Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 4/10. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 4/10. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 3 stycznia 2017

"Harry Potter i Przeklęte Dziecko. Część 1-2" - J. K. Rowling, John Tiffany i Jack Thorne

Harry Potter nigdy nie miał łatwego życia, a tym bardziej teraz, gdy jest przepracowanym urzędnikiem Ministerstwa Magii, mężem oraz ojcem trójki dzieci w wieku szkolnym. Podczas gdy Harry zmaga się z natrętnie powracającymi widmami przeszłości, jego najmłodszy syn Albus musi zmierzyć się z rodzinnym dziedzictwem, które nigdy nie było jego własnym wyborem.  Gdy przyszłość zaczyna złowróżbnie przypominać przeszłość, ojciec i syn muszą stawić czoło niewygodnej prawdzie: że ciemność nadchodzi czasem z zupełnie niespodziewanej strony.

"Harry Potter" to moje dzieciństwo.
Aby być z Wami szczerym, w pewnym sensie to właśnie J. K. Rowling możecie zawdzięczać powstanie tego bloga. Dzięki niej, a raczej jej serii, rozpoczęła się moja czytelnicza przygoda; to właśnie w jej trakcie nauczyłam się, ile rozrywki potrafią przynieść książki i jak wielką przyjemność sprawia mi poznawanie i odkrywanie każdego ich szczegółu. Mimo że od chwili, kiedy po raz pierwszy sięgnęłam po "Harry'ego Pottera i kamień filozoficzny" minęło dobrych parę lat, wciąż odczuwam emocje po jej przeczytaniu tak mocno, jakby zdarzyło się to dosłownie wczoraj.
Od dziecka twierdziłam, że Rowling jest czarodziejką słów. 
Przeczytałam "Harry'ego Pottera i przeklęte dziecko" dosłownie w kilka dni po premierze. Wiedziałam, że to nie będzie to samo, co kiedyś; forma, w jakiej została przedstawiona historia, rok wydania, a nawet plotki o znikomej ingerencji pomysłodawczyni serii w samo wykonanie tego dodatku przemawiały na jego niekorzyść, pozostawiając mnie w stanie ogromnej niepewności. Wtedy jednak nie odczytałam poprawnie przekazywanych mi przez zagraniczne recenzje wskazówek. Wciąż wierzyłam, że nazwisko Rowling na okładce jest żywym dowodem na moją miłość do tej książki od pierwszej strony i natychmiastowe, niepodważalne zauroczenie historią.
Ach, żeby ktoś mi wówczas powiedział, jak bardzo się mylę...
Zawiodłam się. Już dawno, mimo pisania wielu niepochlebnych recenzji, nie powiedziałam tego wprost, starając się złagodzić daną pozycji ocenę; teraz jednak, oprócz przytłaczającego niesmaku i zawodu nie jestem w stanie wykrzesać żadnej pozytywnej emocji na temat tej książki. Przez trzy miesiące od zagranicznej premiery ani razu nie udało mi się zrozumieć, dlaczego recenzenci tak często używają zwrotu "fan fiction" w stosunku do "Harry'ego Pottera i przeklętego dziecka"... lecz teraz przekonałam się o tym aż za mocno, o tym, jak bezsensowna i zagmatwana jest przedstawiona przez autorów fabuła. Usiłując sklecić opowiastkę o dzieciach Harry'ego, Rona i Hermiony, a także Malfoya, posunięto się już chyba do wszystkiego - od odkopywania przeszłości po totalnie zwariowane teorie na temat rzekomego pokrewieństwa z niektórymi bohaterami z kanonu, które miały na celu chyba tylko wzbudzenie niesmaku wśród czytelników. Próbowałam pokochać tę historię. Próbowałam zakochać się w bohaterach, zaprzyjaźnić ze Scorpiusem, odczuć magię Hogwartu na nowo, po tylu latach, kiedy marzyłam o przeczytaniu jakiejkolwiek opowieści z jego udziałem. Próbowałam. Niestety, nie udało się.
Mówiłam coś o bohaterach? Właśnie, oni. Harry, Hermiona i Draco stali się nerwowymi i spanikowanymi rodzicami, którzy w żaden sposób nie przypominają dobrze nam znanych bohaterów serii. Ron chyba nie wypowiedział w tej książce żadnego zdania, które nie robiłoby z niego totalnego idioty. Scorpius i Albus to dwójka rozpieszczonych bachorów, którzy chodzą w kółko i narzekają, jak im ciężko w szkole i jak bardzo ubolewają nad swoim pochodzeniem. A inni... nie istnieją, nawet jeśli z pozoru mówią całkiem sporo. Brak dobrego rozwinięcia postaci drugoplanowych jest tutaj tak bolesny, że aż szkoda mi cokolwiek mówić. Autorzy skupili się jedynie na dwóch/trzech postaciach, które cechują się największym poziomem głupoty, a reszta stopiła się z tłem.
Myślę, że warto w tym momencie wspomnieć o formie, z którą spotkałam się w moim życiu pierwszy raz: a mianowicie, książka jest napisana w formie scenariusza. Słyszałam, że przedstawienie fabuły "Harry'ego Pottera i przeklętego dziecka" na żywo jest o wiele lepsze, niż jego papierowy pierwowzór i jestem w stanie z tym się zgodzić - myślę, że historia ta ma potencjał, jeżeli tylko ubrałoby się ją w logicznych aktorów i zabawną scenerię. Jednakże uważam, że była to moja ostatnia przygoda z takiego typu formą powieści.
Podsumowując, jestem bardzo zawiedziona tą pozycją. Uważam, że gdybym jej nie czytała, nic w moim życiu by się nie zmieniło - a przynajmniej zaoszczędziłabym kilku nieprzyjemnych dni spędzonych przy jej lekturze.

Ocena - 4/10 

wtorek, 20 grudnia 2016

"Rozkaz zagłady" - James Dashner

Sądzili, że koniec świata już nastąpił.
Zanim powstał DRESZCZ, zanim zbudowano Strefę, zanim Thomas znalazł się w Labiryncie, rozbłyski słoneczne wypaliły powierzchnię Ziemi, zabijając większość populacji globu.
Najgorsze dopiero nastąpi.
Mark i Trina byli tam, gdy to się stało. Przetrwali. Ale teraz wśród ocalałych szerzy się wirus. Wirus, który sprawia, że ludzie wpadają w morderczy szał.
Nie ma leku. Nie ma dokąd uciekać.
Są przekonani, że istnieje sposób, aby uratować tych, którzy ocaleli – jeśli uda im się przeżyć. Bo w tym nowym, spustoszonym świecie każde życie ma swoją cenę. A dla niektórych jesteś więcej wart martwy niż żywy.

opis i zdjęcie pochodzą ze strony wydawnictwa



Powody, dla których ta książka tak bardzo nie przypadła mi do gustu mogą być trzy. Albo nigdy świat przedstawiony przez Dashnera mi się nie podobał. Albo czytałam jego książki zbyt dawno, by cokolwiek pamiętać i pominęłam oczywiste nawiązania do pierwowzoru, które tutaj zawarł. Albo po prostu autor chciał wydać prequel na siłę, naciskany ze wszystkich stron rozgorączkowanymi prośbami wielbicieli serii, za to nie mając na niego określonego pomysłu. Być może wszystkie te trzy. Lub żadna. 
W krótkich słowach, gdyby "Rozkaz zagłady" nigdy nie wpadł w moje ręce, prawdopodobnie nic bym nie straciła. 
Pamiętam dzień, gdy po raz pierwszy trafiłam na powieść Jamesa Dashnera - "Więzień labiryntu" - tak dobrze, jakby to było wczoraj. Fascynacja. Szybko bijące serce. Półotwarte z zaskoczenia usta i wzrastający puls z każdą sekundą, z jaką przybliżałam się do końca. Niezwykłe, rozdzierające uczucie, kiedy zdałam sobie sprawę, że egzemplarze kolejnych tomów są wypożyczone w bibliotece co najmniej przez dwa następne miesiące. Wyszukiwanie fan artów; teorii; gorączkowe przeszukiwanie telewizji na żądanie w poszukiwaniu ekranizacji. Wciskanie "Więźnia labiryntu" do ręki każdemu, kto nie miał co czytać, a nawet tym, którzy nigdy za tym nie przepadali. 
Więc chyba nietrudno się domyślić, że kiedy usłyszałam o prequelu, nie mogłam posiąść się z radości na samą myśl o przybliżeniu sobie czasów sprzed Labiryntu. 
Tylko szkoda, że tak boleśnie się na tym zawiodłam.
Może to moja wina, przynajmniej po części; od samego początku byłam święcie przekonana, że w "Rozkazie zagłady" spotkamy Thomasa, Minho, Newta i resztę zabawnej kompanii. Zżerała mnie tak ogromna ciekawość, w jaki sposób ich losy skrzyżowały się poza Strefą, że gdy ujrzałam, o czym naprawdę będzie ta książka... natychmiast straciłam ochotę na jej lekturę. Mark? Trina? Poparzeńcy, Pożoga od kuchni? Ganianie w tą i z powrotem za górolotami, szaleńcami, odzyskiwanie kogoś tylko po to, żeby zaraz go stracić? Niełatwo ubrać w słowa, jak bezsensowna wydała się dla mnie ta fabuła. Zaczynając się obiecująco, przedstawiając śmiertelną chorobę z perspektywy człowieka postronnego, który sam jest w stanie się nią zarazić, w przeciągu kilku rozdziałów zamieniła się w chaotyczną akcję podobną do taniej gry-strzelanki lub post-apo, jakie serwują nam niedoświadczeni producenci. Czytając "Rozkaz zagłady" odnosiłam nieodparte wrażenie, że autor nie miał na tę książkę żadnego pomysłu; pisał, co mu tylko ślina na język przyniosła i nie dbał zbytnio o spójność i korektę całego tekstu. Lub może po prostu ta korekta w ogóle nie została przeprowadzona.
I oto gwóźdź programu wszystkich moich recenzji, czyli... bohaterowie. Mark, ach, Mark... dawno już nie poznałam tak nielogicznego, poplątanego, niezdecydowanego bohatera jak Ty. Trina - jesteś tak nudna i mdła, że z trudem zapamiętałam Twoje imię. Alec i Lana - chyba bardziej nudnych i stereotypowych bohaterów nigdy nie widziałam. I cała reszta - Deedee, no i jeszcze parę  postaci, które napatoczyły się po drodze - naprawdę, wydali mi się tak bezosobowi, że sam fakt kreowania przez doświadczonego autora jest wręcz nie do pomyślenia. Nie zżyłam się z żadnym z nich. 
Nie potępiam pomysłu, jaki James Dashner miał na historię. Uważam, że dla wielbicieli serii każda minuta spędzona w tym świecie będzie wiele warta i może to tylko ja tego nie doceniłam, wiedziona niezbyt przyjemnymi wspomnieniami po ostatniej, nieudanej części trylogii. Spodziewałam się po prostu czegoś zupełnie innego. Pędzącej akcji, wielu wydarzeń, porywającej fabuły, nawet, jeśli nie dotyczyła ona tego, czego oczekiwałam. Niestety, pan Dashner po raz kolejny zawiódł moje oczekiwania.

Ocena - 4/10 

środa, 31 sierpnia 2016

"Złodzieje snów" - Maggie Stiefvater

Ronan Lynch skrywa dużo tajemnic. Posiadł możliwość, którą zataja przed innymi, a czasem nawet przed samym sobą. Wykazuje szczególny dar - potrafi kraść przedmioty ze snów i przynosić je ze sobą do świata realnego. Jednak czy tylko on ich pragnie?
Blue, Gansey, Noah i Adam wciąż stoją w miejscu podczas poszukiwań Glendowera. Wszystko wydaje się możliwe, a jednocześnie... nic nigdy nie wydawało się tak niepewne, jak teraz. Przyjaciele nie mogą wierzyć żadnemu ze swoich przypuszczeń, by jak najszybciej dojść do celu.

Maggie Stiefvater, dziękuję.
Dziękuję za to, że nauczyłaś mnie nie ciągnąć lektury serii, do których nie jestem przekonana.
Dziękuję za to, że po przeczytaniu Złodziei snów zaczęłam doceniać magię przyjemnych opowieści. Przypomniałam sobie, co to znaczy przeczytać coś naprawdę złego, pełnego bzdur, z uśmiechem na ustach wspomniałam książki, którym dałam przynajmniej tę marną siódemkę. 
Dziękuję za wyzwolenie we mnie pokładów irytacji. Gniewu. Za możliwość poprawienia kondycji gałek ocznych, zbyt często narażonych na ich wywracanie. Jestem również niepomiernie wdzięczna za uświadomienie mi, jak nie powinno się pisać książek i czego unikać podczas tego procesu.
Może ostatnio zbyt dużo powieści zdobyło moją sympatię? Zbytnio nachwaliłam bohaterów, którzy z każdą przeczytaną książką zdawali się coraz lepiej wykreowani? A może spędziłam za dużo czasu, poznając historie niezwykle wciągające i tym razem przyszedł czas na coś do bólu nudnego? Nie wiem. W sumie po czasie stwierdzam, że niczego co do Henrietty i jej rzekomej magii nie jestem już pewna. Oprócz tego, oczywiście, że poza kilkoma zmarnowanymi dniami Złodzieje snów ukradli również resztkę miłości do Maggie Stiefvater. Miłości, która mi jeszcze pozostała. 
Wiem jak wiele osób się ze mną nie zgodzi, ale po prostu muszę to powiedzieć - kontynuacja Króla kruków jest najzwyczajniej w świecie nudna. Rozpoczynając jej lekturę, miałam nadzieję, że coś się poprawi i tym razem dostrzegę jej niezwykłość - zamiast tego z każdą kolejną stroną uświadamiałam sobie, jak bardzo moje marzenia rozsypują się w gruzy. Maggie Stiefvater poległa. Straciła pomysł na serię, pisała na siłę, bezskutecznie usiłowała zdążyć do wyznaczonej przez jej wydawcę daty, porwali ją kosmici i wskutek tego koszmarnego wydarzenia straciła talent pisarski... patrząc na moje przeżycia ze Złodziejami snów, jestem w stanie przystać na każde, nawet najbardziej absurdalne wytłumaczenie.
I przepraszam wszystkich szalejących na jej punkcie fanów tej serii, ale prostu nie rozumiem, jak w jakiejkolwiek powieści wszystko może się wydać tak bardzo nie tak.
Zacznijmy może od punktu najbardziej bolesnego, przynajmniej dla mnie, kompletnej perfekcjonistki - ta fabuła. I biorąc pod uwagę, że jestem osobą nadzwyczaj cierpliwą, byłam w stanie przyjąć do wiadomości, że jeżeli seria składa się z czterech tomów, to akcja nie może pędzić na łeb, na szyję przez cały czas, wręcz przeciwnie, byłoby to niewskazane. Tylko niestety (i szkoda, że nikt nie uświadomił mi tego wcześniej) nie wzięłam pod uwagę, że jak się jest panią Maggie Stiefvater nie-mam-pomysłu-ale-i-tak-to-piszę, to rozciąga się każde wydarzenie jak się najbardziej da, licząc na to, że czytelnicy utoną w morzu opisów i zapomną o tak ważnej części książki jaką jest historia. Złodzieje snów są o niczym. Tak, naprawdę o niczym, chyba że za coś uznajecie łażenie w tą i z powrotem po mieście, rozkminianie do bólu zagmatwanej zagadki jakiegoś walijskiego króla, który gryzie ziemię od zarania dziejów i chodzenie do wróżki, no bo przecież co rozwiąże Wasze problemy z przyszłością lepiej niż dobra przepowiednia! 
Dochodzimy więc do części najlepszej, a mianowicie do bohaterów. Ach, jak przypomnę sobie, jak wydumanymi słowami zachwalałam ich podczas recenzowania części pierwszej... aż się łezka kręci w oku, w takie rozbawienie mnie one wprowadzają. Tutaj, gdybym miała porównać naszą paczkę przyjaciół do czegokolwiek, nazwałabym Ronana, Ganseya, Blue, Adama i Noaha... pseudowesołym garnkiem rozgotowanych ziemniaków. Tak, w rzeczy samej. To najlepsze określenie.
Recenzja ta jest odrobinę chaotyczna, ale nie jestem w stanie pojąć, jak dotkliwie można zmarnować tak dobrą historię. Niestety, na tym tomie moja przygoda z twórczością Maggie Stiefvater na dobre się zakończyła (niepojętym dla mnie jest również to, dlaczego autorka powzięła się na jeszcze jedną serię, tyle że z Ronanem w centrum zainteresowania) i nie polecam jej nikomu, kto kiedykolwiek się nad nią zastanawiał. Uwierzcie mi, są lepsze książki.

Ocena - 4/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

poniedziałek, 4 lipca 2016

"Dwór cierni i róż" - Sarah J. Maas

Dziewiętnastoletnia Feyre jest łowczynią, która co dzień musi walczyć o przetrwanie dla swojej biednej rodziny. Podczas srogiej zimy, będąc na skraju głodu i wyczerpania, dziewczyna zabija ogromnego wilka.  Nie spodziewa się jednak, że wkrótce w jej drzwiach staje Tamlin pod postacią bestii, żądając od niej prawie niemożliwego wyboru - albo umrze, albo pójdzie za nim w mroki Prythianu, aby spędzić tam resztę życia. I tak właśnie zaczyna się ta historia.

Zawiodłam się. Zawiodłam się tak bardzo, że aż boleśnie, tak mocno, że na samo, choćby przypadkowe wspomnienie o Sarze J. Maas mam ochotę wyrzucić z siebie nieopisaną mieszaninę obelg i złorzeczeń. Zawiodłam się, z każdą stroną coraz bardziej oczekując niemożliwego, które, jak łatwo i prosto można się domyślić, nie nadeszło. Zawiodłam się zmarnowanym miesiącem spędzonym na nieudolnych próbach wciągnięcia się w tę do bólu mdłą i ckliwą historię, wypełnioną prawie po brzegi idiotyzmami i bezsensownymi filozofiami głównych bohaterów. Zawiodłam się wyrwanymi z głowy włosami, jękami rozpaczy i wręcz gorączkowym odliczaniem kartek do końca tej niezwykle ambitnej opowieści, której niby miałam nigdy nie zapomnieć i trzymać gdzieś w zakątku mego serca do końca swojego życia. Zawiodłam się jednocześnie wszystkim i niczym. Bo gdyby wziąć pod uwagę wszystkie aspekty Dworu cierni i róż i zebrać je do przysłowiowej kupy, przypuszczam że wyszłaby z tego nie taka zła książka z niespotykanym motywem fantastycznym, ciekawymi bohaterami i niezwykle wciągającym wątkiem głównym, który niejednego wprawiłby w stan prawdziwego osłupienia. Z dużym naciskiem na słowo przypuszczam. Ponieważ ja, stety bądź niestety, nie odnalazłam w kolejnym dziele Maas nic takiego, o czym można by powiedzieć choćby z dużą dozą sceptycyzmu i naciskiem na frazę powieść dla przeciętnego czytelnika - a byłoby ogromnym błędem stwierdzenie, że wcale tego nie szukałam. 
Biorąc pod uwagę fakt, iż sama nie wiem od czego w tej chwili zacząć i co napisać, pozwólcie, że bez wstępnego przedłużania przejdziemy do historii. Byłam naprawdę, naprawdę podekscytowana możliwością poznania na nowo jednej z piękniejszych bajek mojego dzieciństwa - Pięknej i bestii - baśni niegdyś tak przeze mnie cenionej i niejednokrotnie wspominanej jako posiadaczki cudownego przesłania, które kaźdy powinien wpleść w swoje życie. Oczekiwałam nieopisanie dobrej retrospekcji z dawnych lat w otoczeniu wszystkiego, co tak polubiłam w typowych książkach fantasy - świetnie wykreowanych postaci, przerażającego, acz pięknego świata przedstawionego i domieszki czegoś nowego, czegoś, co do czego byłam pewna, że Maas potrafi to dać każdemu czytelnikowi bez wyjątku. Dlaczego więc tak się zawiodłam?
Nigdy od tego nie zaczynam, ale w tym wypadku myślę, że powinnam - błędem, którego Maas nie wybaczę, jest koszmarne przedstawienie głównych postaci. I jak jeszcze Feyre byłam w stanie znieść i jakoś przeżyć jej totalną bezbarwność na tle wszystkiego innego, tak Tamlina nie cierpię. Bolało mnie za każdym razem, kiedy autorka usiłowała przedstawić go jako poszkodowanego przez los, ciężko poranionego plagą mężczyznę, z drugiej zaś strony nieustannie opiewając jego cechy - jaką to odwagą musiał się wykazać, pokonując potwory w lesie! Jak niezwyciężony był, przecież wszyscy wokół się go bali! Kiedy on jest w pobliżu, z pewnością nikomu w pałacu się nic nie stanie! Co z tego, że traci siły, i tak jest najlepszy spośród wszystkich dworów Prythianu! Tak, mniej więcej w podobny sposób Tamlin był opisywany zarówno przez Feyre, jak i innych mieszkańców jego domostwa, co doprowadzało mnie do istnej białej gorączki. Przez większość historii błagałam, by jego postać nie była tak bardzo eksponowana, a jego miejsce zajął ktoś inny - w końcu Lucien wcale nie byłby taki zły, wręcz przeciwnie, myślę że jego cięty humor zapewniłby czytelnikom o wiele większą przyjemność niż popisy Tamlina.
Z pewnością mówiąc to, należę do zdecydowanej mniejszości, ale nie byłabym sobą gdybym o tym właśnie aspekcie nie wspomniała - książka ta była niezwykle przewidywalna. To, do czego Feyre doszła na czterysetnej stronie powieści, ja wiedziałam gdzieś koło setnej, ogromne zdziwienia i zdumione twarze w moim przypadku ograniczyły się do wymownego westchnienia i wzruszenia ramionami. Przepraszam, czy to naprawdę jest ta autorka, która wzbudziła we mnie niejednokrotnie zawał serca i doprowadziła na skraj osłupienia swoim "Szklanym tronem"? Czy to jest ta Sarah J. Maas, o której niegdyś myślałam w samych superlatywach i ogłaszałam wszem i wobec, że każdą wydaną przez nią książkę przeczytam? Nie wiem. Nie wiem już sama.
Pozwólcie że podsumuję, gdyż obawiam się, że to wszystko, co mam do powiedzenia. Nie zamierzam kontynuować tej serii, nie będę też jej Wam polecać, choć wiem, że cały szał na Maas jeszcze nie minął i wiele osób raczej się nią zachwyca, niż potępia. Mam nadzieję, że tylko ja odniosłam tak nieprzyjemne uczucia podczas lektury - Wam życzę naprawdę przyjemnych wrażeń podczas poznawania historii Feyre.

Ocena - 4/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.empik.com

piątek, 11 marca 2016

"Gregor i niedokończona przepowiednia" - Suzanne Collins

Gregor to pod wieloma pozorami zwyczajny nastolatek. Mieszka na przedmieściach Nowego Jorku z zapracowaną matką, dwoma siostrami i babcią, chodzi do szkoły, opiekuje się  młodszym rodzeństwem i marzy o tym, by wakacje przestały się tak dłużyć - więc może wydawać się kolejnym normalnym jedenastolatkiem,  dopóki, zupełnym przypadkiem, nie spada przez szyb w pralni wprost do podziemnej krainy. Mając pod pieczą dwuletnią Botkę, a na karku ciążącą przepowiednię, której autor twierdzi, że tylko Gregor jest zdolny uratować świat, chłopak zmierzy się z dwoma światami - a który z nich wygra? 

Gdyby wielki, wypukły i błyszczący napis "autorka bestsellerowej sagi Igrzyska śmierci" nie rzucił mi się w oczy zaraz po tym, jak dosyć dawno temu zobaczyłam tę powieść gdzieś w blogowych zapowiedziach, jestem pewna, że w życiu nie przyszłoby mi do głowy oskarżyć o tę książkę właśnie tak genialnie piszącą Suzanne Collins. Przyznam się, iż wiele razy próbowałam wziąć pod uwagę fakt, że był to debiut - wmawiałam sobie, że początkowe teksty nie zawsze wzbudzają w czytelniku jakiekolwiek nadzwyczajne emocje, że książka dla młodszych czytelników raczej nie przejawia takiego realizmu i brutalności, jak typowa fantastyka, z jaką dotąd się spotykałam... ale wszystkie próby udowodnienia sobie, że nie warto spodziewać się po tej powieści przysłowiowego więcej, spełzły na niczym - na Gregorze i jego przygodach najzwyczajniej w świecie się zawiodłam. Dlaczego? Po garść niepochlebnych informacji zapraszam do dalszej części recenzji.
O czym pomyślicie, jeżeli rzucę Wam hasło "podziemna kraina"? Jakie skojarzenia wysuną Wam się po stwierdzeniu "ratowanie świata"? A co pierwsze pojawi się w Waszej wyobraźni, jeżeli dodam do tej obiecującej mieszanki szczyptę grozy, gonitwy za przeznaczeniem i idealnego chłopca, który troszczy się o swoją rodzinę jak nikt inny?
Muszę wspomnieć, że fabuła, jakiej zarys przedstawiła nam Suzanne Collins, zrobiła na mnie naprawdę spore wrażenie - a choć autorka posunęła się do paru nieco niebezpiecznie schematycznych zwrotów, serwując nam z pozoru oklepaną młodzieżówkę, podświadomie przeczuwałam, iż będzie to coś, co mnie zaskoczy. W końcu przepowiednie, misje, przeróżne przygody, a do tego świetna fabuła rodem z Igrzysk śmierci i paru wspaniale wykreowanych bohaterów - czy można oczekiwać więcej? 
Jestem w stanie zrozumieć, że książka pisana była pod kątem młodszych czytelników, których wymagania mogą nieco odbiegać od moich - jednakże powieść była tak przewidywalna i sztampowa,  że zakończenia byłam w stanie się domyśleć mniej więcej po dziesięciu, może dwudziestu stronach lektury. Nie chcę już wspominać o tym, że sama powieść była okropnie, okropnie nudna i dosyć monotonna, chociaż akcja parła naprzód z całkiem sporym tempem - autorka nie do końca nauczyła się powoli dawkować napięcie, ustanawiać swoistą równowagę pomiędzy tym, co powinno toczyć się wolno, a tym, co pędziło na złamanie karku. Przez bite trzysta pięćdziesiąt stron przemieszczałam się w gruncie rzeczy pomiędzy dwoma czy trzema lokacjami, przeżywając wydarzenia bez iskierki zaskoczenia czy grozy, będąc tylko bezosobowym obserwatorem przygód bohaterów.
A co mam do powiedzenia o samych wykreowanych przez Suzanne Collins? Chyba dawno nie widziałam nikogo tak wyidealizowanego. Gregor, jak na jedenastolatka, ma chyba troszeczkę za dużo zalet w przeciwieństwie do nielicznych wad - opiekuje się Botką, świetnie walczy, wszędzie odnosi sukcesy i zawsze wie, co powiedzieć bez chwili zastanowienia. Mimo że przed chwilą spadł wraz z siostrą do podziemnej krainy, nie przejmuje się tym, prze naprzód z optymistycznym podejściem, że wszystko da się odkręcić. Może taki był zamysł autorki, ale w gruncie rzeczy, czy dosyć małe dziecko pozostawione na tak długo bez opieki dorosłych, jest w stanie przeżyć bez ani jednego momentu załamania? 
W krótkich słowach, książki Wam nie polecam. Jest według mnie zbytnio niedopracowana, mimo ogromnego potencjału, który się w niej kryje i szerokich możliwości, jakie posiadała Suzanne Collins. Przyznam, że po takim czymś w życiu bym się nie spodziewała, że autorka będzie w stanie napisać trylogię, która wstrząśnie światem jeszcze wiele miesięcy po jej pierwszym wydaniu.

Ocena - 4/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl, tam też znajduje się moja recenzja - *klik*

sobota, 5 marca 2016

"Niezłomni" - C. J. Daugherty

Nadchodzi ostateczne starcie. Nathaniel zyskuje znaczącą przewagę, coraz bardziej terroryzując świat i narzucając mu swoje wizje - za wszelką cenę chce pozyskać Akademię Cimmeria. Allie, zrozpaczona, próbuje zagrzewać uczniów do walki, wciąż dążąc do odzyskania Cartera z rąk wroga - jednak czy cokolwiek da się zrobić? Czy warto toczyć nieustanne boje z Nathanielem, gdy można się po prostu... poddać? Co zrobią podopieczni Isabelle w obliczu największego, jak dotąd, zła? 

Czasami natrafiamy na serie, które chcemy po prostu skończyć - pożegnać bohaterów, zatrzasnąć z hukiem okładkę, cisnąć z powrotem na półkę i jak najszybciej zapomnieć, że kiedykolwiek zaczęliśmy nędzną przygodę z jej mdłą, nieciekawą fabułą. 
Raz na jakiś czas spotkamy się z historią, która swoją schematycznością i przewidywalnością wciska nas głęboko w dołek irytacji, a decyzje głównej bohaterki same podnoszą nasze ręce do nieba w niemym geście rozpaczy. 
Parę razy wciskamy się w sam środek idiotycznych rozterek postaci, niedokonanych wyborów, rozdarcia, paniki i totalnej niedojrzałości, jaką, w solidnych dawkach, podaje nam autor. 
Nie zaszokuję Was chyba, napomykając, iż Nocna szkoła była dla mnie właśnie swoistą męką, ciągnącą się jak flaki z olejem przez bite pięć tomów, ale nadszedł w końcu dzień podsumowania - dzień, w którym przysięgnę na wszystkie skarby świata, że już nigdy nie zbliżę się do niczego, co spod pióra Daugherty. 
Pewnie już czytając recenzje poprzednich tomów zdążyliście się zorientować, że Allie Sheridan i jej zwariowane perypetie nigdy nie trafią na półkę książek, z których czytania mogę być dumna. Powtórzę się już chyba ostatni raz - schematy, przewidywalność, nieciekawość, sama durnowata Allie, jej decyzje, a raczej ich brak, rozterki, umysł dwuletniego, rozkapryszonego dziecka... nienawiść do tych czy tamtych cech typowej, przeciętnej młodzieżówki narastała dosłownie o kilkanaście procent przy okazji lektury kolejnych tomów, aby w końcu, w tym ostatnim, cudownie wyczekiwanym od tylu miesięcy tomie Nocnej szkoły osiągnąć apogeum. Nie mówię, że ta książka jest zła, szczególnie zasługująca na potępienie czy niegodna miana tej rzekomo "bestsellerowej sagi", jak głosi ogromny napis na okładce. Chodzi o to, że mimo wszystkich nadziei, jakie już kiedyś pokładałam w Daugherty i złamanych jej niepowodzeniami pisarskimi serc, dawałam jej swoistego rodzaju iskierkę wiary, że może być lepiej. Może zaserwować Nocnej szkole takie zakończenie, że zamuruje mnie, wciśnie w fotel i jeszcze raz otworzy usta ze zdziwienia. Jak się jednak pewnie już domyśliliście, C. J. Daugherty zawiodła mnie po raz kolejny. Na szczęście, po raz ostatni.
Fabuła Niezłomnych była, nie upiększając, nudna. Przez większość książki odczuwałam niepojęte wrażenie, jakoby akcja kręciła się wkoło dwóch tych samych rzeczy - Allie coś zawini i wyląduje na dywaniku u Isabelle, albo Allie bawi się w superbohaterkę i ratuje Cartera z rąk Nathaniela, kierując oczywiście wszystkim jak najbardziej doświadczony strateg. Przepotwornie irytował i mnie sposób, w jaki C. J. Daugherty planowała przebieg wydarzeń - niejednokrotnie gubiłam się w licznych, zawiłych wątkach, potem nic się nie działo, aż nagle natłok informacji spadał na nas dosłownie w ciągu kilkunastu stron. Także niektóre tematy, takie jak nieustanna tęsknota Allie za Carterem, nierozwiązane sprawy z Sylvainem, kłótnie między przyjaciółkami, które chyba miały dodać serii smaczku codzienności, wydawały się po prostu wepchnięte na siłę i niewspółgrające z resztą informacji. Autorka czasem sprawiała wrażenie niemożności skupienia się na jednej ze spraw - przez większość powieści to wciskała się do prywatnych spraw bohaterów, to znowu wskakiwała w nurt obrony Cimmerii, to wymyślała jeszcze jeden wątek, niepasujący i do jednego, i do drugiego tematu, poza tym psujący ogólny wizerunek powieści. 
Bohaterowie... sama nie wiem, czy opłaca się po raz kolejny wymieniać wszystkie cechy, jakie mnie w nich irytowały. Już przy okazji recenzji poprzedniej części wspominałam Wam, że znienawidziłam Allie za wybór, którego dokonała, wybór, na którego pomyślne rozwiązanie czekałam cztery bite, pięciusetstronicowe tomy - a teraz, kiedy złość, tęsknota i jej zwyczajowa niedojrzałość zmieszały się w jedną, udręczoną losem dziewczynę, miałam ochotę zamknąć książkę i kompletnie zapomnieć, że kiedykolwiek istniała. Jeśli mam być szczera, reszta bohaterów w głównej mierze nie istniała, wyraźnie pokazując się w czasie powieści może raz czy dwa. Już raz użyłam tego stwierdzenia, także pozwólcie, że powtórzę: są jak wycięci z białego papieru i ożywieni, niezbyt skutecznie, piłą mechaniczną.
Podsumowując, nie polecam Wam tej serii. Na świecie jest wiele, wiele innych powieści, za które warto się zabrać - a seria Daugherty do nich nie należy, więc radzę Wam po prostu nie marnować czasu.

Ocena - 4/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl, tam też znajduje się moja recenzja: *klik*

sobota, 6 lutego 2016

"Syn Neptuna" - Rick Riordan

Percy Jackson ma zamęt w głowie. Budzi się, nie pamiętając niczego, oprócz jednego imienia - Annabeth. Próbując dowiedzieć się co nieco o swojej przeszłości, trafia do obozu dla rzymskich półbogów, specjalizującego się w szkoleniu ich do walki.
Hazel Levesque posiada niesamowitą moc, dar, który okazał się być dla niej przeklęty. Kiedyś obudziła na świecie ogromne zło, a teraz stara się przywrócić to, co dawno temu nieopatrznie zniszczyła.
Frank Zhang do niczego się nie nadaje -  niezdarny, słaby, posiada niską samoocenę i niczego nie potrafi doprowadzić do końca. Mimo tego to na jego barki spada najważniejsze zadanie, któremu nie może nie podołać. 

Riordan to dla mnie dotąd nierozszyfrowany autor-zagadka. Zaczynając od wspaniałego Złodzieja pioruna, lawirował między przeciętnymi kolejnymi częściami przygód młodego Jacksona do w miarę dobrej, przesyconej hieroglifami Czerwonej piramidy aż po pokochanego do granic możliwości Zagubionego herosa... manewrował moimi emocjami raz po raz, to zniżając się do rangi dosyć słabego autora książek młodzieżowych, to urastając w moich oczach do magika, który niejedno jeszcze potrafi. Kim więc Riordan okazał się tym razem? Którą ze swoich wielu twarzy odsłonił, powracając w wielkiej chwale razem z Percym Jacksonem, Hazel, Frankiem i zupełnie nową historią o siedmiu podróżnikach? Nie zdradzając wszystkiego od razu, powiedziałabym, że nie spodziewałam się tego, co tutaj zostało mi w pięciuset stronach powieści przekazane. Jednakże, przybliżmy moje uczucia odrobinę bardziej. 

Nie będę ukrywać, że sama nie wiem, co tak naprawdę mam powiedzieć Wam o tej książce. Od paru tygodni, od chwili, kiedy skończyłam ją czytać i odłożyłam na półkę, rozmyślając nad odpowiednimi zwrotami, jakie by ją opisywały, ciągle waham się nad dobrą oceną i... jakoś nie mogę jej odnaleźć pośród splątanych myśli i różnorakich opinii  - od dobrej historii, klimatu, świetnego stylu pisania i żartobliwych nawiązań, po raczej kiepskie postacie i wolno rozwijającą się akcję, które tak naprawdę zaważyły na ocenie, którą tej książce zamierzam wystawić. Żeby nie skłamać, nie jestem nawet pewna, czy ta powieść mi się podobała - zważywszy na możliwości pisarskie Riordana i potencjał, jaki można było ze spokojem wykorzystać na milion różnych sposobów, mam ogromne wątpliwości, czy mam traktować tę powieść poważnie. 
Pierwsza rzeczą, jaką w stu procentach udało mi się w Synie Neptuna potępić, są wykreowani bohaterowie. Jeśli jeszcze nie wiecie, to chyba najbardziej nie cierpię postaci, które swoją obniżoną samooceną i niezdarnością mają wzbudzić w nas swoiste współczucie i kibicowanie im w drodze do celu - jednak jeśli chodzi o zachowanie Hazel i Franka, muszę po prostu odetchnąć i policzyć do dziesięciu, na chwilkę odrywając się od ich nieudolnych prób udowodnienia nam, jacy są wspaniali jako herosi. Im dalej w las, tym bardziej tęskniłam za kimś, kto wniósłby do historii trochę humoru, riordanowskiego klimatu i typowego rozbawienia, jakie zawsze miałam na twarzy czytając jego książki... jednak dostawałam tylko rzewne pocieszanie i użalanie się nad swoim ciężkim losem, wielkim przeznaczeniem, które spadło na utrudzone już barki bohaterów.
Sama historia, poszukiwanie demonów na Alasce i odkrywanie bolesnych tajemnic przeszłości, przyznam się, że przypadła mi do gustu. Bardzo lubię książki, w których opowieść zdaje się być dynamiczna i pełna zwrotów akcji, kiedy cały czas coś się dzieje, zmienia, zanim jeszcze zdążę ogarnąć, w jakiej sytuacji znajdują się bohaterowie - jednakże tutaj zanim tylko zostaliśmy wprowadzeni w prawdziwą fabułę, mija sporo czasu i jeśli o mnie chodzi zdążyłam się trochę zanudzić. Przerwy na retrospekcje, bezsensowne rozmyślania... gdybym tylko mogła, skróciłabym je o połowę i dodała odrobinkę żywej akcji, czegoś, co może postawi nas troszkę na nogi i poderwie z fotela.
Jedyna rzecz, która nie zmieniła się od wspaniałego Zagubionego herosa, to z pewnością ogromna wyobraźnia autora, którą częstuje nas praktycznie na każdym kroku. Szalone przygody, różnorodność przeciwników i prawdziwy morał, który od czasu do czasu wyłapujemy spośród innych, mniej ważnych spraw - to wspominałam naprawdę miło i chyba zawsze będę kojarzyć Riordana z wspaniałymi opisami, jakie dostawałam na każdej stronie. Bo chyba żadnego innego plusa w tej książce nie znajdę.
Nie polecam Wam kontynuacji Zagubionego herosa, chcąc, byście zachowali dobre zdanie o autorze. Wiem jednak, że wielu osobom właśnie ona przypadła do gustu, więc może Wy będziecie do nich należeć…

Ocena - 4/10

Zdjęcie pochodzi ze strony www.lubimyczytac.pl

czwartek, 24 września 2015

"Mercy. Miłosierna" - Rebecca Lim

źródło: www.empik.com
Tytuł: Mercy. Miłosierna
Tytuł oryginalny: Mercy
Autor: Rebecca Lim
Ilość stron: 237
Wydawnictwo: YA!
Wydanie polskie: 2015
Wydanie oryginalne: 2010
Ocena: 4/10

Mercy, jak zazwyczaj to bywa, budzi się w autobusie w obcej skórze, nie pamiętając nikogo ani niczego. Carmen, w której umysł tymczasowo się wkradła, jest solistką, wybierającą się na szkolną wycieczkę do małego miasteczka Paradise. 
Dziewczyna ma jednak poważną tajemnicę - jest aniołem, który od czasu do czasu przenosi się z jednego człowieka do drugiego, aniołem próbującym naprawić coś zaistniałego w niebiańskim świecie. 
Ale kiedy pozna Ryana i tajemnicze historie, jakimi ostatnio żyje Paradise, czy coś się zmieni?

     Przyznam się szczerze, że do tej powieści od samego początku nie miałam za dużych wymagań, nawet wtedy, kiedy zobaczyłam ją w zapowiedziach na ten rok i zainteresował mnie dosyć oryginalny opis, jakim obdarzyło "Mercy..." wydawnictwo Foksal. Cóż, w końcu kogo uwagi nie przyciągnęłaby wzmianka o aniele przemieszczającym się przypadkowo z ciała na ciało, z duszy na duszę... dodajmy jeszcze do tego tajemniczego, osiemnastoletniego Ryana i intrygujące historie, z jakimi nasza anielica musi zmierzyć się w Paradise, a wyjdzie mieszanka wybuchowa, materiał na naprawdę dobrego bestsellera polskiego rynku. Jeśli dobrze mi się wydaje, książka pani Lim nigdy nie wzbudziła jakichś głębszych uczuć ani gorączkowego wyczekiwania na jej premierę, nieustannego fangirlu na jej temat ani niczego, co sprawiłoby, że zainteresowałabym się nią bardziej niż przeciętną premierą na dany miesiąc. Lecz kiedy zobaczyłam powieść Rebecki na bibliotecznej półce, nie wahałam się nawet przez chwilę. Niestety, to był chyba mój największy błąd. 
    Zacznijmy może od największego 'atutu' tej powieści, który zresztą i tak ledwo dosięga do pięt standardowym pozycjom, czyli stylu pisania autorki. Mimo, że nie wciągnął mnie ani na chwilę i nie mogę nawet w najmniejszym stopniu rozpisać się o czarowności słowa używanego przez Lim, to z drugiej strony, patrząc przez pryzmat całej powieści wypada on chyba najlepiej. Z początku był dla mnie kompletnie neutralny - lecz niestety po stu stronach zdążyłam się straszliwie wynudzić i z każdym zdaniem coraz bardziej wyczekiwałam jakiegokolwiek zwrotu akcji, którego niestety się nie doczekałam. 
   Pomysł, jaki autorka miała na fabułę jest naprawdę, naprawdę dobry, niestety strasznie zmarnowany i myśląc o tym, jak dobra mogłaby być książka przy trochę większym wkładzie w nią, po prostu kraja mi się serce. Anioły, tajemnice, zniknięcia i w dodatku cała ta historia o zesłaniu Mercy na ziemię... na samą myśl o takim obrocie spraw czuję przyjemne motylki w brzuchu i rosnące podekscytowanie kolejną powieścią fantastyczną w moim stylu. Jednak jego wykonanie pozostawia naprawdę wiele do życzenia - powieść wydawała mi się strasznie schematyczna, a praktycznie każde wydarzenie byłam w stanie przewidzieć i nawet dopowiedzieć sobie końcówkę bez czytania ostatnich, 'pełnych' wyjaśnień kartek. W ciągu dwustu stron lektury kompletnie nic nie zdołało mnie zaskoczyć nawet w najmniejszym stopniu, a to już znaczy, że jest z nią naprawdę źle.
   Postacie, jakie wykreowała autorka... nie, wykreowała to chyba najgorsze słowo, jakie mogłabym użyć do tego celu: Lim po prostu 'wycięła' z papieru wyidealizowanych bohaterów i starała się ich ożywić mechaniczną piłą, w dodatku bez żadnego skutku. Niestety, ich puste, nieuzasadnione i przewidywalne zachowanie doprowadzało mnie do stanu białej gorączki, a nie da się zliczyć momentów, w których po prostu powtarzałam do siebie słowa pociechy, że niczym nie wpłynę na ich głupotę, a wrzeszczenie do pliku karteczek nic nie wskóra. Mercy, główna bohaterka, była... koszmarna. Niby wystraszona, bezbronna i niewinna dziewczyneczka już po kilkunastu stronach zamienia się w superodważną supergirl o supermocach potrafiących pokonać wszystkich, którzy staną jej na drodze do odkrycia prawdy. Tak samo Ryan, innymi słowami postać, jakich wiele jest, wiele było i wiele przybędzie, schematyczny do bólu... szkoda gadać.
   Podsumowując, chyba nie mam więcej do powiedzenia na temat antydzieła Lim. Mimo, że próbowałam wykrzesać z jej lektury przynajmniej jedno pozytywne uczucie, które bym mogła teraz przytoczyć, niestety nie udało mi się. Cóż, takie życie. Nie polecam.

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

"Malfetto. Mroczne piętno" - Marie Lu

źródło: www.matras.pl
Tytuł: "Malfetto. Mroczne piętno"
Tytuł oryginalny: "The Young Elites"
Autor: Marie Lu
Ilość stron: 380
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Wydanie polskie: 2015
Wydanie oryginalne: 2014
Ocena: 4/10

Opis książki: (źródło: www.matras.pl)
Opowieść toczy się w alternatywnej wersji renesansowych Włoch. Przez Europę przechodzi zaraza. Nieliczni chorzy, którzy przeżyli, okazują się być posiadaczami nadnaturalnych mocy. Główna bohaterka, Adelina, to młoda dziewczyna, której sercem zawładnęła ciemność. Przeżyła ona epidemię zarazy, która zostawiła na niej swoje piętno. Okrutny ojciec uważa, że jest ona malfetto - odmieńcem, który niszczy dobre imię rodu i stoi na drodze do bogactwa. Jednak, jak głoszą pogłoski, niektórzy z ocalonych z zarazy mają nie tylko blizny, ale również tajemnicze i potężne dary. Choć ich podobieństwo pozostaje niewyjaśnione, zaczynają być określani jednym mianem - Malfetto.

     Malfetto. Słowo, które u bardzo wielu wzbudza przerażenie, u innych pogardę, a u niektórych po prostu wstyd, wstyd za zbezczeszczenie dobrego imienia rodu, za stawanie na drodze do wielkiego bogactwa. Za bezużyteczność, brzydotę i nikczemność. Z takim przeświadczeniem musi żyć główna bohaterka tej powieści, czyli Adelina Amouteru, naznaczona przez okrutną zarazę malfetto. Od śmierci matki żyje wraz z kochającą siostrą i okrutnym ojcem, wiecznie porównywana do Violetty i poniżana za swoją inność. Ale kiedy odkrywa, że choroba napiętnowała ją w inny sposób niż tylko ubliżając wyglądowi, jej życie wywróciło się do góry nogami, zmuszając ją do prowadzenia zupełnie innego życia niż dotychczas.
       Jeśli czytacie mojego bloga już od dłuższego czasu, dobrze wiecie, że trylogia "Legenda" autorstwa Marie Lu nie raz złapała mnie za serce, przyczyniając się tym samym do stałego zamieszkania na liście moich ulubionych książek. A że jestem typem osoby, która wszystkim odrobinę za bardzo się przejmuje i entuzjazmuje, miałam naprawdę ogromne wymagania co do tej powieści, spodziewałam się nie wiadomo jak wielkiego zaskoczenia i... cóż, zawiodłam się.  Dlatego po pierwszym rozdziale rozczarowałam się tak bardzo, że aż zabolało. A im dalej zagłębiałam się w lekturze, tym mniejszą ochotę miałam na dalsze czytanie.
       Spytacie się teraz, co mi się w niej najbardziej nie podobało, co sprawiło, że mam ochotę wyrzucić tę książkę przez okno, spalić i podeptać, mimo, że bardzo szanuję słowo pisane. Otóż, przede wszystkim, słaby świat wykreowany przez panią Lu. W ciągu długich czterystu stron powieści nie dowiedziałam się prawie nic o Kennetrze, krainie, w której żyje główna bohaterka, o jej zwyczajach, historii... nic. Wszystko toczyło się jedynie wokół Mrocznych Piętn (?), malfetto i szkoleniu Adeliny, co potwornie mnie nudziło, a nie wnosiło praktycznie nic do fabuły. Aczkolwiek bardzo podobały mi się wspomnienia i sny głównej bohaterki, które doskonale ukazywały jej trudne dzieciństwo, kłótnie z ojcem i, przede wszystkim, jego surowość i bezwzględność, wpajana jej od najmłodszych lat. 
        Bohaterowie również bardzo mnie zawiedli. Adelina, którą od początku miałam za silną, okrutną dziewczynę, okazała się tak naprawdę nudna, nijaka i łatwa do zastraszenia... po prostu schematyczna i przewidywalna na każdym kroku. Czasami miałam ochotę rzucić książką o ścianę ze względu na jej notoryczną głupotę, która ukazywała się praktycznie cały czas. Tak samo Enzo, wielki, tajemniczy Enzo, którego pod koniec powieści miałam tak serdecznie dość, że gdybym mogła, całkowicie wyrzuciłabym go z fabuły. Jedyną postacią, jaką w ogóle starałam się znosić, była Gwiezdna Złodziejka, czyli szlachcianka Gemma Salvatore. Wydawała się całkiem normalna w stosunku do innych, schematycznych postaci, i gdybym mogła wymienić plusy tej książki, właśnie ona była jednym z nich. 
          Myślę, że już czas, abym podsumowała wrażenia po przeczytaniu "Malfetto...". Moje odczucia w stosunku do tej książki bardzo się wahały - z jednej strony miałam jej dać co najmniej osiem punktów, a zaraz potem moja ocena spadała gwałtownie do poziomu ledwo pięciu. Czasami miałam naprawdę dość tej książki, mimo, że jej przeczytanie zajęło mi około trzech godzin. Musiałam bardzo się przemęczyć, by w końcu dotrzeć do ostatniej strony, a gdy już to zrobiłam, stwierdziłam, że nigdy, przenigdy nie sięgnę po kontynuację. Ta powieść pani Lu to była po prostu jedna, wielka pomyłka, w porównaniu do cudownej "Legendy" aż słabo mi się robi, widząc, co ta autorka zrobiła z całkiem dobrym pomysłem na powieść. Mam nadzieję, że jeśli kiedykolwiek zabierze się za pisanie jakiejś innej serii, to nie zepsuje jej tak, jak tej. Nie polecam, nie polecam, ale jeśli chcecie się sami przekonać, to owszem, możecie przeczytać. Powodzenia wszystkim, którzy się za to zabiorą.

Patty