wtorek, 25 lipca 2017

"Córka zjadaczki grzechów" - Melinda Salisbury

17-letnia Twylla żyje w pałacu. Ale chociaż jest zaręczona z księciem, dziewczyna nie jest zwykłym mieszkańcem dworu. Jest katem.
Będąc wcieleniem bogini, Twylla zabija swoim dotykiem. Każdego miesiąca jest zabierana do więzienia i kładąc rękę na skazańcu, wykonuje egzekucję. Nawet książę, którego królewska krew chroni przed skutkami dotyku Twylli, unika jej.
Jednak na dworze pojawia się nowy strażnik – chłopak, który pod uśmiechem ukrywa śmierć. Tylko on, w przeciwieństwie do innych, widzi w Twylli po prostu dziewczynę, nie tylko kata i boginię. Jednak Twylla została przyrzeczona księciu i zdaje sobie sprawę, co czeka tego, kto sprzeciwi się królowej.
Ale zdrada to ostatni problem Twylli. Królowa planuje zniszczyć swoich wrogów. To plan, który wymaga ogromnego poświęcenia. Czy Twylla wykona przeznaczone jej zadanie, by ochronić królestwo?  



Panie i panowie - oto Córka zjadaczki grzechów.
Czyli, w krótkich słowach: jak na zawsze zrazić się do powieści młodzieżowych.

Nikt nie zapomina ludzi, którzy go kochali. Bez względu na wiek i upływ czasu, zawsze pamiętamy, że byliśmy kochani.

Zabijanie dotykiem? Dziewczyna, niby zaręczona z księciem, żyjąca w pałacu i posiadająca wszelkie dobra doczesnego świata, a jednak obdarzona straszliwym brzemieniem, utrudniającym jej życie od wielu lat? Unikana przez ludzi z jej otoczenia, wyszydzana, uznawana za istotę nie z tego świata, która nie powinna istnieć? I ktoś nowy w jej życiu, ktoś, kto nareszcie ją rozumie, kto dostrzega, że nie ma w niej nic nadzwyczajnego, ktoś, kto widzi w niej po prostu dziewczynę?
A, i jeszcze zdrada. Plan, który wymaga ogromnego poświęcenia. Nieudolna próba zrobienia z tej książki czegoś, co zwróciłoby uwagę czytelnika choćby na moment.
Brzmi znajomo?
Niewątpliwie. Gdyż Córka zjadaczki grzechów nie jest niczym innym, niż tym, co już dobrze w literaturze znamy... i z pewnością nie kochamy.

Nauczyłam się, że bycie samą bardzo różni się od bycia samotną. Żyłam niegdyś pośród ludzi i byłam bardzo samotna, a teraz jestem sama i nigdy wcześniej nie byłam bardziej zadowolona z życia. 

Schematy, schematy, schematy. Zaryzykuję stwierdzenie, że Córka zjadaczki grzechów nie posiada w sobie niczego oryginalnego - cała jej fabuła, porażające zwroty akcji, bohaterowie i ich problemy... to wszystko już było, i to nie raz, lecz praktycznie w każdej wydanej na polskim rynku powieści młodzieżowej. Książka Melindy Salisbury była najzwyczajniej w świecie nudna i potwornie, potwornie przewidywalna - największej zagadki, która miała zwalić czytelników z nóg, domyśliłam się na długo przed tym, jak została ujawniona. Sam przebieg akcji zresztą pozostawia sobą wiele do życzenia. Patrząc z perspektywy czasu (od przeczytania przeze mnie Córki zjadaczki grzechów minęło już prawie półtora tygodnia) stwierdzam, że jakiej takiej fabuły w zasadzie tutaj nie zaznamy - autorka opowiedziała nam łzawą historię o zabójczej dziewczynie i podupadłym królestwie, zaprezentowała sztampową walkę dobra ze złem, szybko zapobiegła powstaniu jakichkolwiek niedopowiedzeń w wątkach pobocznych (których po prostu nie było) i zakończyła książkę w najbardziej przewidywalny sposób, w jaki tylko można było to zrobić. 
Brawo, pani Salisbury. Bardziej zmarnować mojego czasu chyba się nie dało. 

[Ludzie] widzą jastrzębia i myślą sobie, że przyjemnie byłoby umieć latać. Ale gołębie i wróble też potrafią latać, a jakoś nikt nie wyobraża sobie siebie jako wróbla. Nikt nie chce być wróblem.
Nie przesadzę, jeśli powiem, że przez pierwszą połowę książki Twylla mogłaby równie dobrze być nie tyle śmiertelnie niebezpiecznym wcieleniem bogini Daunen, ile zwyczajną wycieraczką do butów, która niby spełnia ważną rolę, a jednocześnie przez nikogo niezauważaną. Dziewczyna po prostu... nie istniała. Mimo że w myślach nieustannie przeklinała fakt, że musi wykonywać każdy rozkaz królewskiej pary i rozwodziła się, jakby to nie chciała się im sprzeciwić, to nie próbowała zrobić kompletnie nic, aby choć odrobinę poprawić swój los - na próżno szukać u niej choćby odrobiny własnego zdania oraz asertywności, była też na każde zawołanie swoich ciemiężców i spełniała ich każde, nawet najbardziej bezsensowne rozkazy. Dopiero, kiedy Twylla napotkała Liefa - kolejną idealną, wyzbytą jakichkolwiek wad wycieraczkę - doszła do wniosku, że jej buntownicza natura powinna wyjść na jaw, a ona sama wreszcie stanie się kowalem własnego losu. I to jest błąd, kardynalny, potworny błąd - Melinda Salisbury pokazała swoim czytelnikom, że to, w jaki sposób zmieni się nasze życie, w głównej mierze zależy od kogoś innego; że jeżeli natkniemy się na kogoś, z kim znajdziemy wspólny język, dopiero on uratuje nas z dawnego, nudnego życia i tchnie w nie odrobinę szczęścia. Że sami nie jesteśmy w stanie nic zmienić.
Co, jak wszyscy, mam nadzieję, dobrze wiemy, jest wierutną bzdurą. 
W całym tym zamieszanu znalazła się jednak jedna postać, która zyskała sobie moją sympatię  - a mianowicie książę Merek, który, choć pojawiał się nieczęsto, wykazał się odrobinę większą inteligencją, niż cała reszta mieszkańców pałacu razem wzięta. Myślę, że to właśnie on miał na myśli jedynie dobro Twylli i pragnął, by jej życie się zmieniło - jednak nie kierując nią na każdym kroku, tylko dając jej wolność wyboru, to, czego dziewczynie brakowało przez cały swój okres życia w pałacu. Dlatego też, z powodu jego szczerych intencji i charakteru, którego nie dało się nie polubić, zakończenie książki bardzo mnie rozczarowało

Matka nauczyła mnie, że mężczyzna powinien zawsze składać przeprosiny na piśmie, by dama miała pewność, że się z nich nie wycofa.
Nie wiem, co sądzić o tej książce; jestem jednak pewna, że po żadne dzieło Melindy Salisbury nigdy więcej już nie sięgnę.  Jedyne, co mogę autorce przyznać to to, iż jej powieść czyta się bardzo łatwo i dosyć szybko - styl pisania autorki nie przeszkadzał mi w przyswajaniu jakże interesującej fabuły, więc tak naprawdę nie mogę się do niego w żaden sposób przyczepić. Jednak Córka zjadaczki grzechów z pewnością posiada o wiele więcej wad niż zalet: książka jest schematyczna, nudna, bardzo przewidywalna, nie niesie za sobą żadnego morału, a jej bohaterowie wykazują się inteligencją godną stojaków na parasole.  Nie obrażając, oczywiście, stojaków.
Czyli chyba stawiam sprawę jasno: nie czytajcie. 

Ocena - 3/10

sobota, 22 lipca 2017

"Głębia Challengera" - Neal Shusterman

Niepokojąca podróż przez głębię ludzkiego umysłu. Opowieść o chłopcu, który powoli pogrąża się w chorobie psychicznej. 
Caden Bosch jest rozdarty między tym co widzi, a tym, co wie, że jest prawdziwe. Ma paranoje i halucynacje. Jest zdolnym uczniem liceum obdarzonym artystyczną wrażliwością, jednak coraz częściej wydaje mu się, że bierze udział w misji badającej Głębię Challengera, najgłębiej położonego punktu Rowu Mariańskiego (10 994 metrów pod poziomem morza). Jest świadomy, że jego świat się rozpada i coraz bardziej przerażony, że powoli przestaje odróżniać, co jest prawdą, a co ułudą. Rodzina i przyjaciele dostrzegają zmiany w jego zachowaniu i zaczynają się poważnie niepokoić. Zostaje przyjęty do szpitala psychiatrycznego i poddany leczeniu. Teraz to personel medyczny staje się załogą statku ku zdrowieniu.
Wnikliwa i niezwykle realistyczna, poruszająca i nie dająca spokoju powieść powstała na podstawie osobistych przeżyć autora, którego syn Brendan cierpi na chorobę umysłową.

opis i zdjęcie pochodzą ze strony lubimyczytac.pl


Głębia Challengera to książka niewyobrażalnie, niewyobrażalnie smutna; powieść, po którą na pewno nie sięgnięcie, chcąc się rozerwać w upalny, wakacyjny dzień. 
A jeśli mam Wam dać choć jedną radę, powiem tyle: nie musicie się spieszyć. 

- Jedynym, czego trzeba się bać - oznajmia kapitan zza steru - jest sam strach. I od czasu do czasu potwór ludojad.


Postawię sprawę jasno - cieszę się, że Shusterman poruszył w swojej książce temat chorób psychicznych: temat, po który, jak wynika z moich obserwacji, autorzy powieści młodzieżowych sięgają raczej sporadycznie. Głębia Challengera miała być dla mnie czymś zupełnie nowym; czymś, co otworzyłoby mi oczy na problemy, o jakich być może do tej pory nie miałam pojęcia; czymś, co będę polecać wszystkim dookoła jako najbardziej potrzebną książkę, jaka w tej chwili znajduje się na rynku. I nie zrozumcie mnie źle, Głębia Challengera to nadal powieść, za której powstanie jestem bardzo wdzięczna - właśnie dzięki niej wiele czytelników będzie miało szansę zrozumieć, jak poważną rzeczą jest schizofrenia, tym bardziej, że historia oparta jest na prawdziwych zdarzeniach i przeżyciach syna autora, Brendana Shustermana. Tylko że... chyba pragnęłam czegoś więcej. A, jak każdy mól książkowy dobrze wie, wysokie oczekiwania w stosunku do lektury często kończą się zupełnie inaczej, niż sobie to wyobrażaliśmy.


Martwe dzieci stawia się na piedestale, a te chore psychicznie zamiata się pod dywan.

Fabuła Głębi Challengera toczy się w dwóch miejscach: w realnym świecie, w którym Caden zmaga się z postępującą chorobą psychiczną i na statku zmierzającym do najgłębszego punktu Rowu Mariańskiego, położonego prawie jedenaście tysięcy metrów pod poziomem morza. Przyznam szczerze - nienawidziłam rozdziałów poświęconych misji. Chociaż pod koniec książki byłam już w stanie całkowicie zrozumieć, o co chodziło Nealowi Shustermanowi, czytanie powieści z perspektywy Cadena-załoganta było po prostu... męczące. Przez pierwszą połowę książki starałam się domyślić, do czego w ogóle "pieje" opowiadanie o życiu chłopaka, który został wybrany do wypełnienia misji daleko za oceanem, miejscu tak odległym od normalnego toku akcji - a kiedy wreszcie wszystkie elementy złożyły się w całość, poświęcałam całe moje skupienie na zgadywanie, jaki związek mają ze sobą obie perspektywy (co, nie ukrywam, było zadaniem dosyć skomplikowanym).
Nie z samych minusów składa się jednak fabuła Głębi Challengera - i nie byłaby to całkowicie szczera recenzja, gdybym nie wspomniała o samym aspekcie schizofrenii, na której się ona opiera. Historia Cadena to opowieść niezwykle smutna i trudna w lekturze, szczególnie dla osób wrażliwych. Neal Shusterman poruszył w niej wszystkie aspekty życia jako osoba chora: począwszy od ciężkiej sytuacji rodzinnej Boschów, a skończywszy na terapiach w szpitalu psychiatrycznym, z którymi musiał zmierzyć się chłopak. Autor pokazał swoim czytelnikom, do jak poważnych skutków może doprowadzić schizofrenia - i jak ważne jest to, by nie lekceważyć jej początkowych objawów.

Kiedy prawda boli, zawsze nienawidzi się posłańca.

Polubiłam Cadena. Jest to jedna z tych przeintelektualizowanych postaci, które raczej ciężko wyobrazić sobie w normalnym świecie, ale tak czy tak udało mu się zdobyć sobie moją sympatię - jestem pod wrażeniem tego, w jaki sposób Neal Shusterman przedstawił postępującą w umyśle chłopaka chorobę. Autor sprawił, że przeżywałam cały jej przebieg razem z głównym bohaterem: martwiłam się, kiedy było gorzej, kibicowałam, aby wszystko się ułożyło i cieszyłam jak dziecko przy każdym, nawet najmniejszym objawie wyzdrowienia.
Niestety, kreacja innych bohaterów wypada na tle Cadena o wiele słabiej. Byłam w stanie zrozumieć, że to właśnie chłopak miał grać w Głębi Challengera pierwsze skrzypce, więc inne postacie mogły pozostać nieco w tyle - jednakże biorąc pod uwagę fakt, iż było ich dosyć sporo, ciężko mi było to posunięcie Shustermanowi wybaczyć.

Łakniesz choćby miedziaka, ale masz żal, kiedy się trafi.

Podsumowując, pozostaję w stosunku do Głębi Challengera bardzo neutralna. Spodziewałam się po niej zupełnie czegoś innego - niestety, Neal Shusterman nie spełnił moich wymagań i choć pozostawił po sobie powieść dobrą, to niestety nie na tyle dobrą, bym mogła ją Wam polecić.

Ocena - 6/10


środa, 19 lipca 2017

"Fatalna lista" - Siobhan Vivian

Piękno i brzydota nie zawsze są kwestią wyglądu.
Wyobraź sobie, że gdy przychodzisz do szkoły, oczy wszystkich są wbite w jeden punkt.
W listę.
Czy znajdziesz na niej swoje nazwisko? A jeśli tak, to w której kategorii?
Co roku ktoś - nie wiadomo, kto - wybiera dwie dziewczyny z każdego rocznika. Jedna zostaje okrzyknięta najpiękniejszą, druga - najbrzydszą.
O tych spoza listy natychmiast się zapomina. Wybrane nagle znajdują się w centrum uwagi całej szkoły.
Na liście są nazwiska ośmiu dziewcząt. W świecie po liście ich życie już nigdy nie będzie takie samo.

 zdjęcie i opis pochodzą ze strony lubimyczytac.pl

Każdy z nas chce czuć się pięknym. 
Albo nie: każdy z nas pragnie być za pięknego uważany. 

Jednego dnia dziewczyny obgadywały jedna drugą, używały najokrutniejszych wyzwisk, a już następnego przysięgały, że będą odtąd dla siebie najlepszymi przyjaciółkami.

Nie oczekiwałam, że Fatalna lista cokolwiek zmieni. Mało tego, nie miałam nawet nadziei na to, że będzie to książka w jakimkolwiek stopniu dobra - proszę Was, gdybym przy wyborze lektury kierowała się jedynie opisem, ominęłabym tą powieść tak szerokim łukiem, jak tylko się da. Typowe amerykańskie liceum? Lista, na której widnieje nazwisko najbrzydszej i najładniejszej dziewczyny z każdego rocznika? I do tego zdanie wybrane nagle znajdują się w centrum uwagi całej szkoły
Nie. Nie, i jeszcze raz nie. 
Jeżeli miałabym czytać książkę tak pustą, tak skupiającą się na powierzchownej naturze człowieka i poruszającą się bezpiecznymi schematami - wolałam nie czytać jej wcale.
I przypuszczam, że gdyby nie nazwisko Siobhan Vivian, którą wspominałam bardzo miło z jej współpracy z Jenny Han ("Ból za ból", polecam!), Fatalna lista nigdy by w moich rękach nie wylądowała. A to, przyznaję, byłoby jednak sporą stratą. 

Za parę lat nikt nie będzie pamiętał tego balu ani tego, kto został jego królową. Wszyscy zapomną też o liście. W pamięci pozostaną natomiast przyjaciele, znajomości, jakie zawarliście w szkole. Tak naprawdę tylko to się liczy i tylko to warto zachować.
Nie spodziewałam się, że to powiem, ale jednak: Fatalna lista okazała się być książką zaskakująco mądrą. Żyjemy w czasach, kiedy piękno jest rzeczą niemalże oczywistą - idealny wygląd codziennie prezentują nam kolorowe magazyny, portale społecznościowe oraz przeróżne telewizyjne programy. Każdy wie, jak powinien wyglądać, by być uważanym za ładnego, każdy wie, co powinien zrobić, co powinien zmienić i jakie działania poczynić, aby spotkać się z ludzkim wyobrażeniem ideału. I choć obawiałam się, że zamiast nieco uspokoić to całe przesadne dążenie do perfekcji, Fatalna lista tylko je pogłębi, myliłam się: Siobhan Vivian udowodniła nam, że tak naprawdę nikt nie jest w stu procentach idealny, a każdy posiada swoje kompleksy - nawet osoba posądzana za perfekcyjną. Pokazała również swoim czytelnikom, że piękno to tylko względne, subiektywne określenie; wiele rzeczy jest od niego w życiu ważniejszych i to na nich powinniśmy się skupić.

To, jak odniesiesz się do listy będzie miało przełożenie na to, jak odbiorą ją twoi rówieśnicy. 

Aż ciężko mi się do tego przyznać, ale polubiłam wszystkie dziewczyny, których oczami przyszło mi obserwować przebieg wydarzeń - każda z nich miała swoje życie i własny świat, kontrastujący z łatką pięknej albo brzydkiej, która przylgnęła do niej za pośrednictwem listy. Autorka doskonale dała nam do zrozumienia, że nigdy nie wiemy, jak nasze komentarze dotyczące czyjegoś wyglądu wpłyną na drugą osobę, bowiem każda dziewczyna, która znalazła się na liście - Abby, Danielle, Sara, Margo, Lauren, Jennifer, Candace i Bridget - zareagowała na to "wyróżnienie" zupełnie inaczej: jedne z zachwytem, drugie z zaskoczeniem, trzecie wręcz z rozpaczą. Siobhan Vivian postarała się, by każda z wykreowanych przez nią postaci była barwna i oryginalna, więc mimo wielu punktów widzenia nie miałam problemu z tym, aby połączyć imiona bohaterek z ich historiami.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie zakończenie. Przyznaję, że autorka chyba chciała skończyć przygodę z Fatalną listą zbyt szybko, co skutkowało niezbyt dobrze skonstruowaną fabułą - szczególnie na ostatnich stronach zaczęła ona niezbyt komfortowo przyspieszać i na siłę ciągnąć do punktu kulminacyjnego, tak jakby Siobhan Vivian nie miała pomysłu na pomniejsze szczegóły. W konsekwencji nie otrzymałam odpowiedzi na najbardziej nurtujące mnie pytania -  a biorąc pod uwagę ogólny morał tej książki, jest to wręcz absurdalne i nie rozwiązuje większości poruszonej w niej problemów.  

Dziewczyny oceniają się nawzajem i uprzedmiotawiają, pogrążając jedne, a inne wynosząc na piedestał. 
Podsumowując, polecam Wam tę książkę z całego serca. Jeżeli, tak jak ja, wahacie się ze względu na banalny i nieco pusty opis, mogę Was zapewnić, że bez powodu - Siobhan Vivian porusza wiele tematów, o których warto wspominać w książkach przeznaczonych dla młodzieży. 

Ocena - 8/10

piątek, 14 lipca 2017

"The Da Vinci Code" - Dan Brown

W Luwrze zostaje popełnione morderstwo. Jego ofiarą jest kustosz. Zwłoki zostają znalezione w pozycji przypominającej sławny rysunek witruwiański, na którym renesansowy artysta przedstawił idealne proporcje ludzkiego ciała. W zbrodnię zamieszany jest - według policji - profesor z Harvardu, znawca symboliki religijnej.
Sprawy komplikują się, gdyż umierający kustosz pozostawił szereg zagadek, które mają pomóc wskazać winnych tej zbrodni i trzech innych popełnionych tej nocy na wpływowych mieszkańcach Paryża. Ale mają też doprowadzić do czegoś znacznie bardziej istotnego.




Chciałam kolejną powieść na miarę Angels and Demons, dostałam... no właśnie.

Men go to far greater lengths to avoid what they fear than to obtain what they desire.
The Da Vinci Code okazał się być dokładnie tym, czego od niego oczekiwałam.
Chciałam książki, która, tak samo jak poprzedni tom, będzie przyjemną lekturą obfitującą w ciekawe wydarzenia, z nutką historii i wieloma zagwozdkami z dziedziny symboliki religijnej.
Chciałam znowu usłyszeć specyficzne żarciki Roberta Langdona, posłuchać jego inteligentnych rozważań i wziąć udział w śmiertelnie niebezpiecznym wyścigu z czasem (odmierzanym oczywiście na zegarku z Myszką Miki), którego zwycięzca pozostaje nieznany do ostatnich chwil.
Tęskniłam za pędzącą na złamanie karku akcją i zakończeniem, które zwaliłoby mnie z nóg i pozbawiło wszelkich dotychczasowych domysłów, jakie kłębiły się w mojej głowie.
Chciałam po prostu czegoś, co oderwie mnie od rzeczywistości i nie pozwoli o sobie zapomnieć przez długi, naprawdę długi czas. 
I, ku mojej uldze, The Da Vinci Code właśnie czymś takim się okazało. 


Telling someone about what a symbol means is like telling someone how music should make them feel.
Powiem jedno - jeżeli kiedykolwiek przestanę się zachwycać tym, w jaki sposób Dan Brown splata swoje intrygi, możecie uznać, że jest ze mną coś nie tak. To, co działo się na kartach The Da Vinci Code po prostu przeszło moje najśmielsze wyobrażenia - tak szczegółowej, dopracowanej i zadziwiająco interesującej historii nie spotkałam nigdy u żadnego innego autora, z którym miałam do czynienia. Brownowi udało się zamienić koszmarnie oklepany w przeróżnych kryminałach schemat, jak znalezienie zwłok oznaczonych tajemniczymi symbolami, w coś zupełnie oryginalnego - w coś, co od pierwszych stron wzbudza zainteresowanie czytelnika i trzyma go w napięciu aż do samego końca. Wszystko łączy się ze wszystkim, wskazówki odkryte na dwudziestej stronie przydają się na czterysta pięćdziesiątej, a bohaterowie raz okazują się być przyjaciółmi, a raz wrogami. Nie spodziewasz się, kiedy rzecz z początku nie do odgadnięcia staje się być prosta i wręcz banalna; kipisz ze złości, kiedy nie wpadniesz na coś oczywistego i piejesz z zachwytu, kiedy uda Ci się zrozumieć jakąś zawiłość, zanim zrobi to Langdon. 
Pozornie - sam zachwyt. 
Ale czy The Da Vinci Code to rzeczywiście same pozytywy?


What really matters is what you believe.
Spotkałam tutaj ten sam problem, co w Angels and Demons - pierwsze rozdziały dłużyły mi się niesamowicie, a z początku wbicie w fabułę graniczyło niemal z cudem. I choć sam rozwój historii niezmiernie mnie ciekawił, w żadnym wypadku nie nazwałabym tej książki lekturą "na jedną noc" ani taką, w której nie wytrzymacie, dopóki nie przewrócicie następnej strony. Czytanie jej zajęło mi w końcu cztery dni - a cztery dni jak na mnie i książkę sześćsetstronicową to, nie ukrywajmy, jednak wynik dosyć przeciętny.
Muszę wspomnieć też o stylu pisania Dana Browna, który w gruncie rzeczy można uznać za nieco... toporny. Możliwe, że to tylko moje odczucie, ale czytając The Da Vinci Code brakowało mi w nim takiej pisarskiej lekkości, co na dłuższą metę potrafiło nieźle zirytować. Co mogę zaliczyć na plus, to interesujące przedstawienie historycznych faktów czy też po prostu opisów, którymi bardzo łatwo czytelnika znudzić - tutaj ani razu nie pomyślałam o tym, aby coś pominąć albo zignorować, a bądźmy ze sobą szczerzy, że takich długich wstawek było w The Da Vinci Code całkiem sporo.

Today is today. But there are many tomorrows.
A co z bohaterami?
O Langdonie wspominałam już przy okazji ostatniej recenzji i moje odczucia w stosunku do niego w ogóle się nie zmieniły - autor wykonał bardzo dobrą robotę przy kreacji tej postaci, która nie wydaje się ani przerysowana, ani też szczególnie zaniedbana. Dan Brown zwrócił moją uwagę również na dopracowane przedstawienie postaci drugoplanowych. Sophie Neveu co prawda nie zyskała sobie mojej sympatii tak bardzo, jak Vittoria Vetra, ale nadal udało mi się ją polubić; Leigh Teabing z pewnością był jednym z bardziej zaskakujących bohaterów, a perspektywa głównego antagonisty, Silasa, sprawiała, że historii stawała się jeszcze bardziej interesująca.
Jednym słowem - dobra robota, panie Brown.

Life is filled with secrets. You can't learn them all at once.
Podsumowując - The Da Vinci Code to z pewnością lektura warta przeczytania. Jak dla mnie, nie dorównuje ona geniuszowi zaprezentowanemu w Angels and Demons, ale nie ukrywam, że zapewniła mi długie godziny rozrywki i umiliła trochę te nudniejsze wakacyjne dni.

CZYTAĆ, A MOŻE NIE, CZYLI COŚ O ANGIELSKIEJ GRAMATYCE
Przy okazji recenzji Angels and Demons wspominałam, że Brown nieco utrudnił lekturę dodając do fabuły sporo fachowego słownictwa - na całe szczęście, w The Da Vinci Code nie było go prawie wcale, co przywitałam z ogromną ulgą. Choć może nie poleciłabym czytania książek Dana Browna w oryginale komuś, kto dopiero zaczyna, to już bardziej zaawansowani czytelnicy nie muszą się obawiać - wszystko można bez problemu zrozumieć 😉


poniedziałek, 10 lipca 2017

"Angels and Demons" - Dan Brown


Robert Langdon zostaje pilnie wezwany do położonego koło Genewy centrum badań jądrowych CERN. Jego zadanie – zidentyfikować zagadkowy wzór wypalony na ciele zamordowanego fizyka. Langdon ze zdumieniem stwierdza, że jest to symbol tajemnego bractwa iluminatów – potężnej, aczkolwiek nieistniejącej od czterystu lat organizacji walczącej z Kościołem, do której należały najświetniejsze umysły Europy, jak choćby Galileusz. Jak się okazuje, iluminaci przetrwali w ukryciu do czasów współczesnych i planują straszliwą wendettę - wysadzenie Watykanu przy użyciu antymaterii wykradzionej z genewskiego laboratorium. Langdon i Vittoria Vetra, córka zamordowanego fizyka, mają zaledwie dobę, by odnaleźć utajnioną od XVI wieku siedzibę iluminatów i zapobiec niewyobrażalnej tragedii. Czy zdołają na czas rozszyfrować wskazówki zapisane w jedynym zachowanym w archiwach Świętego Miasta egzemplarzu legendarnego traktatu Galileusza? Jak zakończy się dramatyczny wyścig z czasem – po tajemnych kryptach i katakumbach, wyludnionych katedrach, tropem symboli iluminatów zakamuflowanych przed wiekami miejscach znanych każdemu mieszkańcowi Rzymu? Zagadka goni zagadkę, prowadząc do najbardziej nieoczekiwanego finału...
zdjęcie pochodzi ze strony goodreads.com, a opis lubimyczytac.pl



Science tells me God must exist. My mind tells me I will never understand God. And my heart tells me I am not meant to.
Znowu sięgnęłam po gatunek, którego zwykłam nie czytać na co dzień.
Znowu uległam pozytywnym opiniom i namowom, które od jakiegoś czasu napływają do mnie ze wszystkich stron.
Znowu złapałam się na to, że książkę mogę przeczytać w języku oryginalnym, więc chwyciłam ją z półki nie zastanawiając się nawet nad tym, czy to moje klimaty.
Znowu wahałam się, czekałam na odpowiedni moment i obawiałam się, że nie podołam Angels and demons na tle językowym.
I ponownie trafiłam na autora, w którego umiejętnościach pisarskich zakochałam się bez pamięci.

Science and religion are not at odds. Science is simply too young to understand.
Przyznaję - pierwsze sto, a nawet dwieście stron było dla mnie kompletną porażką. Czytałam kawałek, nudziłam się, wstawałam od książki i szłam narzekać wszystkim dookoła, że osławiony Dan Brown wcale nie jest tak świetnym pisarzem, jak zapowiadali - wręcz przeciwnie, Rzym wydawał mi się blady i nierealistyczny, historia naciągana, fabuła źle prowadzona, styl pisania nieskładny, a bohaterowie niezdecydowani.
Zajęło mi to całe dwa dni, przepełnione złorzeczeniami w kierunku denerwującego Langdona, by się choćby przekonać do idei tej książki.
Jeden dzień, by zacząć obsesyjnie myśleć o Angels and demons za każdym razem, gdy odkładałam ją na bok.
Jeden dzień, by stwierdzić, że może nie jest taka zła.
I dwie godziny, by kompletnie się w niej zakochać.

 God answers all prayers, but sometimes his answer is 'no'.

Ale, kończąc już te narzekania - Angels and demons jest niesamowite. Niesamowite pod każdym względem - począwszy na intrygującej fabule, poprzez uważnie stonowaną akcję, której nigdy nie było ani za dużo, ani za mało, na dokładnych opisach rzymskiej architektury skończywszy. Nie spodziewałam się, że natrafię na coś tak świeżego (jeśli w ogóle mogę tak powiedzieć o książce wydanej około siedemnaście lat temu) i oryginalnego w powieści, która z pozoru wcale się na taką nie zapowiadała. Historia rzekomej "straszliwej wendetty" skrywała bowiem w sobie o wiele więcej, niż mógłby nam zdradzić opis - Dan Brown zaserwował swoim czytelnikom doskonałą dawkę humoru, dobrej zabawy przy rozszyfrowywaniu wielorakich zagadek, ale też napięcia, które pod sam koniec nie spadało nawet na moment. Chyba muszę wspomnieć, że po raz pierwszy od dłuższego czasu zakochałam się w książce nie poprzez bohaterów ani przesłanie, jakie ze sobą niesie, tylko właśnie przez akcję - na tę chwilę nie mogę sobie przypomnieć powieści, która by nie dawała o sobie zapomnieć na tak długo po jej przeczytaniu.

Our minds sometimes see what our hearts wish were true.
 Mogłabym powiedzieć, że kreacja bohaterów w Angels and demons nie powala na kolana, ale z drugiej strony - bądźmy ze sobą szczerzy, ta książka nie jest o bohaterach. Mimo tego, polubiłam Langdona. Choć z początku niezbyt byłam przekonana do tego, w jaki sposób przedstawił go Brown, to z biegiem czasu poczęłam dostrzegać jego zalety - wysoce rozwinięta wiedza na wiele tematów, niezapomniany humor, inteligencja i pasja stworzyły obraz postaci, której tak naprawdę ciężko nie polubić. Zarówno on, jak i Vittoria prowadzili czytelnika przez ekscytującą historię o bractwie iluminatów w sposób, który nie wpływał na nasze postrzeganie fabuły - pomijając pojedyncze przypadki, rzadko zdarzało mi się irytować jej przebiegiem przez ich posunięcia. Mało tego: kibicowałam im w uratowaniu Watykanu z całych sił.

The most dangerous enemy is that which no one fears.
 Podsumowując, polecam Wam Angels and demons z całego serca. Nie jest to książka, którą uznałabym za szczególnie ambitną czy taką, którą będziecie wspominać przez lata - jednak jestem pewna, że spędzicie przy niej sporo dobrego czasu i poznacie historię, jakiej jeszcze nie mieliście okazji spotkać.

CZYTAĆ, NIE CZYTAĆ? CZYLI COŚ O ANGIELSKIM I NAUKOWYM SŁOWNICTWIE
Dobra, nie będę nawet ukrywać - było ciężko. Obracając się w świecie CERN-u, naukowców, antymaterii i Wielkich Zderzaczów Hadronów (dla ciekawskich: Large Hadron Collider) Dan Brown zasypał nas fachowym słownictwem, którego zrozumienie z trudnością przychodzi nawet i w rodzimym języku. Mając w porównaniu inne książki, jakie czytałam po angielsku mogę też stwierdzić, że i "codzienne" wyrażenia mają w sobie pewną dozę zaawansowania, więc kilkukrotnie byłam zmuszona zajrzeć do słownika. Dlatego też nie poleciłabym Angels and demons czytelnikom, którzy dopiero zaczynają przygodę z czytaniem w języku angielskim - nie warto się zrażać i lepiej sięgnąć po coś, czego lektura przyjdzie Wam z łatwością.  

Ocena - 9/10

piątek, 7 lipca 2017

"Zbrodnia nie przystoi damie" - Robin Stevens

Akcja powieści toczy się na pensji dla panienek. W szkole dochodzi do zbrodni – ginie nauczycielka, panna Bell. Dziewczynki prowadzą w tej sprawie sekretne dochodzenie. Wszystko owiane jest tajemnicą, łącznie z tym, że w szkole kiedyś miało miejsce samobójstwo jednej z uczennic. Dziewczynki są trochę jak Sherlock Holmes i doktor Watson, do których się zresztą porównują. A prasa bardzo serię chwali i okrzyknęła autorkę „Agatą Christie” lub „Dickensem” dla dzieci.
zdjęcie pochodzi ze strony lubimyczytac.pl, a opis znak.com.pl

Po raz kolejny sięgam po książkę przeznaczoną dla młodszych odbiorców - i po raz kolejny zostaję całkiem mile zaskoczona.
Zbrodnia nie przystoi damie to jedna z takich bibliotecznych zdobyczy, po której nie do końca wiesz, czego się spodziewać. Bierzesz z półki, bo ładna, nowa, jeszcze pachnąca i nieczytana; bo nigdy o niej nie słyszałeś, a wydaje się ciekawa; bo potrzebujesz lekkiej lektury, a wśród dostępnych pozycji nie ma niczego, co by spełniło Twoje oczekiwania. Wracasz do domu, z powątpiewaniem otwierasz ją na pierwszej stronie, pełen wątpliwości, czy to na pewno był dobry wybór... i nagle przepadasz. 
Kryminał kryminałem, jednak z góry muszę przyznać jedno: tożsamości "tajemniczego" mordercy panny Bell domyśliłam się już około osiemdziesiątej strony, a kolejne wydarzenia tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że mam rację - także jakiegokolwiek elementu zaskoczenia w Zbrodni... z pewnością mi brakowało. Nie umniejsza to jednak faktu, iż historia wykreowana przez Stevens jest bardzo, bardzo dobra i ciekawa. Pomimo dosyć silnych przypuszczeń o jej zakończeniu, poznawanie dalszych perypetii Hazel i Daisy sprawiało mi ogromną przyjemność i w pewnym momencie nawet zapomniałam, że książka przeznaczona jest dla innej grupy wiekowej - autorka pokierowała akcją z tak dużą dojrzałością, że przykuła moją uwagę równie dobrze, jak o wiele poważniejsze lektury.
Jeśli muszę jeszcze o czymś wspomnieć, to będzie to umiejscowienie akcji - fabuła toczy się w 1934r. na angielskiej pensji dla panienek Deepdean. Choć z początku miałam co do tego wątpliwości, Robin Stevens udało się całkiem nieźle wykreować klimat dwudziestowiecznej Anglii i pomimo paru zgrzytów, całość prezentowała się zaskakująco dobrze. Czytając wypowiedź autorki na którejś z zagranicznych stron, natrafiłam na stwierdzenie, że tym, co uczyniło Harry'ego Pottera tak magicznym, był Hogwart - tutaj to właśnie pensja Deepdean dodała historii niezapomnianego uroku. I choć może głupio zabrzmię, to gdyby nie smaczki, które kojarzymy również z serii Rowling (m. in. spanie we wspólnych dormitoriach, uczniowie-prefekci) chyba nie wspominałabym tej książki aż tak dobrze.
Sedno tkwi w bohaterach. Nie przesadzę, posługując się stwierdzeniem, że szczerze nienawidzę Daisy - a że, niestety, jest to jedna z głównych bohaterek, musiałam ją znosić przez naprawdę długi czas. Naprawdę ciężko mi powiedzieć, jaki zamysł Robin Stevens miała na tą postać. Daisy to rozpuszczona, zakochana w sobie i wredna dziewczyna, która największą przyjemność czerpie z wysługiwania się innymi ludźmi oraz poniżania swojej rzekomej najlepszej przyjaciółki, Hazel. Przez całą historię miałam szczerą nadzieję, że Hazel w końcu otworzy oczy i zda sobie sprawę, kim jest jej wspólniczka, ale na próżno - dziewczyna pozwalała sobą pomiatać przez cały czas, ślepo zapatrzona w lepszą, idealną, cudowną i piękną Daisy. Przyznaję, że nie rozumiem tego posunięcia, tym bardziej, że mamy do czynienia z książką dla starszych dzieci/młodszej młodzieży: Robin Stevens rozpowszechniła tu ideę poddawania się toksycznej przyjaźni, co, jak dla mnie, w żaden sposób nie powinno być akceptowane.
Chyba przyszedł już czas na podsumowanie moich wrażeń po lekturze Zbrodni... i nie skłamię mówiąc, że moje uczucia są raczej mieszane. Z pewnością do plusów zaliczam ciekawą historię oraz dosyć szybką akcję, lecz niektóre posunięcia autorki oraz ogólna przewidywalność fabuły nie działają na korzyść jej oceny. Myślę, że gdybym miała polecić Wam książkę middle-grade, z pewnością nie wybrałabym powieści Robin Stevens - jednakże jeśli chcecie sami przekonać się, czy Wam się spodoba, to zachęcam do spróbowania 😉

Ocena - 6/10

niedziela, 2 lipca 2017

"Zakazane życzenie" - Jessica Khoury


Trzy życzenia. Każde ma swoją cenę. Ile warta jest miłość?
Ona jest potężnym dżinnem. On złodziejem z ulicy. Połączyła ich pradawna magia.
Kiedy Aladyn odnajduje magiczną lampę, Zahra zostaje przywrócona światu, którego nie widziała od pięciuset lat. Ludzie i dżinny pozostają w stanie wojny, więc aby przetrwać, musi ukrywać swą tożsamość. Przybierając różne kształty, będzie trwać przy swoim nowym panu aż do czasu, kiedy ten wypowie swoje trzy życzenia.
Wszystko się komplikuje, gdy Nardukha, potężny król dżinnów, oferuje Zahrze szansę całkowitego uwolnienia od magii lampy. Uratowanie siebie oznacza jednak zdradzenie Aladyna – człowieka, w którym Zahra… zakochała się wbrew sobie. Teraz musi podjąć dramatyczną decyzję: wybrać między wolnością a uczuciem – zakazanym, lecz silniejszym niż wszystko, co znała do tej pory.
Skrywane przez stulecia tajemnice, baśniowy świat skrzący magią, niebezpieczeństwo i miłość wbrew wszelkim zasadom.
zdjęcie i opis pochodzą ze strony wydawnictwa SQN


Nie można wybrać swojego losu, ale można wybrać, kim staniemy się za jego sprawą.
Nie zaprzeczam - być może było już tysiąc i jedna takich historii. Tysiąc i jedna dziewcząt, które nie mogły podążać za marzeniami, powstrzymywane przez niewidzialne więzy. Tysiąc i jeden biedaków, którzy do ostatniej kropli walczyli o wolność oraz szansę na lepsze życie dla siebie i swoich rodzin. Tysiąc i jeden skłóconych królestw, zbuntowanych księżniczek i rewolucji, które skończyły się fiaskiem. Tysiąc i jeden zakazanych życzeń. Jednak wiem jedno - nie ma wiele książek, które wzbudziły we mnie tak silne emocje, jak właśnie ta, której okładkę mam teraz przed sobą. 
Nie byłabym sobą, gdybym obok klimatu, jakim kusi nowa powieść Jessiki Khoury przeszła całkowicie obojętnie. Pierwsze, że retellingi zawsze mnie przyciągają - choć nigdy nie miałam okazji spotkać się ani z disneyowską adaptacją Aladyna, ani też z tradycyjną jego historią w Baśniach tysiąca i jednej nocy, byłam ciekawa, jak Khoury poradzi sobie z, nie ukrywajmy, skomplikowanym zadaniem. A drugie, że historia zapowiadała się tak... magicznie. Niespotykanie. I, jak się potem okazało, na samej zapowiedzi się nie skończyłoZakazane życzenie to, w rzeczy samej, czarująca opowieść. Opowieść o pustynnym królestwie, które z całych sił próbuje ochronić się przed dżinami i... o magii, której sednem wcale nie jest szeptanie skomplikowanych inkantacji.
Czas to najpotężniejsza magia.
W swoim życiu przeczytałam sporo takich książek. Wiecie, zwyczajowy tok wydarzeń: silna, wojownicza, piękna i pozbawiona wad dziewczyna ratuje świat, w jakiś nikomu nieznany sposób pokonując wszystkie przeszkody, jakie stają na jej drodze. I przyznaję, że choć z początku obawiałam się takiego obrotu sprawy w Zakazanym życzeniu, to, ku mojej uldze, Khoury udało się uciec schematowi i tchnąć w swoich bohaterów prawdziwą, całkowicie ludzką duszę. Pokochałam Zahrę. Od samego początku targa ją wiele uczuć, lecz sposób, w jaki dziewczyna radzi sobie ze swoimi emocjami nie razi w oczy tak, jak czasami bywa w powieściach młodzieżowych - nie mamy do czynienia ani z wiecznie niezdecydowaną beksą, ani też z twardzielką, która mimo wszystko nie daje głosu swojemu prawdziwemu ja. Wręcz przeciwnie - Zahra jest osobą z pozoru niepokonaną, ale w środku skrywającą dogłębnie ludzką naturę, której nawet wiele lat spędzonych w lampie nie było w stanie zniwelować. Dziewczyna jednak nie jest jedynym powodem, dla którego powieść Khoury uplasowała się swoją oceną bardzo wysoko - tak samo sprawa ma się z Aladynem, którego postać, mimo pozorów, jest o wiele bardziej złożona, niż można się tego było spodziewać. Myślę, że głównie kontrast pomiędzy nim a Zahrą sprawił, że opowieść ta jest aż w takim stopniu intrygująca. On - nierozsądny, popadający co rusz w kłopoty, o niepowstrzymanym temperamencie i ciętym języku. Ona - dzielna, sprawiająca wrażenie niebezpiecznej, jednak zorganizowana i zawsze wiedząca, co powiedzieć i zrobić. Razem - duet, który pokona wszystko - nawet zasady, których już dawno nie ośmielano się łamać. 
Czyż bowiem nie poucza poeta, że jeden przyjaciel od serca cenniejszy jest od dziesięciu tysięcy wielbłądów dźwigających złoto i drogie kamienie?
 Relacje. Gdyby nie otoczka w postaci czyhających na życie miasta dżinów, o tym właśnie byłaby ta książka - o relacjach, więziach, niciach łączących każdego jednego bohatera z drugim, intrygach, miłościach i nienawiściach. Przyjaźń Zahry i tajemniczej kobiety, którą dżin nazywa Habibą. Relacja między dziewczyną a jej panem lampy, Aladynem. Więzi, które połączyły Kaspidę razem z jej Strażniczkami. Khoury upchnęła tu tak dużo różnorakich związków, że aż ciężko uwierzyć, by historia tak nimi upakowana się udała - a jednak. Aż ciężko nie pokochać postaci, które zostały wykreowane z taką szczegółowością i dbałością o najmniejsze detale - a widząc ich jako ludzi tak podobnych do nas, tym ciężej pozostać całkowicie obojętnym. Myślę, że nawet jeżeli nie przemawiają do Was klimaty, w jakich obraca się Zakazane życzenie, to właśnie dla jego bohaterów powinniście się przemóc i spróbować, bo autorka wykonała naprawdę świetną robotę, której długo nie zapomnicie.
Poeta poucza: wszystkie opowieści to kłamstwa, które mówią prawdę.
 Nie wspomniałam jeszcze o jednym, a chyba najważniejszym: o historii. Historii, która jest niby banalna i przewidywalna, a z drugiej zadziwia na każdym kroku. Historii, która z każdą stroną łamie nam serce coraz bardziej i doprowadza do stanu, kiedy w końcu sami nie wiemy, czy to główni bohaterowie przeżywają właśnie jakąś rozterkę, czy to my głowimy się nad rozwiązaniem ważnego życiowego problemu. Jessica Khoury nie wie, kiedy przestać. Można powiedzieć, że otrzymawszy możliwość bawienia się uczuciami poprzez słowa, które wyjdą spod jej pióra wykorzystuje ją w pełni i ani na moment nie przestaje, wciąż widząc do tego nowe okazje. A chyba nikt, kto kiedykolwiek przeczytał Zakazane życzenie w tej chwili nie zaprzeczy: Khoury jest prawdziwą czarodziejką słów. Już dawno nie spotkałam się ze światem, który byłby aż tak plastyczny, aż tak realistyczny i wyrazisty, że mógłby istnieć naprawdę. Brak w tej książce jest jakichkolwiek suchych opisów, podczas których tylko czekalibyśmy na to, by w końcu się coś zadziało, nie sposób jest też zerkać co chwilę na zegarek, odliczając czas do następnego rozdziału. Otwierając Zakazane życzenie na pierwszej stronie, skazujemy się na dobrych kilka godzin nieprzerwanej lektury; lektury, której nie zakończymy, dopóki nie poznamy zakończenia tej przepięknej historii.
Jest słońcem, a ja księżycem. Musimy trwać w rozłące, inaczej zostanie zaburzona równowaga świata.
Polecam Wam tę książkę z całego serca. Wiele czasu minęło od momentu, kiedy jakakolwiek literatura stricte młodzieżowa wzbudziła we mnie tak silne emocje i choć myślałam, że ta chwila nigdy nie nadejdzie, oto jest: dzięki Jessice Khoury odzyskałam wiarę, że nie wszystkie schematy zostały już do końca wyczerpane. 


Ocena - 10/10

niedziela, 7 maja 2017

[PRZEDPREMIEROWO] - "Wiatrodziej" - Susan Dennard

Życie Merika nie jest łatwe. Niedawno stracił najlepszego przyjaciela, a do tego właśnie spłonął mu okręt. Za wszystkim stoi jego siostra Vivia, która chce się pozbyć młodego księcia i zasiąść na tronie. Na domiar złego Czaroziemie właśnie stają w obliczu wojny. Świat znany Merikowi bezpowrotnie odchodzi w przeszłość. Safi i Iseult wpadły w nie mniejsze kłopoty. Znowu zostały rozdzielone i nie wiadomo, czy jeszcze kiedykolwiek się spotkają. Safi towarzyszy cesarzowej, a po piętach depczą im piekielni bardowie. Każdy chce mieć potężną prawdodziejkę po swojej stronie, bowiem jej moc może zdecydować o powodzeniu w rozgrywkach politycznych. Z kolei Iseult po raz kolejny musi się zmierzyć z okrutnym krwiodziejem. A może powinna mu zaufać?
"Prawdodziejka" chwyciła mnie za serce. Pamiętam, jak zaintrygowana czułam się po przeczytaniu pierwszego tomu - pragnęłam natychmiast sięgnąć po drugi, poznać dalsze losy ukochanych bohaterów i ponownie zatopić się w oryginalnym uniwersum stworzonym przez Susan Dennard, z którym wiązałam już tyle przyjemnych wspomnień. Dlatego też, kiedy dotarła do mnie wieść o wydaniu drugiej części przez wydawnictwo SQN, nie mogłam opisać mojej radości żadnymi słowami. Byłam pewna, że to będzie książka, która da mi odpowiedzi na wszystkie pytania od dawna kłębiące się w mojej głowie. Myślałam, że spędzę przy niej kilka ciekawych wieczorów, z żalem rozstanę się z bohaterami, odłożę ją na półkę i nie raz, nie dwa spojrzę w tym kierunku tęsknym wzrokiem, przypominając sobie o niesamowitych emocjach, które mi wtedy towarzyszyły. Jednym zdaniem, spodziewałam się wszystkiego, tylko nie tego, że "Wiatrodziej" okaże się niezwykle przeciętny.
I to nie jest tak, że ta powieść mi się nie spodobała i żałuję, że w ogóle wzięłam ją do ręki. Nie. Pomysł na fabułę był ambitny, bohaterowie rozwinęli skrzydła i stali się jeszcze bardziej interesujący niż wcześniej. Stylowi pisania też za bardzo nie mogę nic zarzucić, bo "Wiatrodzieja" czytało mi się lekko i przyjemnie. Wszystko, przynajmniej pozornie, wydawało się być w najlepszym porządku. Tylko że nawet w swoich najśmielszych marzeniach nie mogłam przewidzieć, że nowa książka Susan Dennard będzie tak niesamowicie powolna.
Wiecie, za każdym razem, kiedy w Polsce ma wyjść książka, o której aż "huczy" za granicą, sięgam najpierw po jej recenzje zza oceanu. "Pędząca akcja", "nie daje odpocząć", "rosnące napięcie" i "niezwykłe dawkowanie emocji"... wymieniłam tylko kilka z określeń, jakimi hojnie obdarzali tą powieść wszyscy recenzenci, wychwalając ją przy tym pod niebiosa. Jeśli chodzi o mnie - "Wiatrodziej" jest tych słów kompletnym przeciwieństwem.
Wszystko działo się strasznie wolno. Mam wrażenie, że przez czterysta stron książki miały miejsce tylko dwa, może trzy ważne wydarzenia, a reszta powtarzała się i sprowadzała mniej więcej do takiego stanu, z jakiego wyszli nasi bohaterowie. Nie znalazłam tu ani jednej chwili, w której ze zniecierpliwieniem przewracałabym kartki, nie mogąc doczekać się tego, co stanie się na następnej. Wręcz przeciwnie - sam proces czytania zajął mi więcej niż tydzień, czyli stosunkowo długo jak na książkę tego typu, a przez ten czas miałam wrażenie, że nic takiego się na kartach "Wiatrodzieja" nie wydarzyło. Naprawdę, jest mi bardzo przykro, że autorka zmarnowała tak świetny pomysł na fabułę. Historia, jaką miała zamiar nam zaprezentować była rzeczywiście ambitna i miała ogromny potencjał, aczkolwiek myślę, że Dennard niepotrzebnie rozciągnęła ją na aż trzy książki - równie dobrze tę samą fabułę mogła opowiedzieć w maksymalnie dwóch.
Jeżeli chodzi o postaci, to tutaj widzę dosyć spory postęp. W poprzednim tomie niezwykle ceniłam wątek przyjaźni Safi i Iseult, który zazwyczaj jest traktowany w książkach bardzo "po macoszemu" - i choć tutaj był on ukazany w bardziej okrojonej wersji, i tak nie mogłam wyjść z podziwu, jak dużą rolę grał na kartach "Wiatrodzieja". Susan Dennard postanowiła przedstawić nam fabułę nie tylko z perspektywy więziosióstr, ale także księcia Merika, jego siostry Vivii czy Aeduana, znanego nam z poprzedniej części krwiodzieja. Uważam to za naprawdę dobre posunięcie, ponieważ poznaliśmy ich punkty widzenia i prawdziwe zamierzenia, które niekiedy różniły się od tego, co robili bądź mówili. Szczególnie udało mi się polubić Vivię - kandydatkę do nubreveńskiego tronu, która cały czas musiała zmagać się z życiem w cieniu swojego brata oraz radą wizerów, która najchętniej nie dopuściłaby jej do korony. Według mnie jej opowieść była naprawdę intrygująca i przedstawiła nam, że nawet postacie z pozorów uznawane za "czarne charaktery" mają swoją dobrą stronę.
Mimo wszystko polecam Wam tę książkę. Jeżeli zachwyciła Was "Prawdodziejka" i chcecie poznać dalszą historię Waszych ulubionych bohaterów, to "Wiatrodziej" jest to tego idealną okazją. A kto wie, może akurat odbierzecie ją inaczej, a książki Susan Dennard staną na podium Waszych ukochanych książek? 
Ocena - 5/10

Za książkę bardzo dziękuję Wydawnictwu Sine Qua Non!

niedziela, 30 kwietnia 2017

"Gdzie jest korona cara?" - Artur Pacuła

Przygoda na obozie wspinaczkowym zamienia się w poszukiwanie skarbów.
Igor chodzi do klasy z Moniką, ale zaczyna z nią rozmawiać dopiero na obozie w Zamku Czocha. Kiedy dołączy do nich kuzynka Ala i dopiero poznany Miras okaże się, że stworzą znakomity zespół.
Na szczęście kilku szalonych pomysłów nie zrealizują. Opiekuje się nimi pan Marcin Krygier - zafascynowany historią nauczyciel. To on wprowadzi młodzież w świat historycznych zagadek związanych z zaginionymi tuż po Drugiej Wojnie Światowej klejnotami.
Wszyscy oni nie przypuszczają, że stare, opowiedziane wielokrotnie historie o skradzionych skarbach mają w sobie ziarno prawdy. Nauczyciel zauważy, że świeże, młode spojrzenie może okazać się pomocne i otworzyć nowe ścieżki w poszukiwaniach. 
Nasi bohaterowie będą się wspinać w skałkach, zjada na tyrolce i złapią bakcyla wspinaczki górskiej. Wyruszą na poszukiwania tajnych, zamkowych tuneli. Wezmą udział w pościgu za złodziejem i rozwiążą kilka łamigłówek zanim odnajdą… 
Odnajdą Koronę Cara? 

Już dawno straciłam wiarę w polskich autorów.
Zagraniczne twory, niesamowicie rozreklamowane i natychmiast obsypywane mnóstwem pozytywnych recenzji, zawsze mnie przyciągały - rodzimych pisarzy zaś kojarzyłam jedynie z mglistych wspomnień moich znajomych lub szkolnych lektur, których, jak łatwo się domyślić, nie zaliczam do najlepszych książek mojego życia. Zawsze byłam święcie przekonana, że "trawa za płotem jest zieleńsza", a twórcy zza oceanu są w stanie napisać o wiele lepsze powieści. 
I przypuszczam, że gdyby nie "Gdzie jest korona cara?" oraz "Gdzie jest skrzynia z karabinami?" autorstwa Artura Pacuły, to jeszcze długo by tak pozostało. 
Kiedy zdałam sobie sprawę, że sięgnęłam po drugą część serii nie znając pierwszej, natychmiast poczułam chęć nadrobienia zaległości. Nie ukrywam, że kompletnie zakochałam się w bohaterach i już zaczynałam tęsknić za ich szalonymi przygodami - dlatego po przeczytaniu opisu "Gdzie jest korona cara?" książka wylądowała w moim sklepowym koszyku, a ja byłam przekonana, że historia umiejscowiona w zamku Czocha znajdzie się wśród moich ulubionych. Nie myliłam się.
Porównując obie książki do siebie, muszę przyznać, że autor naprawdę postarał się z wykreowaniem fabuły. Zawsze doceniam pisarzy, którzy oprócz głównych wątków wplatają w swoją książkę elementy historyczne - dodaje to realizmu, a poza tym "zmusza" czytelników do poznania interesujących faktów o przeszłości naszego kraju za pośrednictwem innych środków niż lekcja spędzona w szkolnej ławce. Cieszy mnie również fakt, że informacje te były dawkowane stopniowo, więc nie nudziły mnie, ale stanowiły miłą przerwę od wartkiej akcji, od której ciężko było mi się oderwać.
Tym razem byłam świadkiem pierwszych spotkań przyjaciół i mając w pamięci to, jak zgraną paczką staną się w przyszłości, aż ciężko było mi powstrzymać uśmiech. Na przestrzeni stron mogłam zauważyć, jak duże zmiany w nich zaszły - poprzez wydarzenia, które spotkały grupę młodzieży, zmienili się i dorośli, stając się bardziej odpowiedzialni i dojrzali. Dobrze pamiętam, że w "Gdzie jest skrzynia z karabinami?" przeszkadzała mi ich "nadmierna" inteligencja oraz stosowanie nieodpowiednich do wieku zwrotów i choć tutaj sprawa wygląda podobnie, myślę, że udało mi się do tego przyzwyczaić. 
Aż wstyd byłoby nie wspomnieć o ogólnym pomyśle na fabułę. Akcja tym razem kręci się wokół poszukiwań słynnej korony cara, ale nie brak tutaj wątków pobocznych - między innymi normalnych nastoletnich problemów młodych bohaterów, mnóstwa uroków obozu wspinaczkowego oraz zmagań z Peterem Langerem, Anglikiem, któremu również marzy się znalezienie skarbów. Poruszone zostały też takie tematy, jak więzi rodzinne oraz, oczywiście, przyjaźń, która powoli zaczyna zawiązywać się między Mirasem, Igorem, Alą i Moniką.
Panie Arturze, moja wiara powoli wraca.
Przyznaję, że ostatnio żadna książka nie przypadła mi aż tak bardzo do gustu, jak dwa tomy przygód młodych przyjaciół. Coraz częściej odnoszę wrażenie, iż autorzy powieści młodzieżowych się wypalają, pomysły kończą, a książki o tej tematyce stają się najzwyczajniej w świecie nudne i oklepane - ile to schematów jest już powtarzanych w nadziei, że powieść zyska większą popularność? Dlatego też książki Artura Pacuły uważam za swoisty "powiew świeżości", nostalgiczny powrót do czasów dzieciństwa, gdy właśnie w takiej literaturze się zaczytywałam. Po przeczytaniu moje wrażenia z lektury mogłabym podsumować tylko jednym zdaniem - z jeszcze większą niecierpliwością czekam na trzeci tom, "Gdzie jest skrytka generała Grota" i mam nadzieję, że ukaże się już niedługo na księgarnianych półkach! 
Polecam wszystkim, którzy zmęczeni są już nieustanną powtarzalnością w książkach młodzieżowych i uciążliwymi schematami, których coraz ciężej jest nam unikać. Mam wrażenie, że powieść trafi zarówno do młodszych, jak i starszych czytelników - ma w sobie niesamowity klimat, w którym zakochają się wszyscy, niezależnie od wieku i ulubionego gatunku literatury. Mam nadzieję, że przynajmniej paru z Was zachęciłam do przeczytania i radzę czym prędzej sięgnąć po przygody młodych poszukiwaczy skarbów! 

Ocena - 9/10

sobota, 22 kwietnia 2017

"Gdzie jest skrzynia z karabinami?" - Artur Pacuła

Zapowiadają się najnudniejsze wakacje na świecie. Igor ledwo wrócił z obozu wspinaczkowego, a już musi wyjechać do wujka do Katowic. To miasto nie kojarzy mu się z niczym ciekawym. Tylko jakieś kopalnie i huty.
Jego kuzynka Ala, bardzo mu jednak zazdrości. Będzie mógł poznać wspólnego wujka - Michała, który jest najbardziej obiecującym, młodym himalaistą. Właśnie zdobył Kanczendżongę! Podobnie myśli Miras – kolega z obozu wspinaczkowego. Uważa, że nie ma nic gorszego niż wakacje w domu. Poza tym w takim dużym mieście, jak Katowice musi mieszkać mnóstwo ciekawych ludzi. Monika jest już właściwie w drodze na rodzinne wakacje. Mama dostała pierwszy urlop od kilku lat, a tata właśnie wrócił na stałe z Irlandii i obiecał dwa tygodnie wspólnie spędzonego czasu.
Po przyjeździe Igor błyskawicznie spotyka chłopaka ze Śląska - Krzyśka, a wspólny mecz piłkarski pozwala się bliżej poznać. To dzięki niemu nie będzie czasu na nudę. Niemal sto lat temu pradziadek Krzyśka ukrył gdzieś w Katowicach skrzynię z karabinami. 
Nie obejdzie się też bez poznania tajemnic historii Śląska, a do tego najlepiej przyda się Boss, czyli Marcin Krygier – nauczyciel historii. Trzeba tylko rozszyfrować zakodowane wiadomości z przeszłości, śledzić podejrzewanego o kradzież mężczyznę i przeszukać tajemnicze zakamarki. 
Wtedy będzie szansa na dotarcie do skrzyni z karabinami.

Kwiecień chyli się ku końcowi. Jeszcze majówka, za parę tygodni czerwiec, wystawienie ocen, zakończenie roku szkolnego... i nareszcie upragniona wolność. Jeżeli chodzi o mnie, to nie mogę się doczekać, kiedy skończę szkolną harówkę i odpocznę od ciągłego stresu oraz męczącej nauki. I choć myślałam, że to niemożliwe, niesamowity klimat książki pt. "Gdzie jest skrzynia z karabinami?" sprawił, że z jeszcze większym utęsknieniem wyczekuję letnich wakacji i przygód, jakie ze sobą przyniosą.
Przy powieściach takich jak ta spędziłam całe swoje dzieciństwo. "Pan Samochodzik" Zbigniewa Nienackiego, "Wakacje z duchami" i "Podróż za jeden uśmiech" Adama Bahdaja... samo wspomnienie o nich przywołuje na moją twarz ogromny uśmiech i miłe chwile, jakie przeżywałam poznając perypetie bohaterów. Kiedyś lubowałam się w tego typu historiach - oto grupka młodzieży wyjeżdża na wakacje i przeżywa niezwykłe wydarzenia związane z poszukiwaniami zaginionego skarbu albo rozszyfrowywaniem dawno zapomnianej tajemnicy, mierząc się po drodze z wieloma przeszkodami. Książki te mają w sobie niesamowity, wakacyjny klimat - klimat, który Arturowi Pacule udało się w "Gdzie jest skrzynia z karabinami" idealnie wpleść.
Przyznaję, że dawno nie zainteresowałam się tak bardzo jakąkolwiek fabułą. Akcja dzieje się we współczesnym świecie, ale tajemnica rozwiązywana przez bohaterów obraca się w realiach drugiej wojny światowej - rozeszły się pogłoski, że pradziadek Krzyśka to zdrajca, który podczas bitew walczył po stronie niemieckiej, a grupa przyjaciół postanowiła udowodnić, że jest inaczej. Autor znakomicie poprowadził wszystkie wątki w taki sposób, że ani przez chwilę nie czujemy się znudzeni ani przytłoczeni nadmierną ilością historycznych faktów. Wręcz przeciwnie, opowieści o powstaniach śląskich, które odgrywają tutaj dużą rolę, są tylko dodatkami do pędzącej na złamanie karku akcji i ani na trochę nie spowalniają jej biegu. Myślę, że nawet czytelnicy, którzy nie pałają zbytnią miłości do historii znajdą tutaj coś dla siebie - fabuła jest bardzo ciekawa i wciągająca oraz obfituje w wiele interesujących wydarzeń.
Bardzo spodobał mi się styl pisania Artura Pacuły. Nie posługuje się on dużą ilością opisów (co dla mnie jest dużym plusem, ponieważ nie przepadam za takim przeciąganiem akcji), ale stopniowo pozwala przyswoić nam wszystkie informacje i dawkuje tylko tyle wiadomości, ile w danym momencie jest czytelnikowi potrzebne. Także dialogi są zbudowane w sposób przystępny i naturalny, a każda z postaci ma swój indywidualny sposób wyrażania się, dzięki któremu łatwo można ją zapamiętać. Jako że akcja książki dzieje się w Katowicach, na jej kartach pojawiła się szeroko znana gwara z tamtejszych rejonów, którą posługiwali się się miejscowi bohaterowie. Myślę, że zabieg ten nie dość, że był dosyć oryginalny, to dodał książce realizmu oraz bardziej przybliżył nam życie Ślązaków.
Jedyne, co nie przypadło mi do gustu w tej powieści to niedokładne odwzorowanie świata współczesnych nastolatków. Dzieci w wieku 11-12 lat posługiwały się wyrażeniami, które są zarezerwowane dla dorosłych, co odebrało mi trochę radości z czytania - ich przedstawienie z biegiem czasu po prostu stało się nierealistyczne. Malutkie niedociągnięcia w słownictwie nie przeszkadzały jednak temu, bym ich polubiła, dlatego po zakończeniu książki ciężko było mi się rozstać z Igorem, Moniką, Mirasem, Alą i Krzyśkiem.
Przybliżając Wam ich kreację, muszę przyznać, że Artur Pacuła naprawdę się postarał. Nie dość, że bardzo szybko polubiłam wszystkie postacie, to jeszcze udało mi się do nich przywiązać i już nie mogę się doczekać, kiedy będę miała możliwość przeczytania następnej historii z ich udziałem. Każdy z bohaterów jest inny i na swój sposób ciekawy, przez co opowieść stała się bardzo barwna. Razem stanowili naprawdę zgraną paczkę i mimo że nie zawsze się zgadzali, to na pewno są przykładem wspaniałej, zawsze wspierającej się grupy przyjaciół.  
Komu polecam tę książkę? Wszystkim! Nie zrażajcie się, powieść jest nie tylko dla dzieci i młodzieży, a każdy wyniesie z niej naprawdę ważną lekcję. Autor w swojej powieści poruszył naprawdę wiele tematów, w tym relacje z rodziną i przyjaciółmi - dlatego myślę, że niezależnie od wieku i ulubionego gatunku literackiego "Gdzie jest skrzynia z karabinami?" powinna znaleźć się w Waszej domowej biblioteczce.

Ocena - 9/10


piątek, 31 marca 2017

"Miasto niebiańskiego ognia" - Cassandra Clare

Ciemność ogarnęła świat Nocnych Łowców. Chaos i destrukcja obezwładniają Nefilim, ale Clary, Jace, Simon i ich przyjaciele łączą siły, żeby walczyć z największym złem, z jakim kiedykolwiek się zetknęli. Brat Clary, Sebastian Morgenstern, systematycznie usiłuje zniszczyć Nocnych Łowców. Posługując się Piekielnym Kielichem, zmienia ich w istoty z koszmaru, rozdziela rodziny i kochanków, powiększa szeregi swojej armii Mrocznych. Nic na świecie nie jest w stanie go pokonać… ale jeśli Clary i jej drużyna wyprawią się do królestwa demonów, mogą mieć szansę…
Ludzie stracą życie, miłość zostanie poświęcona, cały świat się zmieni.

Szukasz serii, która pochłonie Cię na długie wieczory? Pragniesz przywiązać się do bohaterów, płakać i cieszyć się razem z nimi podczas wspólnego ratowania świata przed złem? Nie możesz doczekać się momentu, kiedy z dumą będziesz mógł nazwać kolejną autorkę swoją ulubioną? A może po prostu lubisz klimaty fantastyczne i wszystko, co im bliskie, musi znaleźć się na Twojej liście "do przeczytania"?
Jeżeli tak, to chyba poczujesz się zawiedziony, ponieważ seria "Dary anioła" nie spełni żadnego z Twoich oczekiwań.
Po zakończeniu "Miasta zagubionych dusz" przysięgłam sobie, że już więcej nie wrócę do twórczości Cassandry Clare. I jak to czasami bywa - właśnie wtedy rozpoczął się "boom" na "Panią Noc". Posypały się ochy, achy, pozytywne recenzje, polecenia, wszechobecne namawianie, aby bez względu na wszystko doczytać do końca "Dary Anioła" i sięgnąć po nową serię autorki. Przyznam, że długo się wahałam - niesmak, jaki pozostał mi po lekturze ostatniej części był zbyt silny, bym chciała powtarzać karuzelę mieszanych uczuć jeszcze raz, dlatego odkładałam zakończenie serii na czarną godzinę. I kiedy w końcu "Miasto niebiańskiego ognia" pojawiło się w bibliotece jako dostępne, chcąc nie chcąc, podjęłam decyzję. Sięgnę po ostatni tom.
Zapowiadało się ciekawie. Nie ukrywam, że z początku było mi bardzo ciężko, ponieważ niezbyt pamiętałam, co działo się ostatnio i zostałam od razu wrzucona na głęboką wodę. Sądziłam, że moje chwilowe zdezorientowanie po chwili zniknie - lecz jak bardzo się myliłam! Przez całą książkę nie mogłam dojść, co tak naprawdę łączy się z czym, kto jest czyją rodziną, kto z kim walczył i kto kogo pokonał. Postacie niesamowicie mi się myliły, w szczególności te drugoplanowe, którym autorka nie poświęcała tyle uwagi - mam wrażenie, jakby w pewnym momencie zgubiła się, mając do wykreowania tak dużo osobnych wątków. Maia, Simon, Magnus, Jace, Clary, Isabelle... każdy z tych bohaterów domagał się oddzielnego punktu widzenia, aczkolwiek Cassandra Clare, próbując im je zapewnić, tylko zbytnio zagmatwała fabułę.
Właśnie, fabuła... po przeczytaniu serii i spojrzeniu na nią świeżym okiem zgadzam się, że "Dary anioła" powinny zakończyć się na trzecim tomie. Wtedy jeszcze czuć było tę magię, adrenalinę, napięcie wzrastające z każdym momentem tylko po to, aby osiągnąć szczyt w kulminacyjnej chwili. Teraz wyraźnie widziałam, że autorce skończyły się pomysły, a poczynania bohaterów w pewnym momencie zaczęły być nie tyle nierealistyczne, co po prostu śmieszne. Rozumiem, jaki klimat Cassandra Clare pragnęła nadać swojej serii i uważam, że w dobrym wykonaniu okazałby się on naprawdę ciekawym rozwiązaniem - jednakże "mrok" i "groza" tejże autorki przyprawiły mnie tylko o niesmak i rozczarowanie. Przerażające wyobrażenie piekła? Demony, potwory, krwawe walki i poświęcenie dla ważnego celu? Niesamowite relacje łączące bohaterów, o których nie da się zapomnieć? Jeżeli są to slogany, jakie zazwyczaj widzicie w recenzjach tej książki, niestety muszę Was uprzedzić - niczego z tych rzeczy nie znajdziecie w "Mieście niebiańskiego ognia".
 Co powiem o bohaterach? Clary jest irytująca, Alec za bardzo się przejmuje, Magnusa trudno zrozumieć, Jace stał się kompletnie nijaki, Isabelle zniknęła w tłumie, a Simon... jak zwykle nie posiada żadnego interesującego wątku. Niestety - po raz kolejny zawiodłam się na ich wykreowaniu, licząc na cud, a otrzymując naprawdę rozczarowującą bandę papierowych kukieł, które nie są w stanie nawet poprawnie wyrazić swoich emocji. Po przeczytaniu żartowałam, że powinnam dostać medal za wytrzymałość - w końcu spędziłam blisko siedemset stron w ich towarzystwie i ani razu nie przeszło mi przez myśl, aby odłożyć książkę na później!
Czy polecam? Nie. Szczerze powiedziawszy, jeżeli aż tak bardzo chcecie sięgnąć po tę serię, to czytajcie tylko do trzeciego tomu - poznacie styl pisania Clare i być może zakochacie się w Nocnych Łowcach tak jak ja kiedyś. Niestety, kontynuowanie "Darów anioła" przyniosło mi tylko  zmarnowanie kilkunastu wieczorów, dlatego liczę na to, że nie popełnicie tych samych błędów.

Ocena: 3/10 

poniedziałek, 20 marca 2017

"Miasteczko Darkmord" - Shane Hegarty

Miasteczko Darkmord nie pojawia się na wielu mapach, bo nikt nie chce go znaleźć. Leży trochę za bardzo na północ, nieco za daleko na południe. W tajemniczych okolicznościach znikają kolejni mieszkańcy. Pozostali chcą uciekać...
W każdym zakątku miasta czają się Legendy…
SŁYSZYSZ?
NADCHODZĄ!
SĄ CORAZ BLIŻEJ!
MOŻESZ ZACZĄĆ SIĘ BAĆ!
Finn wolałby mieć normalne życie: szkoła, dom, koledzy. Ale zgodnie z przeznaczeniem powinien zostać Łowcą Legend, pogromcą potworów. Niestety w ogóle się do tego nie nadaje. Czy odkryje w sobie bohatera? Czy uda mu się obronić miasteczko?



Poszukujesz prezentu dla młodszego rodzeństwa / kuzynostwa, które tak jak Ty pasjonuje się czytaniem? Zbliża się czas spotkań rodzinnych, a Ty jeszcze nie wiesz, co podarujesz dawno niewidzianym krewnym? A może chcesz przeczytać coś niezobowiązującego, aczkolwiek niezwykle ciekawego i intrygującego?
Jeśli tak - mam coś właśnie dla Ciebie.
Kiedy po raz pierwszy ujrzałam na stronie wydawnictwa okładkę "Darkmord", nie byłam zbytnio zainteresowana. Nie ukrywam - przygodę z książkami middle-grade zakończyłam już dawno temu, a każdy mój powrót do tego gatunku kończył się jedynie zmarnowanymi wieczorami spędzonymi przy danej książce. Jednakże kiedy w moje ręce trafił egzemplarz tej powieści, postanowiłam dać mu szansę. Czy słusznie?
Myślę, że najważniejszą rzeczą, jaką ma w sobie ta książka jest niesamowity, widoczny gołym okiem przekaz. Autor ponownie wykorzystał dobrze znany nam schemat chłopca, który nie pasuje do sytuacji w której się znalazł - jego ojciec to odnoszący wiele sukcesów łowca Legend, aczkolwiek jego syn nie spełnia oczekiwań rodziciela i zamiast ganiać za potworami, najchętniej spełniałby swoje własne marzenia o byciu weterynarzem. Na Finnie ciąży odpowiedzialność, którą coraz trudniej jest mu unieść. Nieustanne treningi pod czujnym okiem taty, ciągłe niepowodzenia w starciach z Legendami, a także docinki, jakie słyszy pod swoim adresem w szkole, tym bardziej nie podnoszą chłopca na duchu - jednak kiedy przychodzi odpowiedni moment, Finn postanawia stanąć do walki z własnymi słabościami i przezwyciężyć pasmo nieszczęść, które zawsze mu towarzyszyło.
Styl autora jest zabawny, lekki i nienachalny, przez co książkę czyta się bardzo szybko. Mimo że początek przysporzył mi niemałe problemy i ciężko było mi wbić się w fabułę, potem było tylko lepiej i szybko udało mi się przebrnąć przez dosyć długą historię młodego łowcy Legend. Mało tego, przeczytanie jej zajęło mi ledwo dwa wieczory!
Jestem pod dość sporym wrażeniem wykreowania fabuły przez Shane'a Hegarty'ego i myślę, że choć książka przeznaczona jest głównie dla  dzieci, i odrobinę starsi czytelnicy znajdą w niej chwilę relaksu i przyjemności. Kłamstwem byłoby powiedzenie, iż jest ona wyjątkowo ambitna bądź oryginalna, ale nie pod tym względem postanowiłam ją ocenić - na pewno świetnie się przy niej bawiłam, a to również jest niezwykle ważne podczas czytania powieści.
Myślę, że dla wydawnictwa Znak należą się ogromne brawa za wydanie "Miasteczka Darkmord". Cudowna okładka w twardej oprawie, czarne grzbiety stron i idealna do czytania czcionka, przy której nie męczą się oczy - przyznam, że jeżeli chodzi o sprawy graficzne, to wydawnictwo nie ma ze sobą równych!

Mam dla Was również małą niespodziankę - kiedy przy zamówieniu na stronie wydawnictwa Znak wpiszecie kod "Darkmord", otrzymacie na tę książkę 33% rabatu! 

Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Znak Emotikon.

Ocena - 7/10

piątek, 27 stycznia 2017

"Królewski wygnaniec" - Fiona McIntosh

Ze wschodu nadciągnęła barbarzyńska horda prowadzona przez wodza Loethara… niczym bezlitosna plaga rozlała się po wszystkich królestwach, siejąc zniszczenie pośród tych, którzy niegdyś z niej kpili.
Do zdobycia pozostała już tylko jedna kraina. Najbogatsze i najpotężniejsze królestwo Koalicji Denova – Penraven. Władcy z rodu Valisarów stają w obliczu pewnej śmierci, tyran Loethar pożąda bowiem tego, czym władają tylko oni: legendarnego Uroku Valisarów, daru przekonywania, któremu nie można się oprzeć.
Z pomocą jednego żołnierza królewski syn – ostatnia nadzieja oblężonego miasta – umyka wrogowi. Od teraz przyszłość Penraven spoczywa na barkach tego młodego Valisara, musi on jednak przetrwać wśród bestialstwa i zdrady, by rozwikłać tajemnicę swego dziedzictwa.
opis i zdjęcie pochodzą ze strony www.lubimyczytac.pl

W zasadzie nie miałam pisać tej recenzji. 
Wiecie: książkę przeczytałam mniej więcej pół roku temu, oddałam koleżance i wkrótce potem zapomniałam, że wypadałoby ją ocenić na blogu. Ani nie była szczególnie zachwycająca; ani też nie z gatunku takich, o których wypadałoby wspomnieć, niezależnie od odczuć czytelnika; nie natchnęła mnie także wena, aby po przysłowiowym "pokonaniu" "Królewskiego wygnańca" od razu podzielić się moimi emocjami ze światem. Dlatego też ochoczo rzuciłam ten tytuł w grono nigdy nieukończonych postów roboczych i tam też został, aż do dzisiejszego dnia. 
Nigdy nie zrecenzowałam tutaj książki, która nie byłaby w jakimkolwiek sensie popularna. Jestem raczej czytelnikiem, które swoje lektury wybiera na podstawie pozytywnych recenzji - ot, widzę trzy, cztery wysokie oceny danej pozycji i jestem pewna, że dopisanie jej do mojej niekończącej się listy czytelniczej nie będzie aż tak dużym błędem. I tak naprawdę gdyby nie moja koleżanka, która gorąco polecała mi "Królewskiego wygnańca", być może nawet nie spojrzałabym na jego tytuł, a już najbardziej prawdopodobnie nigdy bym go nie wzięła do ręki. 
Jednakże doszłam do wniosku, że jeżeli ktoś z Was jeszcze nie wie o Fionie McIntosh, to powinien się jak najszybciej dowiedzieć. Bo czego recenzent książkowy nie pragnie bardziej, niż kolejnej przynoszącej wiele radości powieści? 
Pierwsze, co muszę powiedzieć: oryginalność. Dobrze wiecie, jak wysoko cenię sobie autorów, którzy w swoich książkach pokuszą się na odrobinę wyzwolenia od schematów i chyba nikomu nie jest obca moja nieustannie podsycana nienawiść do sztamp i powtarzalności. Tego się bałam, wkraczając w świat "Królewskiego wygnańca" - opis stwarzał wrażenie zupełnie innej historii, niż naprawdę została przedstawiona na kartach tej powieści i byłam mile zaskoczona widząc, na jaką intrygującą opowieść zdecydowała się Fiona McIntosh. Działo się tu dosłownie wszystko; zdrada, morderstwa, ucieczki i walka, mroczne sekrety i misternie splecione intrygi, a wszystko w murach z pozoru bajkowego zamku. Autorka w niesamowity sposób wciągnęła czytelnika w swój świat i choć z początku "wbicie" się w fabułę stwarzało mi duże problemy, potem poznawanie historii młodego księcia szło jak z płatka. Nie powiem, że rzadko udało się jej mnie zaskoczyć jakimś ogromnym zwrotem akcji; jednak to nie umniejsza faktu, że opowieść o Leonelu i jego państwie ogromnie mi się podobała. 
Kolejna rzecz: styl pisania. Tutaj akurat ciężko mi cokolwiek powiedzieć, gdyż był on prosty (czasami aż za prosty) i niezbyt bogaty, z przykrością muszę też stwierdzić, że na początku czytało mi się opornie i dosyć wolno. Wspominałam już, że wciągnięcie się w historię zajęło mi trochę czasu; rzeczywiście, pierwsze sto, a nawet sto pięćdziesiąt stron było istną torturą, dopiero potem przyzwyczaiłam się do niej i zaczęłam odczuwać przyjemność z lektury. Wiem, że to może zrazić potencjalnych czytelników, jednak nie martwcie się - przed nami jeszcze jeden, duży plus.
A mianowicie - bohaterowie. Jak ja ich uwielbiam! Naprawdę, Fiona McIntosh poważnie postarała się z ich wykreowaniem, pisząc w taki sposób, aby czytelnicy nie mieli najmniejszego problemu z przywiązaniem się do nich. Często narzekam na tak zwaną "jednowymiarowość" postaci w książkach, kiedy zostają oni przedstawieni tylko z najbardziej płaskiej, papierowej strony. Na szczęście, w "Królewskim wygnańcu" nie zaznamy takiego błędu - myślę, że to zasługa doświadczenia autorki (z mojej wiedzy wynika, iż swoją "przygodę" z pisaniem zaczęła ona na początku tego stulecia) i jej obeznania z procesem tworzenia interesujących bohaterów. Leonel, Gavriel, a także inne, drugoplanowe postacie praktycznie od razu zyskały u mnie zamierzony efekt - protagonistów polubiłam, a antagonistów najchętnej posłałabym jak najdalej stąd.
Gdzieś słyszałam porównanie, że Fiona McIntosh w swoim pisarskim kunszcie jest podobna do Trudi Canavan, autorki między innymi "Trylogii Czarnego Maga". Osobiście nie pokusiłabym się na takie stwierdzenie - każda z autorek wykreowała zupełnie inne uniwersum, umieszczając w nich bohaterów o odmiennych celach i pobudkach. Jeżeli miałabym być też w stu procentach szczera, uznałabym, że Canavan wykonała przy tym o wiele lepszą robotę, gdyż jej książki figurują u mnie naprawdę, naprawdę wysoko na liście ulubionych pozycji. 
Czy polecam Wam tę książkę? Oczywiście! Miała pewne, nawet dosyć poważne błędy, aczkolwiek jeżeli przymknąć na nie oko, "Królewski wygnaniec" jest bardzo dobrą książką fantasy, po którą każdy miłośnik gatunku w swoim życiu powinien sięgnąć. 

Ocena - 7/10

niedziela, 22 stycznia 2017

"Miecz lata" - Rick Riordan

Magnus Chase nie jest typem grzecznego chłopca. Od strasznej nocy przed dwoma laty, kiedy mama kazała mu uciekać, a potem zginęła, żyje samotnie na ulicach Bostonu. Przetrwał dzięki sprytowi i inteligencji, będąc zawsze o krok przed policją i kuratoriami.
Pewnego dnia Magnus dowiaduje się, że ktoś jeszcze usiłuje go znaleźć – wuj Randolph, człowiek, przed którym mama zawsze go ostrzegała. Kiedy usiłuje przechytrzyć wuja, wpada prosto w jego łapy. Randolph zaczyna mu opowiadać coś, co brzmi jak brednie o skandynawskiej historii i dziedzictwie Magnusa – zaginionej od tysięcy lat broni.
Coraz więcej elementów układanki zaczyna się jednak składać w sensowną całość. Z zakamarków pamięci Magnusa powracają powieści o bogach Asgardu, wilkach i Ragnaröku – dniu sądu. Ale Chase nie ma czasu na zastanawianie się nad tym, ponieważ świat zostaje zaatakowany przez ogniste olbrzymy i Magnus musi wybrać między własnym bezpieczeństwem a życiem wielu niewinnych ludzi.
zdjęcie i opis pochodzą ze strony lubimyczytac.pl

Ile razy mówiłam już, że z Riordanem nie za bardzo mi jest po drodze? 
Wiele.
Ile razy zaś sięgałam po jego książki w wierze, że kolejna będzie lepsza, że mi się spodoba, że dołączę do szalonego tłumu jego fanów i wraz z nimi wkręcę się w świat mitologicznych bóstw? Cóż, teraz mogę z pewnością stwierdzić, że to był mój ostatni raz. 
Tłumaczyłam Wam to już praktycznie w każdej recenzji książek jego autorstwa, lecz nie byłabym sobą, gdybym nie powtórzyła - niezmiernie nie podchodzi mi humor, jakim częstuje czytelników Rick Riordan. Czytając o tej powieści na przeróżnych portalach niedługo po premierze zostałam zewsząd zasypana "ochami" i "achami" tyczącymi się niesamowitych żartów i sarkastycznych uwag czynionych przez bohaterów... aczkolwiek żeby być z Wami szczerym, podczas lektury nawet nie zdołałam unieść kącików ust, nie mówiąc nawet o wybuchnięciu śmiechem. Sytuacje, które z założenia miały powalić mnie na łopatki swoim genialnym obrotem spraw jedynie mnie zażenowały; ironiczne teksty zmusiły do wywracania oczami; "ciekawie" wykreowane postacie wydały mi się tak nijakie, że z trudem zapamiętywałam ich imiona. Jednym słowem: nuda. Wielka nuda.
Gdyby nie znakomite nawiązania do mitologii nordyckiej, nie wróżyłabym tej powieści oceny wyższej niż dwa na dziesięć punktów, naprawdę. "Miecz lata" był moim pierwsze spotkaniem z nią i, na całe szczęście, udanym - wcześniej nie miałam okazji poznać niczego poza kilkoma najbardziej popularnymi bogami, a dzięki Rickowi Riordanowi moja wiedza w tym temacie znacząco się poszerzyła. Walhalla, dziewięć światów, Thor, Loki, walkirie i życie wojowników po śmierci; Ratatosk, Yggdrasil, Frejr i Freja; krasnoludy i elfy. Wszystkie te elementy zostały przez autora przedstawione na tyle barwnie, że natychmiast zyskiwały moją uwagę, a nawet zmusiły do podjęcia decyzji, że w przyszłości zainteresuję się mitami z tego odłamu odrobinę bardziej. Za to przyznaję Rickowi Riordanowi ogromny plus! 
Niestety, nic więcej w "Mieczu lata" mi się nie podobało. Czytałam tę książkę dobrych kilka tygodni temu i niestety niezbyt wiele już z niej pamiętam, jeśli chodzi o sam tok fabuły. Kojarzę mniej więcej imiona bohaterów i ogólny zarys akcji, ale... to nie za dużo, biorąc pod uwagę, że zazwyczaj mam doskonałą pamięć do książek i ich szczegółów. Mówiąc już o historii, perypetie bohaterów w dążeniu do odzyskania zaginionej broni, a następnie przebieg kolejnych misji strasznie mnie nużyły. Odnosiłam przy tym wrażenie, że autor na siłę próbuje wykreować opowieść oryginalną, ale posługując się środkami bardzo nieodpowiednimi do tego celu. Niektóre wydarzenia wydawały mi się wręcz dziwne - ciężko było uwierzyć w to, co dzieje się na kartach tej książki, lecz raczej nie dobrym sensie tego stwierdzenia.
Co powiem o bohaterach? Otóż to, jestem zawiedziona. Magnus Chase, który z założenia miał sprawiać wrażenie chłopaka sarkastycznego i łatwego do polubienia, wydawał mi się niezmiernie blady i powtarzalny. Ile ostatnimi czasy mamy w powieściach młodzieżowych postaci sypiących ironicznymi komentarzami i na każdym kroku okazujących, jak to świat nie jest dla nich obojętny i nudny? Kolejni irytujący bohaterowie to Blitzen i Hearthstone, czyli krasnolud i elf... których przez pierwszą połowę książki ledwo rozróżniałam. Tak naprawdę jedyną osobą wartą uwagi okazała się Samira, lecz tylko przez problem, jaki poprzez jej życie codzienne poruszył Rick Riordan - dziewczyna, jako wyznawczyni innej wiary, szerzyła ideę tolerancji religijnej i myślę, że dla młodszych czytelników jej postać pozytywnie wpłynie na postrzeganie świata wokół nas. 
Podsumowując, nie polecam Wam tej powieści. Mimo że znalazły się w niej aspekty, które naprawdę polubiłam, większość okazała się bardzo przeciętna i uważam, że bez problemu moglibyśmy się obejść bez jej lektury. Jednakże jeżeli jesteście zagorzałymi fanami Riordana i bardzo lubicie sposób, w jaki tworzy swoje książki - droga wolna! 

Ocena - 5/10 

środa, 18 stycznia 2017

"Tell Me Three Things" - Julie Buxbaum

Coś z Jessie musi być nie tak - a przynajmniej do takiego wniosku dochodzi dziewczyna po spędzeniu pierwszego tygodnia w nowej, supernowoczesnej szkole w Los Angeles. I w tym samym momencie, kiedy jedynym rozwiązaniem zdaje się być ucieczka z powrotem do rodzinnego Chicago, pojawia się tajemniczy mail, a wraz z nim jego intrygujący autor, podpisujący się jako Somebody Nobody. 
Minęły prawie dwa lata od śmierci matki dziewczyny, a ponieważ jej ojciec postanowił ożenić się z kobietą poznaną w sieci, Jessie została zmuszona do przeprowadzenia się na drugi koniec kraju i zamieszkania wraz z nią oraz jej aroganckim synem. W akcie rozpaczy i zagubienia dziewczyna postanawia zaufać autorowi tajemniczej wiadomości. Czy pozna jego tożsamość? 

Czuję, że od pewnego czasu blogosfera tkwi w bardzo błędnym przekonaniu: aby uznać książkę za naprawdę "zaskakującą", musi ona zmienić Twoje życie. Nieważne, w jaki sposób - lecz po jej przeczytaniu przekonania czytelnika powinny obrócić się o trzysta sześćdziesiąt stopni i otworzyć mu oczy na świat. Na inny, o wiele lepszy i pełen wartości świat, który przed lekturą był poza zasięgiem ich wzroku.
Otóż powieść, którą Wam zaraz przedstawię, nie zrobiła nic w tym rodzaju. Wręcz przeciwnie, posiada ona wiele wad; może niezbyt rzucających się w oczy i w gruncie rzeczy mogłam je pomijać przy pisaniu tej recenzji, ale jednak daleko jej do ideału. Nie jest perfekcyjna w żadnym, nawet najmniejszym stopniu. Prawdopodobnie wielu z Was, wiedzionych pozorami, porzuciłoby tę książkę zaraz po przeczytaniu opisu.
Aczkolwiek "Tell Me Three Things" przemówiło do mnie w sposób, którego nie da się opisać słowami. I z dumą nazywam je pozycją czysto dziesięciogwiazdkową, gdyż ufam, że i Was zaczaruje swoją porywającą historią.
Nienawidzę schematycznych powieści. Bywa tak, że nawet oryginalna i ciekawa książka może zostać na dobre przeze mnie przekreślona, jeżeli natrafię w niej na oczywisty stereotyp; szczerze nie cierpię powtarzalności i za każdym razem, gdy odkrywam w powieści podobieństwo do innej, potrafię bardzo szybko rzucić ją w kąt. Dlatego też sam fakt, że sięgnęłam po "Tell Me Three Things" powinien być dla Was zaskakujący: będąc na bieżąco z recenzjami tejże pozycji na portalu Goodreads, jej nieoryginalność nie stanowiła żadnej tajemnicy. A jednak.
Los Angeles. Szkoła pełna bogatych, rozpuszczonych dzieciaków, dla których kupno najnowszego iPhone'a jest tak samo proste i łatwe jak poranne spacery po bułki na śniadanie. Dwie najładniejsze dziewczyny, poniżające wszystkich, którzy się napatoczą i traktujące świat dookoła jako ich własny wybieg na pokazie mody. Lejący się z nieba żar i wiecznie błękitne niebo, wschodzące i zachodzące jeszcze bardziej malowniczo z okien nowoczesnych rezydencji. I w tym wszystkim - Jessie Holmes. Nowa uczennica w szkole, do której nie pasuje i gdzie wszyscy traktują ją z chłodną wyższością. Niespodziewana lokatorka w domu swojej macochy, przypominającym bardziej więzienie niż prawdziwą rodzinną ostoję. 
Julie Buxbaum wykreowała postać dziewczyny w tak niesamowity sposób, że prawie każdy z nas może się z nią w łatwy sposób utożsamić - przeżywa takie same problemy i miewa identyczne wątpliwości jak my, chociaż żyje w zupełnie innych realiach. Nie jest zwyczajową, narzekającą na wszystko bohaterką, która przejmuje się błahostkami i płacze o byle co, nie widząc głębszego sensu problemu. Wręcz przeciwnie, dąży do swoich celów i choć ma chwile załamania, jak każdy z nas, jest w stanie zrobić wszystko, by wyjść z życiowego dołka.
Opowiadając o tej książce, nie da się nie wspomnieć także o SN (Somebody Nobody), który od pierwszego tygodnia szkoły zasypywał Jessie anonimowymi wiadomościami oferującymi pomoc i wskazówki przetrwania w Wood Valley High. Nie wiem, czy miał on być główną "tajemnicą" "Tell Me Three Things" (w każdym razie ja miałam niezłą frajdę podczas rozszyfrowywania jego tożsamości), ale nie powiem, bym go nie polubiła; naprawdę przypadła mi do gustu jego troska o dziewczynę i więź, jaka rozwinęła się między nimi na przestrzeni ich znajomości. Za każdym razem, kiedy widziałam zbliżające się fragmenty z nim w roli głównej, nie mogłam się powstrzymać od szczerego uśmiechu.
Jednak co było w tej książce tak dobrego, że zasłużyła aż na dziesięć gwiazdek? Otóż to: historia. Dawno nie czytałam żadnej powieści, która byłaby zarazem tak wciągająca, a jednocześnie świetnie napisana. Mimo że fabuła nie grzeszyła zbytnią oryginalnością, czasem aż wręcz przeciwnie, nie mam jej naprawdę nic do zarzucenia; wszystkie elementy składały się w spójną całość, zgrabnie unikając zgrzytów pod każdym, nawet najmniejszym aspektem. Historia Jessie raz po raz wzruszała mnie, rozbawiała, zmuszała do szybszego przewracania stron i niecierpliwego oczekiwania na kolejne, coraz to bardziej emocjonujące wydarzenia. Przyznaję - dawno już nie czytałam tak świetnie napisanej, pełnej wrażeń, a zarazem mądrej książki. 
Czy polecam? Co za pytanie!

JEDNAK CZY KAŻDY MOŻE JĄ PRZECZYTAĆ? CZYLI COŚ O ANGIELSKIEJ GRAMATYCE 
Na szczęście - każdy, kto w pewnym sensie opanował już język angielski i chciałby spróbować swoich sił w innej dziedzinie niż robienie ćwiczeń i wkuwanie na pamięć słówek. Jeżeli uważasz się za ucznia na poziomie intermediate, to droga wolna! Myślę, że z drobną pomocą słownika i odpowiednią ilością skupienia będziecie w stanie rozkoszować się lekturą równie łatwo, jak w języku polskim.

Ocena - 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.goodreads.com