co stanie się akurat w TYM kluczowym momencie. Polecam wszystkim, którzy lekką fantastykę kochają tak samo jak ja. Z pewnością wyniesiecie z tej lektury niesamowite wrażenia, których długo nie zapomnicie.

Ocena - 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

sobota, 2 kwietnia 2016

"Ten jeden dzień" - Gayle Forman

Allyson Healey wyjeżdża wraz ze swoją najlepszą przyjaciółką Melanie na kilkutygodniową wycieczkę po Europie. Kiedy wyjazd dobiega już końca, a Ally zaczyna zdawać sobie sprawę, jak bardzo ją zawiódł, jak na zawołanie zjawia się tajemniczy Willem - Holender, który proponuje dziewczynie jeszcze jeden dzień. Jeden dzień w Paryżu. Jeden dzień, którego konsekwencje lata później będą tak samo trwałe i nieporuszone przez płynący czas. 

Los każdego dnia serwuje nam przeróżne scenariusze. Będąc w ciągłym pośpiechu, nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak duża część naszych codziennych spraw jest kreowana przez drobne wypadki, których istnienia z początku nawet nie zauważamy - nie dostrzegamy, jak wiele wydarzeń mogłoby nigdy nie mieć miejsca, gdyby nie mały, z pozoru nic nieznaczący gest. Jedna decyzja, krok, uśmiech... albo jeden dzień. Jeden dzień, który wywrócił życie Allyson Healey do góry nogami. Jeden dzień, który zmienił wszystko. Jeden dzień, dzięki któremu wszystko staje się zrozumiałe - to, kim byliśmy w przeszłości i to, kim staliśmy się teraz. 
Zapewne w tym momencie wszyscy zadajemy sobie to samo, wdzierające się w najdalsze zakamarki umysłu pytanie - a kim tak naprawdę jesteśmy my? Czy gdyby na horyzoncie pojawiła się propozycja jednodniowej wycieczki do Paryża z tajemniczym Holendrem, z naszych ust wydobyłaby się pozytywna odpowiedź, a na wargach wykwitł szeroki uśmiech? A może pokręcilibyśmy głową ze wstydem i szybko zakończylibyśmy temat, tłumacząc się milionem możliwych wymówek?
Nigdy nie byłam bliżej zainteresowana lekturą tej książki - ani w momencie premiery, ani też, kiedy na blogosferze, a nawet poza nią zaczęły pojawiać się pozytywne opinie na jej temat. Bo Ten jeden dzień to tak naprawdę jedna z powieści, które mijamy kilkakrotnie na księgarnianych półkach i beznamiętnie bierzemy do ręki, nie oczekując niczego nadzwyczajnego, ot, kolejnej książki na kilka wieczorów, która nic w nas nie poruszy. Grzeczna dziewczynka, jeden dzień, życie sypiące się na głowę i tajemniczy on, którego ma nadzieję szybko zapomnieć - nic specjalnego, prawda? Rzeczywiście ta książka jest do bólu prosta, schematyczna, czasami wręcz zirytuje tym czy tamtym posunięciem pozytywnie zwariowanej autorki czy nawet zawstydzi denerwującym zachowaniem samej Allyson. Ale z drugiej strony Ten jeden dzień w nas coś zmienia. Nie wiem, co dokładnie - może sposób, w jaki patrzymy na samych siebie, nasze decyzje, które podejmujemy i sposób postrzegania otaczających nas ludzi? Może po jej przeczytaniu czujemy się zainspirowani do tego, by mimo wszechobecnych problemów zebrać się i poszukać rozwiązania na wszystkie dręczące nas pytania? 
Historia przedstawiona przez autorkę jest niesamowita. Cudowna. Rewelacyjna. Wspaniała do tego stopnia, że choć od jej przeczytania minęło już dobrych kilka dni, emocje w moim sercu rozbrzmiewają z równie silną mocą, co kiedyś. Gayle Forman posiadła niespotykaną umiejętność czarowania swym słowem, ubierania wydarzeń w tak wyszukane i magiczne zwroty, że czujemy się, jakbyśmy stali tuż obok i obserwowali toczącą się akcję z zapartym tchem. Sama nie mam pojęcia, jak opisać uczucia, które targają mną w tym momencie - szczęście, smutek, złość, szeroki uśmiech, samotna łza płynąca po policzku... drżąca ręka, kiedy trzymam tę książkę w dłoni i znów czuję to wszystko ze zdwojoną siłą.
Rzeczą, za którą po raz kolejny mogę pochwalić Gayle Forman, jest niesamowite wykreowanie bohaterów. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz czytałam książkę, w której ich charaktery byłyby tak złożone i pełne naturalnych cech, jakie możemy wykształcić w sobie samych - autorka doskonale ubrała w słowa przemianę, jaką przechodzi Allyson po poznaniu Willema. Ukazuje, że aby stać się kimś innym, nie wystarczy zmienić imię, fryzurę i mimikę - należy pracować nad sobą przez wiele miesięcy, wierząc w sukces i w to, że kiedyś uda się osiągnąć swój cel. Ta książka w pewnym sensie niesie za sobą wiele przesłań, ukrytych pomiędzy wierszami prawie każdej ważnej sentencji - jednakże najważniejszym z nich jest jeden, może i powtarzalny morał: należy stawiać swoje dobro na pierwszym miejscu. Allyson, metodą prób i błędów, dochodzi do tego, że oczekiwania postawione przed nią wiele lat temu nie muszą być priorytetem, skoro nie tego pragnie jej serce. Daje przykład wszystkim, czym stały się dla niej niespełnione w młodości pragnienia rodziców, którzy postanowili wmówić córce, do czego powinna sama dążyć - obowiązkiem, kulą u nogi, powodem, dla którego jej życie sypało się na drobniutkie kawałeczki.
Ta książka jest... genialna. Przeczytajcie ją. Bez względu na to, czy lubicie YA, bez względu na to, ile macie lat, czym się interesujecie czy kim jesteście. Bo to tak naprawdę jest nieważne. Nieważne są tytuły, opisy, imiona - ważne jest to, co sami udowodnicie swoim zachowaniem i podejściem do coraz szybciej pędzącego życia.

Ocena - 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl