poniedziałek, 23 maja 2016

JAK PROWADZIĆ BLOGA I... ZWARIOWAĆ?

UWAGA! Drodzy Początkujący Blogerzy - nie bierzcie sobie moich słów zbytnio do serca. Ten post napisany jest ku przestrodze, która wielu na naszej polskiej blogosferze by się przydała, nie ma na celu nic więcej. Pokazuje tylko, jak nie należy postępować, aby nie zwariować prowadzić stronę nie dla popularności, lecz dla pasji i rozwijania siebie. Enjoy!

PIERWSZE DNI - PRÓBA PRZETRWANIA

źródło: www.tumblr.com
Jesteś zdesperowany. Założyłeś bloga, bo chciałeś podzielić się z innymi swoimi wrażeniami po lekturze książek; może po prostu zamierzałeś poznać nowych znajomych, bardziej obracających się w Twoich sferach albo... sam nie wiesz, bo pomysł na stworzenie strony przyszedł całkowicie niespodziewanie i boisz się, że nie wypali. Wszystko wydaje Ci się nowe i przerażające. Wielofunkcyjny arkusz nowego postu, możliwość dodawania komentarzy, obserwowania, a nawet planowanie danej recenzji z wyprzedzeniem o kilka dni - nic tylko załamać się i ze łzami w oczach wyszeptać "w co ja się, do jasnej anielki, wpakowałem?". Z pomocą najpopularniejszych zagranicznych tutoriali modyfikujesz szablon, zmieniasz wszystkie kolory na przeróżne odcienie różu, powiększasz czcionkę, dodajesz odnośniki do wszelkich możliwych mediów społecznościowych, licząc na to, że im większy rozgłos, tym więcej czytelników zdobędziesz. Jednak szybko dochodzisz do wniosku, że samym gadaniem popularnym się nie staniesz, więc stwierdzasz, że czas coś dodać.  Radzisz się przyjaciół, rodziny, a nawet szukasz w Internecie poradników dla początkujących blogerów, nie wiedząc, od czego powinieneś zacząć (tak przy okazji głowisz się, co to jest LBA i jaką funkcję w blogosferze pełnią tagi? trzeba je wykonywać? czy to klucz do sukcesu?). I w końcu ktoś Cię oświeca - najlepiej zacząć od recenzji. Tylko jak ją napisać?

PIERWSZA RECENZJA - PRÓBA PSYCHIKI
źródło: www.giphy.com
Jest! Tak! Eureka! Euforia! Jestem geniuszem! Wreszcie, po zarwanej nocy, trzech wypitych kawach i pięciu zjedzonych tabliczkach czekolady (a może sześciu? strach liczyć) udało Ci się napisać swoją pierwszą recenzję. Wiesz, że to jest opinia, która wstrząśnie światem, bez niej ani rusz w blogosferze, a chyba każdy ją przeczyta - przecież wszyscy od dawna wyczekiwali Twojego debiutu, ale Ty byłeś na tyle nieświadomy, że dopiero teraz odkryłeś swoje powołanie! Dopracowujesz ją do samego końca, kilka razy przemieszczasz jeden przecinek, a z każdą kolejną kropką utwierdzasz się w przekonaniu, że to jest to. Publikujesz recenzję, kładziesz się spać z uśmiechem na twarzy i niepodważalnym przekonaniem, że jutro obudzisz się celebrytą. 
Następnego ranka jednak nie budzi się błysk fleszy aparatów, nikt nie dobija się do Twoich drzwi ani nie żąda wywiadu. Nie od razu tracisz wiarę - w końcu takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach, a może lepiej będzie nie od razu szukać rozgłosu. Jednak kiedy widzisz, że liczba wyświetleń nadal wynosi zero...

PIERWSZY ODZEW - PRÓBA NIEROZSĄDNOŚCI
źródło: www.tumblr.com
Uff. Jest! Pierwszy obserwator! Pierwszy komentarz - co prawda mówi niewiele ponad "fajny blog, ziom, wpadaj do mnie -linklinklink-", ale przecież liczy się sam fakt. Pierwsze wejścia. Zaczyna się kręcić, powoli, powoli, odkrywasz, że nie trzeba się tak zapracowywać, żeby zdobyć czytelników, jak ostatnio. Wystarczy wklepać kilka idiotycznych odpowiedzi w tagu o cukierkach, wziąć udział w LBA (już wiesz zresztą o co z tym wszystkim chodzi!) albo zaprezentować nowe książki, które kupiłeś przy ostatniej promocji na pchlim targu. Po co pisać recenzje? Przecież i tak nie cieszą się tak dużą popularnością jak inne posty, więc trzeba zaprzestać publikowania czegoś, co widocznie się nie przyjmuje. Postawmy na popularność! A wszyscy ci, co teraz męczą się nad ubraniem w słowa emocji po przeczytaniu książki - będą liczyć wyświetlenia na palcach jednej ręki, gdy Ty zbijesz kokosy!

PIERWSZY MIESIĄC - PRÓBA BRAKU POCZUCIA OBOWIĄZKU
źródło: www.comicsystems.fr
 Okej. A więc... masz już te kilka komentarzy, masz parę wyświetleń i chyba nawet stałych czytelników, którzy odwiedzają Twój blog i wyrażają opinię pod każdym postem. Nauczyłeś się, jak nie powinno się prowadzić strony, nie przemęczając się i w szybkim czasie uzyskując spore efekty. Czujesz się stuprocentowo lepszy od innych blogerów i oni z pewnością też tak uważają, gdyż wiele rzeczy zrobiłeś lepiej. Cud, miód i maliny? No niestety nie. Gdyż w ciężki żywot blogera wkradł się jego najgorszy wróg, a mianowicie - monotonia. Nic Ci się nie chce, wszystko wydaje się nudne, popularność mniejsza, a kolejne posty coraz bardziej bez sensu. Jaka jest na to rada? Publikować coraz więcej! W końcu nie ma lepszego zajęcia niż pisanie podsumowań miesiąca, a może jeśli trochę bardziej przyspieszysz tempo, uda Ci się wygrzebać z tego smętnego dołka. Pamiętaj - liczy się ilość, a nie jakość!

PIERWSZA ZAŁAMKA - PRÓBA CHŁODNEGO NIE MYŚLENIA
źródło: www.favim.com
Nie. No jak to? Przecież wszystko robiłeś dobrze! Wszystko tak, jak być powinno! Czy nie tak robią wszyscy? A zresztą, co się tu porównywać do innych, skoro to Ty przez ostatnie kilka miesięcy wyznaczałeś blogowe trendy. Ostatni post... no nie, tylko kilkanaście wyświetleń! Tyle się napracowałeś, obrabiałeś zdjęcia, siedziałeś, noce zarywałeś... a nikt nawet na to nie wszedł! I na co tyle życia poświęciłeś? Żeby teraz być skazanym na taki los, jaki spotyka jakiegoś nędznego blogera z dwoma postami na krzyż? Ludzie, pomóżcie! 
Tak, drogi blogerze. Oto dopadła Cię bloggerus depressius, potocznie zwana blogową załamką. Osobiście radziłabym Ci od razu skontaktować się ze specjalistą, załatwić jakieś leki, może nawet pozostawić na chwilę prowadzenie stronki i odpocząć gdzieś na Teneryfie, z drinkiem z palemką w jednej ręce, a dobrą książką w drugiej. Potem znów wybierz się na kontrolę, a dopiero lekarz będzie mógł stwierdzić, czy jesteś w stanie nadal dążyć do sławy. 

ZACZYNAMY Z NOWYM ZAPASEM NIECHĘCI! PIERWSZY ROK ZA NAMI!
 
źródło: www.chipchick.com

I jak prezentowało się ostatni dwanaście miesięcy? Po pierwsze założyłeś bloga. Po drugie, patrzyłeś, jak się rozwija, cwanie nie przykładając do tego ani jednego paluszka. Po trzecie, przeżyłeś załamkę, wygrzebałeś się z niej i postanowiłeś lekko przystopować. Kim jesteś? Kim byłeś? Kim się stałeś? Czy nadal masz ochotę osiągnąć nieporównywalną władzę i sławę w ciemnej otchłani Internetu? To wszystko Twoja sprawa - jak postąpisz, co zrobisz i co w sobie zmienisz.

Już dawno zbierałam się do napisania posta bardziej okołoksiążkowego... nie, złe słowo, bardziej okołoblogowego. Wiem, że ostatnio pełno takich wpisów na blogosferze, a prawie co druga osoba już dużo się rozpisała na temat całej naszej polskiej książkowej społeczności, ale postanowiłam wprowadzić powiew świeżości także na Truskawkowy. I co sądzicie? Czy takie posty powinny pojawiać się częściej?
 

piątek, 20 maja 2016

"Wilkołaki z Mercy Falls" - Maggie Stiefvater

 UWAGA!
Przed Państwem kolejna pozytywna recenzja na tym blogu, okraszająca kolejną fantastyczną trylogię kolejnymi superlatywami i sporą kopą niekończących się zalet. Przygotujcie się więc, moi drodzy Czytelnicy, na brak składności, nieuzasadniony zachwyt, masę wykrzykników, myślników i pogrubionego tekstu; wyjmijcie również z portfela parę banknotów, gdyż prawdopodobnie zaraz po przeczytaniu tej opinii pobiegniecie do księgarni i z góry zapłacicie za całą trylogię, nawet nie patrząc na cenę. Moja udzielająca się ekscytacja i radość z pewnością spłynie także na Was, ale podczas lektury nie ustrzeżecie się momentów, gdy ukradkiem będziecie wyciągać kolejną chusteczkę z wymiętolonej paczki i otrzecie spływające po policzku łzy. Kilkukrotnie rzucicie książką o ścianę, stwierdzicie, że nie ma sensu dalej kontynuować przygody z nią, będziecie nieustannie powracać myślami do losów Sama i Grace, nawet kiedy sytuacji nie można nazwać sprzyjającą do rozpamiętywania historii fikcyjnych bohaterów. Zakochacie się w tej historii. W bohaterach, opowieści, scenerii, wilkach i wszystkim, co z nimi związane. Będziecie siedzieć po nocach, powtarzając niczym mantrę jeszcze tylko jeden rozdział, jedno zdanie, jedno słowo, aż w końcu dojdziecie do ostatniej kartki i stwierdzicie, że Wasze życie nie ma sensu. Maggie Stiefvater rozkocha Was w sobie i na samym końcu połamie Wasze serca na kawałki. Zaczaruje słowami i omami wizją dobrego zakończenia, by potem zmrozić krew w żyłach i zaprzeczyć wszystkim dotychczas stawianym obietnicom.
Ale... do konkluzji.
Grace to z pozoru normalna dziewczyna. Chodzi do publicznego liceum, zastanawia się nad wyborem college'u, ma najlepszą przyjaciółkę, a jej rodzice są zbyt zajęci pracą, by się nią zajmować… lecz posiada jedną, dosyć nietypową pasję. Fascynują ją wilki. Od chwili, gdy jeden z nich uratował ją przed niechybną śmiercią z rąk swych pobratymców, co dzień wychodzi na taras i wypatruje w mroku lasu śladów na to, że jej sekretny wybawiciel jednak istnieje. I rzeczywiście, tak jest. Każdego zimowego dnia żółte oczy wilka wpatrują się w nią, lecz zwierzę nie śmie podejść bliżej. Aż do chwili, kiedy okazuje się, że... ten wilk jest człowiekiem. A Grace chce zrobić wszystko, by odmienić jego życie na lepsze - choćby miała zaryzykować wszystko, co ma.
Ile razy wilkołaki były głównym tematem młodzieżowych powieści? Wiele. A ile razy te powieści okazały się tandetną kupą bzdur, nie niosących za sobą niczego oprócz ciągle powielanych schematów? Jeszcze więcej. Więc nie powinno Was zdziwić, jak sceptycznie podeszłam do kolejnej powieści w tym temacie, szczególnie, że ogrom recenzji określało ją jako dosyć przeciętne czytadło - proszę Was, co innego można wnieść do historii, w której tak naprawdę już wszystko zostało powiedziane? Ale zaczynając tę książkę, a nawet będąc w jej połowie, nie spodziewałam się, co czeka mnie na jej zwieńczeniu - jak fantastyczne zwroty szykuje dla mnie autorka, jak wstrząśnięta będę, gdy to wszystko się skończy. Maggie Stiefvater stworzyła opowieść doskonałą pod każdym względem, pełną wzlotów i upadków, ale też cenncyh życiowych wartości - przedstawiających bohaterów nieidealnych, lecz jednocześnie posiadających złote serce i duszę. Już dawno nie spotkałam się z tak urzekającą historią o poświęceniu, odnalezieniu drogi do siebie i trwaniu przy sobie, nieważne co się stanie. To była pierwsza powieść, w której brak rozterek, nieustannych rozstań i powrotów, zapłakanych dziewczynek i niesprawiedliwych czynów - tym razem przesłoniętych przez to, co w relacjach międzyludzkich najważniejsze. Sam, Grace i Isabel to perfekcyjnie nieperfekcyjni, jeśli mogę to tak ująć, bohaterowie - ideały przyjaźni, miłości, poświęcenia i dawaniu z siebie wszystkiego, jeśli chodzi o dobro drugiej osoby.
Polubiłam Grace. Była rozważna, choć nie podejmowała zawsze najlepszych decyzji, mądra, zabawna i odważna - myślę, że z dumą mogę uznać ją za jedną z lepszych książkowych bohaterek ostatnich miesięcy. Od samego początku wykazywała się inteligencją, choć czasami, jak każdy z nas, miewała pewne wątpliwości... ale właśnie to mi się w niej najbardziej podobało.  Jej przyjaźń z Isabelle, choć zaczęta tak niefortunnie, chyba zasługuje na miano jednej z tych, które trwają mimo wszystko - jednej z tych, w których cisza jest równie ważna, jak szczera rozmowa czy wygłupy.
Chciałabym teraz podsumować moją złożoną relację z tą trylogią. Polecam ją każdemu, kto szuka w swoim życiu czegoś nowego, świeżego i niewątpliwie cudownego - oto historia właśnie dla Was.

Ocena - 10/10

Zdjęcia pochodzą ze strony www.lubimyczytac.pl

sobota, 14 maja 2016

"Ember in the Ashes. Imperium ognia" - Sabaa Tahir

 Laia to biedna scholarska dziewczyna, od śmierci swoich rodziców mieszkająca wraz z dziadkami i bratem. Pewnego dnia traci wszystko - rozwścieczona Maska pozbawia ją dotychczasowego życia, zmuszając siedemnastolatkę do odnalezienia w sobie resztek odwagi. Akademia Czarnego Klifu, surowa komendantka i droga do wolności - i jeszcze Elias. Elias, który mimo tego, że jest Maską, okazuje jej niespodziewaną łaskę i współczucie. A to powinno być do niego niepodobne.

Za co kocha się książki? Za oryginalność. Za świat przedstawiony. Za niesamowitą historię, za zwroty akcji w fabule, a czasami tylko za nazwisko ulubionego autora na okładce. Można pokochać powieść za dosłownie wszystko.
I czasami natrafiamy też na takie historie, które kochamy mimo tego, jak bardzo niedoskonałe są. Takie, w których jeden malutki szczegół wywołuje u nas niepowstrzymaną chęć podzielenia się jej wspaniałością ze wszystkimi dookoła. Właśnie taka jest Ember in the Ashes. I właśnie z tego powodu teraz tutaj jestem.
Moja pierwsza myśl po przeczytaniu tej książki mówiła niewiele ponad to, że rozpaczliwie pragnęłam więcej. Następnie, po ochłonięciu i wypiciu czterech szklanek zimnej wody na uspokojenie, stwierdziłam, że wręcz namacalnie obawiam się dalszej części tej historii i złym pomysłem byłoby wystawianie moich słabych nerwów na tak nieprzewidywalną próbę. Lecz gdy data premiery drugiego tomu za granicą ukłuła mnie w oczy swą bolesną odległością od dnia dzisiejszego, bez wahania podeszłam do kalendarza i zaznaczyłam w nim ten dzień krzykliwym, czerwonym kolorem. Dzień, w którym serce zabije mi szybciej, oddech przyspieszy, a oczy ponownie rozgorzeją szalejącymi iskierkami. Dzień, kiedy poczuję się tak, jakbym po raz pierwszy czytała Imperium ognia. Dzień, w którym wszystko to, co niewyjaśnione, wreszcie ujrzy światło dzienne.
Tak, Ember in the Ashes to książka tak bardzo niesamowita.
I kwiecień, i początek maja obfitował w książki dobre. Ba, nie dobre - wspaniałe. Sypały się dziesiątki, dziewiątki, ochy, achy, zachwyty i serduszka, a cukier skrzył się kilogramami w każdej napisanej przeze mnie recenzji. I przez większą ilość czasu, od kiedy moja znajoma zaproponowała mi pożyczenie Imperium ognia, byłam pewna, że tym razem czas przerwać dobrą passę i porządnie skrytykować książkę, którą, nie ukrywajmy, pokochał cały świat. Początek przecież wydał się nudny i mdły, Laia... cóż, okazała się jedną z tych bohaterek, których już mam powyżej uszu, Elias to trochę zbyt rozkapryszony i idealny bachor, który chce uciec przeznaczeniu - czyli nic ciekawego, nie wspominając już nawet o tym, że bez trudu domyśliłam się przebiegu kilku pierwszych wydarzeń. Dobrze, przepraszam. Przepraszam, że zaraz po dostrzeżeniu, jak brutalna i jednocześnie wzruszająca jest ta powieść, nie postanowiłam wysłać do Saby Tahir listu z długim wytłumaczeniem, jak w ogóle mogłam tak pomyśleć. Bo ta autorka to zdecydowanie mistrzyni, która słowami czyni magię. 
Klimat tej powieści jest wręcz namacalny. Kiedy bohaterowie odczuwają złość, my również kipimy z gniewu, kiedy boją się, my niepokoimy się o ich losy. Jesteśmy z nimi tak emocjonalnie związani, że zanim dojdziemy do końca powieści, myślimy tak samo jak nasze ulubione postacie; podejmujemy identyczne decyzje, w chwilach zagrożenia przygotowujemy się na najgorsze, choć do prawdziwego niebezpieczeństwa naprawdę nam daleko. Powieść ta jest brutalna, krwawa i odrobinę przerażająca, a jednocześnie przedstawia wszystkie wartości, jakich powinniśmy się trzymać - przekazuje, jak ważna jest przyjaźń w świecie i realiach, w których powinna już dawno zaniknąć. Sabaa Tahir opowiada nam historię dziewczyny, która traci wszystko i chłopaka, który to wszystko dopiero zaczyna odbudowywać: oboje marzą o lepszej przyszłości, o możliwości rozpoczęcia nowego życia w innych miejscach, niż rzucił ich los. 
Laia to Scholarka, której złowieszcze Maski zabrały rodzinę - najpierw rodziców i starszą siostrę, potem dziadków i ukochanego brata Darina. Przyzwyczajona do ograniczonych wygód, jakie oferowała jej wioska, do rodzinnego ciepła, jakiego doświadczała od najmłodszych lat, nie jest obyta z ciężką sztuką przeżycia, której musi się nauczyć, by przetrwać. Z biegiem opowieści obserwujemy, jak dziewczyna staje się osobą zgoła inną, niż na początku - bardziej odważną, zdolną do wszystkiego, by uratować tych, na których jej zależy. Już podczas pierwszych przygód wykazuje się ogromną brawurą i zaciętością, choć warunki prawie uniemożliwiły jej dążenie do wcześniej wyznaczonych celów.
Natomiast Elias kończy naukę w brutalnej szkole dla Masek, Akademii Czarnego Klifu. Mimo że należy do jednych z najbardziej zdolnych uczniów w całej szkole, a jego wyników w walce nie można nazwać najgorszymi, chłopak czuje, że nie pasuje do tego miejsca. Nie widzi siebie w roli mordercy, odbierającego życie każdemu, kto tylko przekroczy wąską barierę pomiędzy łamaniem prawa, a jego naginaniem. Oboje doskonale się uzupełniają - Laia pomaga chłopakowi w odzyskaniu własnej duszy, którą, by nie wzbudzać podejrzeń, musiał puścić w niepamięć, za to Elias broni ją przed swoją psychopatyczną matką.
Czy polecam tę książkę? Nie, nie polecam, wręcz zmuszam Was do jej przeczytania. Przygotujcie się na niebezpieczny rollercoaster emocji; na przeżycia, których dawno nie zapomnicie. 

Ocena - 9/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

niedziela, 8 maja 2016

"Szklany tron" - Sarah J. Maas

Celaena Sardothien cieszy się mroczną sławą najsłynniejszej zabójczyni w całym Adarlanie. A raczej cieszyła się, gdyż od roku przebywa w kopalni soli w Endovier, odsiadując swoją karę za liczne popełnione zbrodnie. Nie spodziewa się jednak, że otrzyma kuszącą propozycję od księcia Doriana - on zmusi ją do wystąpienia w turnieju, w którym najwyższą stawką jest objęcie posady Obrończyni Króla, a ona w przyszłości dostanie upragnioną wolność. Sprawy mogą się jednak potoczyć w innym kierunku...

Jeszcze do niedawna czułam się jak ostatnia osoba, która nie ma o tej serii nic do powiedzenia - omijały mnie żarliwe dyskusje, nie dołączałam się do chóru zachwytów ani też nie opowiadałam po stronie tych, którzy uważali ją za co najwyżej przeciętną. Lecz gdy wreszcie dostałam Szklany tron w swoje ręce i pochłonęłam łapczywie jego pierwsze rozdziały, zaczęła nawiedzać mnie niepokojąca myśl, że jestem jedyną czytelniczką nie popadającą w euforię na myśl o sile i zaparciu młodej Celaeny. Aż w końcu, kiedy, rozemocjonowana i rozchwiana psychicznie odłożyłam książkę na półkę, doszłam do trafnego wniosku, iż chyba nie ja jedna dałam się nabrać na te z lekka żmudne początki -  bo tak naprawdę książka Sarah J. Maas jest jedną z najbardziej niesamowitych i magicznych, jakie czytałam w całym swoim życiu.
Rzadko zdarzają się powieści, które we mnie coś poruszą. I nie chodzi tu, bynajmniej, o litry wylanych łez, zużytych chusteczek czy też momenty, w których wstrzymywałam oddech ze strachu o dalsze losy ulubionych postaci - tylko o chwile, kiedy, z wypiekami na twarzy odkrywałam ukryty morał, jaki autorka dyktuje nam pomiędzy wierszami. Bo jak dla mnie Szklany tron to nie jedynie fantastyczna historyjka o bezlitosnej zabójczyni, która zrobi wszystko, aby wyrwać się z monarszej klatki, tylko coś więcej.  Opowieść o odzyskiwaniu upragnionej wolności; udowadnianiu innym, że mimo niechlubnej przeszłości nadal możemy okazać się zupełnie innymi ludźmi. To genialna historia o przyjaźni, rywalizacji i radzeniu sobie z trudną przeszłością, o której należy nauczyć się mówić. I, z pewnością, o tym, że można osiągnąć cel, do którego dążymy, jeśli tylko zrobimy wszystko, by tego dokonać.
Pokochałam wszystko, co wyszło spod pióra Sarah J. Maas. Mogłabym bez końca rozpływać się nad niesamowitą plastycznością świata przedstawionego, opisywać genialność stylu pisania czy wartkości, z jakimi wydarzenia lecą na łeb, na szyję do punktu kulminacyjnego - bez wątpliwości jestem w stanie również przyznać, że autorka posiadła niesamowity talent i nauczyła się go wykorzystywać. Nigdy dotąd nie spotkałam się z tak dopracowaną fabułą, w której nie ma miejsca na wady, niedociągnięcia czy słabo zamaskowane błędy. I mimo że wiele z jej cech nie należy do szczególnie oryginalnych... po raz pierwszy podczas pisania jakiejkolwiek recenzji czuję, że użycie słowa schemat byłoby rażąco nieodpowiednie. Autorka prowadzi wydarzenia z cudowną lekkością, wiedząc, gdzie powinna dać kres akcji, a wprowadzić wyjaśnienia, by czytelnik nie poczuł się zagubiony. Przez pięćset stron lawirujemy pomiędzy lekkimi realiami życia w pałacu króla, a rywalizacją w ciężkim turnieju - autorka niejednokrotnie uwidacznia fakt, iż Celaena jest traktowana inaczej niż inni uczestnicy, zamknięta całymi dniami w komnacie pod czujnym okiem straży. Nie wybiera się na bale, nie posiada względnej wolności jak reszta jej rywali, a każdy jej krok jest nieustannie śledzony - i mimo że nie raz udowodniła swoją nieszkodliwość, wszyscy podchodzą do niej ze wzmożoną ostrożnością. Sarah J. Maas właśnie tak pokazuje, że z pozoru bajeczne pałacowe życie staje się dla Celaeny równą katorgą, co tułanie się z miejsca na miejsce w roli zabójczyni.
Uwielbiam Doriana. Jak Chaol kilka razy doprowadził mnie do stanu białej gorączki, zanim zdołał uzyskać moją przychylność, tak następca tronu ujął mnie od chwili, gdy poznajemy go na samym początku - chłodnego, opanowanego i inteligentnego, a jednocześnie wręcz kipiącego wszechobecnym sarkazmem. Stanowią z Celaeną tak dobraną osobowościowo parę, a jednocześnie różnią się od siebie na milion różnych sposobów, i to nie biorąc pod uwagę faktu pozycji społecznej.  Ona - bezpośrednia, dążąca do celu po trupach, przebiegła. On - miłośnik pięknych słówek, dobrze opracowanych strategii i wyszukanych subtelności. Czy taka dwójka, podobna do siebie jak ogień i woda, może się jednak dogadać? Owszem. Sarah J. Maas właśnie to sprawiła.
Pozwólcie, że podsumuję i wybaczcie za tą nieco chaotyczną recenzję.  Szaleją we mnie różne emocje - skrajna złość, tęsknota, zauroczenie i pragnienie więcej, więcej przygód zabójczyni - i naprawdę ciężko ubrać je w zrozumiałe zdania. Wiedzcie, że ta książka nie jest tylko dobra... jest wspaniała. I jeżeli jeszcze nie jest ona nazywana klasykiem współczesnej literatury fantastycznej, który każdy powinien przeczytać - ja właśnie tak będę ją określać do końca mojego życia.

Ocena - 10/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

środa, 4 maja 2016

"Ten jeden rok" - Gayle Forman

Willem stracił wszystko. Podróżuje z miejsca na miejsce, nigdzie nie przestając zbyt długo, powoli traci kontakt z rzeczywistością - znikają cele, marzenia, sens, dla którego wcześniej był w stanie podnosić się po upadku i walczyć z równą zapalczywością, co wcześniej. Meksyk, Indie, Holandia, ponowne spotkanie z matką i rozpoczęcie życia, o którym nawet nie myślał... i Lulu. Lulu, której prawdziwego imienia nawet nie zna, Lulu, która w ciągu jednego dnia zmieniła go w kogoś, kogo tak naprawdę sam nie poznaje. Jednak wie, że musi ją odnaleźć, za wszelką cenę, choćby miał zaryzykować wszystko, co mu jeszcze pozostało. 

Ten jeden rok wprawi Cię w stan, który będzie naprawdę ciężki do opisania. Nie raz, nie dwa zdarzy Ci się przeklnąć autorkę, żałować smutnego losu Willema, a jednocześnie zastanawiać się, czy tak nieprawdopodobna i pełna przygód historia mogłaby wydarzyć się Tobie. Będziesz szukał w tej opowieści głębszego sensu - czegoś wykraczającego poza nudne ramy zwykłej powieści dla młodzieży, poczujesz, że Gayle Forman niesie za sobą niejedno przesłanie i zechcesz je odkryć. Lecz gdy tylko pomyślisz, że zbliżasz się do końca tej upstrzonej refleksjami opowieści, okaże się, że autorka szykuje dla Ciebie jeszcze kilka małych, nieszczególnie wyróżniających się niespodzianek. Tym właśnie jest Ten jeden rok - emocjonalnym rollercoasterem, niesamowitą historią o odnajdywaniu zagubionej cząstki siebie; szukaniu swojego prawdziwego celu pośród tylu, które już w przeszłości porzuciliśmy. I, z pewnością, o magii prawdziwej miłości i tym, że nie tylko miłość romantyczna jest ważna, kiedy znajdujemy się w ciężkiej sytuacji. 
Błędem byłoby stwierdzenie, iż Ten jeden rok to kontynuacja historii przedstawionej w poprzednim tomie - to tak naprawdę te same wydarzenia przedstawione z perspektywy Willema, którego życie, po zniknięciu Lulu z Paryża rozsypuje się na drobny mak. I choć czytając pierwszą część niejednokrotnie utwierdzamy się w przekonaniu, że de Ruiter po prostu porzucił dziewczynę na pastwę losu, osiągnąwszy to, czego chciał, rzeczywistość okazuje się być zupełnie inna od tego, co wpajała nam Gayle Forman. W Tym jednym roku poznajemy go od stuprocentowo innej strony - nie jest tym pewnym siebie, odważnym i żartobliwym chłopakiem, którego zapamiętała Allyson podczas ich wspólnej wycieczki do Miasta Świateł, tylko ledwo radzi sobie z uporządkowaniem własnych spraw, wciąż wspominając samotne, pełne niedopowiedzeń życie, do którego musi wrócić w Holandii. Ta powieść udowadnia, jak wiarygodnie ludzie potrafią ukrywać swój ból i prawdziwe myśli, przedstawiając siebie w świetle człowieka, któremu los zawsze sprzyja - właśnie ta, jakże prawdziwa, cecha Willema sprawiła, że polubiłam go o wiele bardziej niż podczas spotkania go oczami Lulu.
Książka ta jest też swoistym powrotem do przeszłości, kiedy Willem przemierza cały świat, by odnaleźć dziewczynę, na której tak mu zależy. Odwiedzając miejsca wręcz naszpikowane wspomnieniami chłopak odkrywa, że nie wszystko, co kiedyś wydawało się stracone, nie może zostać odzyskane - odnawia kontakty z matką, a nawet powraca do dawnej pasji, dzięki której udało mu się poznać swoją Allyson. Praktycznie nie dostrzega, iż szukając jej, powoli dąży do poskładania w całość własnej, roztrzęsionej osobowości; staje się człowiekiem, który nie potrzebuje pomocy ani łaski innych ludzi.
Chyba nie muszę więc dodawać, że historia urzekła mnie i chyba nie znalazłabym w niej momentu,  co do którego znalazłyby się jakieś zastrzeżenia - jednakże  sposób, w jaki autorka przedstawiła samą fabułę, zasługuje już na o wiele dłuższy akapit. Primo, była ona czasami monotonna, a refleksje i myśli przeważały nad właściwą akcją, której w Tym jednym roku znalazło się stanowczo za mało. Autorka czasami gubiła się, nie potrafiąc zrównoważyć miejsca poświęconego na opisy i dialogi, a te ostatnie wydawały się czasem sztuczne i przedstawione za pomocą nieodpowiedniego słownictwa: to Willem używał górnolotnych wyrażeń, które z trudem zrozumiałby przeciętny człowiek, to nagle przerzucał się na miejski slang, by popisać się znajomością "słownika ulicy". Przyznam się, że taki zabieg może miał na celu przedstawić jego wszechstronność, jaką wypracował w ciągu wieloletnich podróży, ale zdecydowanie odejmował uroku wykreowaniu samej postaci. Secundo, postacie drugoplanowe, tak ważne dla przebiegu fabuły, nieco wtapiały się w tłum, nie wyróżniając się zbytnio na tle innych. Rozumiem, iż autorka wolała się skupić na dokładnym zgłębieniu psychiki Willema i przedstawieniu go jak najbardziej szczegółowo, ale przy nim każdy inny bohater wypadł nadzwyczaj blado, wręcz niedostrzegalnie.
Podsumowując, nie będę ukrywać, iż ten tom był odrobinę gorszy od poprzedniego, aczkolwiek nadal bardzo dobry. Jeżeli zaciekawiła Was historia Allyson i Willema przedstawiona w Tym jednym dniu - jest to dla Was lektura obowiązkowa.

Ocena - 8/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

poniedziałek, 2 maja 2016

"Anna i pocałunek w Paryżu" - Stephanie Perkins

Każda nastolatka byłaby zachwycona, gdyby ojciec postanowił wysłać ją na rok do Paryża - ojczyzny filmu i mody. Siedemnastoletnia Anna woli jednak mieszkać w Atlancie, tam, gdzie jest jej liceum i przyjaciele - dopóki nie pozna Etienne'a St. Claira, chłopaka, który pomoże jej odnaleźć się w nowym otoczeniu. Jak skończy się pobyt dziewczyny w najbardziej romantycznym mieście świata? 

Uwielbiam podróże. Kocham mieć możliwość poznawania nowych miejsc i kultur, doświadczania życia innych ludzi nie tylko za pośrednictwem filmów i programów telewizyjnych, ale także na własnej skórze. Zabytki, które dotąd widzi się jedynie na zdjęciach w przewodnikach turystycznych, miasteczka, których plany przez tak wiele czasu śledzi się, szukając miejsc do zorganizowania wycieczek i język, czasami znany z kilkunastu rozmówek turystycznych, kupionych "przezornie" na wypadek każdej sytuacji - wszystko to jest na wyciągnięcie naszej ręki, jeśli tylko wykonamy krok naprzód i postanowimy wyruszyć na wyprawę do miejsca, o którym marzymy.  Także Paryż znajduje się na długiej liście znanych miast, w których w przyszłości muszę postawić stopę - wieża Eiffla, Łuk Triumfalny, miliony kameralnych uliczek z uroczymi kawiarenkami, w których można kupić świeżą kawę i croissanty. I choć nie zapowiada się, bym w najbliższym czasie mogła spełnić to marzenie, Anna i pocałunek w Paryżu sprawiła, że poczułam się tak, jakbym niejednokrotnie już tam była. 
Czasami potrzebujemy oderwać się od trudów szarej, nudnej codzienności, jaką nieubłaganie serwuje nam życie. Problemy w szkole, pracy, niekończąca się lista zadań, które musimy wykonać w umówionym terminie - kto nie ma już tego dosyć, szczególnie, jeśli wolnych chwil na odpoczynek w miarę z upływem czasu jest coraz mniej? I, przyznam się, mimo że książka Stephanie Perkins nie należy ani do najlepszych, ani też do najbardziej zapadających w pamięć, to właśnie ona pozwala przenieść się na chwilę do innego świata - zajmuje nasze myśli czymś innym, barwną opowieścią o sile przyjaźni, miłości i odwagi, jaką trzeba w sobie odnaleźć. 
Historia przedstawiona w Annie i pocałunku w Paryżu jest z pewnością jedną z bardziej przewidywalnych, jakie dotąd spotkałam w książkach młodzieżowych. Zdarza się, że spotkamy się z lekkim przesłodzeniem, głupotą głównej bohaterki, nierealnym obrotem spraw czy niedopracowaniem kilku szczegółów... ale chyba najbardziej zaskoczył mnie fakt, iż mimo tylu błędów powieść nadal wzbudzała we mnie pozytywne emocje. Stephanie Perkins przedstawiła niezwykle barwną, radosną historię o wzlotach i upadkach siedemnastolatki, dopiero poznającej życie w nieznanym, dużym mieście i odkrywającej uroki nowo otrzymanego życia. Znajdziemy tutaj wszystko, czego potrzeba - chwile, w których będziemy zwijać się ze śmiechu na podłodze, te, w których serce będzie biło nam szybciej ze szczęścia, a także zdarzą się takie, gdzie samotna łza spłynie nam po twarzy, a my będziemy się modlić, by wszystko skończyło się tak, jak przewidywaliśmy.
Tym razem o bohaterach nie mam za dużo do powiedzenia, mimo że ich psychika była jedną z najważniejszych rzeczy podczas lektury tej powieści. Co chyba było do przewidzenia, nie polubiłam Anny - jej ogólne rozterki, chęć wzbudzenia zazdrości i trochę idiotyczne posunięcia, jakie zdarzały się, gdy była pod wpływem emocji poważnie zaważyły na mojej ocenie tej postaci. Nie zaprzeczę, że kilkukrotnie podziwiałam ją za wnioski, do których dochodziła i umiejętność chłodnego myślenia w momentach, w których ja prawdopodobnie stałabym tylko i nie wiedziałabym, co począć - chyba nie nazwałabym jej głupiutką laleczką, która nie ma swojego zdania - aczkolwiek sama w sobie wydawała się jakaś płaska, odrobinę nijaka. Zarówno ona, jak i Etienne nie wyróżniali się zbytnio spośród innych bohaterów młodzieżówek, choć doceniam autorkę za to, że w obu przypadkach postanowiła wykreować oddanych sobie przyjaciół, takich, którzy w gruncie rzeczy zrobią dla siebie wszystko.
Podsumowując, książka ta nie wzbudziła u mnie ogromnych emocji, które szczególnie chciałabym tutaj opisywać. Jest to miła, lekka i wesoła lektura na kilka wieczorów, jeżeli nie mamy ochoty na nic ciężkiego czy traktującego o poważnych tematach - aczkolwiek bardzo ją polecam, jeśli szukacie czegoś, co wciągnie Was bez końca. 

Ocena - 7/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl